Platforma Obywatelska odmówiła Miłoszowi Kłeczkowi z prorządowej TVP Info akredytacji na organizowany przez Rafała Trzaskowskiego w Olsztynie “Campus Polska”. To naruszenie reguł gry między politykami a dziennikarzami, ruch samobójczy i zły prognostyk na przyszłość.
Akredytacja dziennikarska nie jest bowiem feudalnym przywilejem, zastrzeżonym dla wybranych, lecz biurokratyczną wprawdzie, ale jednak, formą ułatwiania życia zarówno organizatorom jak obserwatorom zdarzenia. Tym pierwszym pozwala przewidzieć liczbę uczestników i chroni przed wdarciem się osób postronnych, które dziennikarzy tylko udają. Dla tych drugich stanowi gwarancję, że na miejscu nikt im nie będzie w wykonywaniu pracy przeszkadzać. Z poglądami nie ma to żadnego związku.
Dotychczas zdarzało się, że to PiS odmawiał wpisywania na listy akredytacyjne (dotyczyło to m.in. wieczoru wyborczego). Teraz formę działania, kojarzoną z ekipą jednoznacznie mediom wrogą, przejęła partia, pragnąca uchodzić za im życzliwą.
Korzyść żadna. Bo też żadne to wydarzenie, ten Campus Trzaskowskiego. Ot, rodzaj szkoły letniej, odbywanej nad jeziorami dla partyjnej młodzieżówki i średniego aparatu. Tematy debat nie elektryzują, lista gości nie rzuca na kolana. Michała Boniego da się przecież posłuchać i w Warszawie. To organizatorzy powinni się starać, żeby spotkanie rozpropagować jak najszerzej.
Czarna lista powraca a to już… czerwony alert
Odmowa akredytowania kogokolwiek do relacjonowania zdarzenia tworzy siłą rzeczy – poza listą uprawnionych – drugą, czarną. A to już kojarzy się jak najgorzej.
Źle się również kojarzy oczywiście sam przekaz TVP Info, natrętnie prorządowy, tendencyjny i zacietrzewiony wobec opozycji. Jednak jeśli PO-Koalicja Obywatelska zamierza występować na czele obozu demokracji, powinna dla wspomnianych praktyk budować alternatywę szczerą i otwartą, a nie kopiować obowiązujący w partyjnej machinie PiS podział na swoich i obcych, tyle, że a rebours. Niedawno liderzy NSZZ “Solidarność”, a ściślej tego, co pozostało z zasłużonego dla Polski związku, teraz odgrywającego przy PiS rolę podobną jak w dawnych czasach CRZZ przy PZPR – akredytację na swój zakopiański zjazd ograniczyli do mediów rządowych. Ale za sprawą tych, którym wstępu odmówiono, i tak opinia publiczna dowiedziała się o gorszących imprezach z udziałem delegatów, tak głośnych, że policja, chociaż pisowska, aż dwukrotnie musiała interweniować i uciszać związkowych bossów od dawna uznających, że praw pracowniczych najlepiej broni się przy kielichu.
Limitowanie dostępu stworzy raczej w opinii publicznej wrażenie, że sprawca podobnych praktyk ma coś do ukrycia lub zwyczajnie boi się publicznej krytyki bądź ośmieszenia.
Politycy w Polsce za sprawą rozbudowanego systemu dotacji i subwencji żyją z naszych podatków. Oznacza to, że również telewidz prorządowej Info utrzymuje PO-Koalicję Obywatelską i faktycznie finansuje jej imprezy. Retoryczne więc okazuje się pytanie, czy ma prawo zobaczyć, co się na nich dzieje.
Pilot, niezawodne narzędzie do oceny
Na wiarygodnych lub mniej dzielić mogą dziennikarzy nie politycy lecz widzowie, posługujący się bronią tyleż niepozorną co niezawodną: pilotem od telewizora. Zawsze da się uciec z kanału, który nas nie przekonuje.
Nie słyszałem pryncypialnych protestów polityków PO-KO gdy Krzysztof Skórzyński z TVN, stacji określonej kiedyś przez wspierającego kandydatów tej partii w komitecie honorowym Andrzeja Wajdę mianem “naszej telewizji”, wykroczył przeciw regułom przyzwoitości zawodowej, udzielając “po godzinach” rad ministrowi z Kancelarii Premiera Michałowi Dworczykowi i kpiąc tym samym z widzów własnych programów, bo Dworczyk to przecież twarda, jeśli nie betonowa frakcja PiS, a partię rządzącą na antenie Skórzyński krytykował. Zaś gdy wieloletni propagandysta obozu pisowskiego (zarabiał stale w partyjnym “Nowym Państwie”) teraz utrzymywany przez zatroskaną o koncesję niemiecką stację radiową RMF, Robert Mazurek zorganizował popijawę dla polityków, wśród jej uczestników znaleźli się: przewodniczący klubu KO Borys Budka i czołowy działacz Tomasz Siemoniak, bratając się przy kielichu z Markiem Suskim i Łukaszem Szumowskim z PiS, którym w publicznych wypowiedziach zwykli przypisywać jak najgorsze motywacje.
