Mateusz Morawiecki i Jarosław Kaczyński udali się pociągiem do Kijowa, by wesprzeć prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego, którego kraj walczy z Rosjanami. Donald Tusk w trakcie wiecu w Budapeszcie dał poparcie węgierskiej koalicji sześciu partii, skupionej wokół Petera Marki-Zaya, który w wyborach za trzy tygodnie chce pozbawić władzy Viktora Orbana – najlepszego sojusznika Władimira Putina w gronie liderów Unii Europejskiej.
Znamy proporcje: wizyta premiera i wicepremiera z PiS niewiele zmieni w sytuacji Ukrainy, nawet jeśli towarzyszą im szefowie rządów Czech i Słowenii a misja autoryzowana została przez Unię Europejską na wcześniejszym szczycie w Wersalu. Podobnie przewodniczący opozycyjnej Platformy Obywatelskiej, chociaż polityk zręczny i były prezydent Zjednoczonej Europy, w kraju zaś znany z rekordowo długiego, bo siedmioletniego pełnienia urzędu premiera – sam jeden wyborów dla demokratów węgierskich nie wygra. Tyle, że Jarosław Kaczyński potwierdza w oczach swoich zwolenników, że podąża ścieżką swojego brata Lecha, kiedyś wspierającego Gruzję w trakcie pamiętnej podróży do Tbilisi, a Donald Tusk ugruntowuje własny wizerunek promotora demoracji w całej Unii Europejskiej i surowego recenzenta autokratów, co jej szkodzą.
Powracają za to, za sprawą tych wojaży, pogłoski o przyspieszonych wyborach w kraju. Ich wygraniu miałaby służyć cała ta turystyka polityczna.
Nieoficjalnie wiadomo, że niedawno Komitet Polityczny PiS zastanawiał się nad rozpisaniem wyborów przed upływem kadencji (upływa za półtora roku). Przesłanek ku temu kilka: gdy narasta poczucie zagrożenia, uzasadnione rosyjską inwazją na Ukrainę, rządzący liczą, że wyborcy wokół nich się skupią. Przyspieszenie głosowania wywołane też może być zamiarem ucieczki przed pogarszaniem się nastrojów z powodu narastającej drożyzny, bałaganu spowodowanego Polskim Ładem i następstw gospodarczych pandemii. Kumulacja tych negatywnych odczuć nastąpiłaby już po wyborach, w intencji rządzących – w trakcie trzeciej kadencji sprawowania władzy przez PiS. Komitet Polityczny decyzji nie podjął, do czego przyczyniły się zamówione ale niejawne sondaże, z których wynikało, że PiS wprawdzie zyskuje, ale tylko kosztem słabnącej Konfederacji, a nie innych mocniejszych partii. Kurs na wybory silnie się już jednak zaznacza. I objawia gorączką wyjazdową polityków. Nie potępiajmy ich, póki nie przekonamy się, co w efekcie z tych podróży przywiozą. Jednak intencja nie wydaje się zbyt zacna.
Jak pamiętamy, w szczycie pandemii partia rządząca nosiła się z zamiarem rozpisania korespondencyjnych wyborów prezydenckich, które miała zorganizować Poczta Polska. Plan ten zniweczony został przez sprzeciw Jarosława Gowina, który zapłacił za to stanowiskiem wicepremiera. W zwyczajnej formie, przy urnach i tak wygrał zresztą wtedy w 2020 r. kandydat PiS Andrzej Duda.
Jak się okazuje, teraz mamy jednak wybory korespondencyjne, nie dosłownie, na szczęście (bo pocztowe głosowanie oznacza podwyższone ryzyko nadużyć), lecz w sensie rozpoczynającej się licytacji i kampanii już się toczącej, w której bronią okazują się przekazy medialne z najbardziej teraz gorących stolic Europy: Kijowa i Budapesztu. Tyle, że nie pomoże to ani Ukraińcom w ich walce o suwerenność z Rosjanami, ani Węgrom w ich z kolei zmaganiach o demokrację we własnym kraju, aby nie była tylko “nieliberalna” jak chce autokrata Orban ale naprawdę rzeczywista.
Spraw zaś dla Polski najważniejszych – bezpieczeństwa granic, relokacji uchodźców ani kwestii czy najbogatsze kraje świata zapłacą za ich pobyt u nas, skoro uprzednio pobudzały ich nadzieje, których nie chciały lub nie umiały potem skutecznie wesprzeć – nie załatwi się w Kijowie ani Budapeszcie. Rozstrzygają się w Waszyngtonie i Berlinie, Brukseli i Paryżu. Nawet najpiękniejszy pakiet pomocowy ogłoszony w blasku jupiterów telewizyjnych w Kijowie nie ulży stłoczonym na Dworcu Centralnym uciekinierom, ani nie wesprze tych, którzy ich z dobrego serca wspierają jak tylko potrafią. Podobnie jak wyborcza porażka Orbana, nawet jeśli go za najlepszego w Unii druha Putina uznać, nie powstrzyma rakiet spadających już – jak w Jaworowie – o 29 km od polskiej granicy.