Jeśli więc teraz idąca po władzę – a takie wrażenie zamierza sprawiać – Platforma Obywatelska/Koalicja Obywatelska zaczyna ten marsz od selekcjonowania dziennikarzy, strach pomyśleć, jak się zachowywać będzie, gdy do celu dojdzie.
Winien prezes Kurski, czy redaktor Kłeczek
Ocena sztuki zawodowej Miłosza Kłeczka nie ma dla oceny kwestii dostępu dziennikarzy do relacjonowania imprez PO-KO większego znaczenia. Trudno jednak nie zauważyć, że to nie dziennikarz zepsuł TVP, ale jej prezes, pochodzący z pisowskiego nadania wieloletni kiepski polityk (był posłem i europarlamentarzystą) Jacek Kurski.
Miłosz Kłeczek zaś wykonuje swoją pracę i w demokracji ma prawo to robić. Niewątpliwie w przekazie umiejętnie skupia na sobie uwagę, kamera go lubi, jak mawia się w telewizyjnym slangu. Zręcznie buduje relacje przyczynowo-skutkowe co zwłaszcza w wejściach na żywo tworzy wartki tok narracji. W obecnej TVP wyróżnia się wyrazistością, nie tylko na tle żurnalistów, których nieporadność zawodowa jak w wypadku szefowych: “Wiadomości” Danuty Holeckiej czy “Polonii” Magdaleny Tadeusiak czy byłej członkini zarządu stacji Marzeny Paczuskiej, stanowiła przedmiot niezliczonych anegdot, zanim jeszcze PiS doszedł do władzy, tak w Polsce jak w TVP. Kłeczek daje raczej ludzką twarz TVP. Zresztą nawet gdyby pokrzywdzony przez selekcjonerów akredytacji z PO-KO dziennikarz był diabłem wcielonym, warto byłoby go bronić, skoro od oceny pozostają widzowie a nie politycy, co stanowi fundament demokracji.
W TVP, odkąd przestał nią zarządzać Jerzy Urban, przetestowano różne style myślenia i działania.
Gdy przedwcześnie i w tragicznych okolicznościach odszedł wybitny dziennikarz i historyk (współautor książki “Solidarność w podziemiu” z Jerzym Holzerem), Krzysztof Leski, miałem okazję przypominać, jak czytając zapowiedzi materiałów filmowych w wieczornym wydaniu “Wiadomości” lekkim uśmiechem dawał niekiedy do zrozumienia, co myśli o świecie polityki.
Dziennikarze telewizyjni nierzadko stawali się rzecznikami widzów, jak wtedy gdy Jan Szul przysiadł na warszawskiej ulicy i udając żebraka, dał się sfilmować z czapką pełną uzbieranych jednego dnia pieniędzy, czym pokazał naiwność i obłudę naszych codziennych zachowań. Albo kiedy absolwenci: iberystyki – Filip Łobodziński oraz anglistyki – Jan Strupczewski bez żadnych uprawnień pozyskali wszystkie papiery niezbędne do otwarcia gabinetu lekarskiego i przyjmowania tam pacjentów, po czym wystąpili w białych kitlach przed kamerą, ostrzegając nas przed szarlatanami.
Z czasów jeszcze niedawnych ze świata publicystyki pamiętam rozmowy, prowadzone z posłami przez Iwonę Sulik i Danutę Ryszkowską, kiedy to parlamentarzyści zaproszenie przed ich kamerę traktowali jako rodzaj nobilitacji, zaś jakie są poglądy prowadzących dziennikarek, można było co najwyżej zgadywać, bo się z nimi nie narzucały.
Nie nawiąże się do czasów kiedy telewizja publiczna rzetelnie wypełniała swoją misję, jeśli dziennikarzy będzie się różnicować dziennikarzy na swoich i obcych.
Przykład Słowenii i tamtejsze zwycięstwo niezależnego Roberta Goloba nad towarzyszem kijowskiej wycieczki Jarosława Kaczyńskiego i Mateusza Morawieckiego – Janezem Jansą wydają się wskazywać, że być może również kolejne wybory w Polsce wygra ten, kto potrafi raczej łączyć niż dzielić. Nie tylko w świecie mediów. Ale ten ostatni pozostaje zwierciadłem rzeczywistości.