Czy godzinna pogawędka w wiedeńskim pałacu Hofburg zmieni układ sił w Europie
Austriacki prezydent Alexander van der Bellen wywodzący się z partii Zielonych powierzył tworzenie rządu przewodniczącemu Wolnościowej Partii Austrii (FPOe) Herbertowi Kicklowi po tym, jak składu nowego gabinetu nie udało się uzgodnić tradycyjnym partiom demokratycznym (chadekom i socjaldemokratom). Wolnościowcy w niedawnych wyborach minimalnie wyprzedzili chrześcijańskich demokratów. Sprzyjają Władimirowi Putinowi, razi też ich podejście do przeszłości, nacechowane sentymentem dla “narodowego socjalizmu”. Kiedy po raz pierwszy weszli do rządu, w czasach, gdy kierował nimi nieżyjący już Joerg Haider – wspólnota europejska obłożyła Austrię bezprecedensowymi sankcjami.
Analogie i symbole wprawdzie nie zawsze stanowią skuteczny klucz do bieżącej polityki, ale nie da się pominąć faktu, że w 1938 r. to właśnie Austria w wyniku marcowego “anszlusu” stała się pierwszą ofiarą ekspansji nazizmu poza granice Niemiec. Z kolei już po wojnie aliantów zachodnich wiele kosztowało – całkiem dosłownie, bo Związek Radziecki potrzebował wtedy dewiz, ponieważ własne ruble wydał na programy kosmiczne, które pozwoliły mu wyprzedzić Stany Zjednoczone i wzniecić tam “szok posputnikowy” po wystrzeleniu pierwszego sztucznego satelity Ziemi z kosmodromu Bajkonur – wyrwanie jej ze szponów sowieckiej okupacji (długo podobnie jak Niemcy podzielona była, wraz z Wiedniem, na strefy, w tym radziecką). Stało się to możliwe dopiero po śmierci generalissimusa Józefa Stalina, za rządów Nikity Chruszczowa w ZSRR. “Austriacki traktat państwowy” (z 1955 r.) okazał się majstersztykiem, bo najpierw neutralizował Austrię, a później później pozwalał na jej stopniowe dołączenie do zachodniej wspólnoty. Zaś w grudniu 1981 r. wysiadający na Dworcu Głównym w Wiedniu z pociągów nadjeżdżających z Polski podróżni stali się dla światowych agencji oraz stacji radiowych i telewizyjnych pierwszym źródłem bezpośrednich informacji o tym, co po wprowadzeniu stanu wojennego działo się w kraju.
Teraz ma się wrażenie, że obie flanki NATO – zachodnia, skupiona na zmianie władzy w USA i wschodnia, wciąż kibicująca Ukrainie w jej oporze przeciw kremlowskiej agresji – nie za bardzo pojmują, co się we współczesnej Austrii dzieje. Chociaż to kraj wyjątkowo zamożny, a Wiedeń stanowi siedzibę wielu organizacji międzynarodowych. Zaś problem z demokracją pojawia się tam nie po raz pierwszy, o czym była już mowa.
Jak spokojnie w tej Warszawie, wzdycha Polka z Wiednia
Rozmawiam z zamieszkałą w Wiedniu Polką z – jeśli użyć wychodzącego z użycia określenia – inteligencji twórczej. Jej mąż jest Austriakiem. Sama nie ukrywa, że teść był wysoko postawionym funkcjonariuszem nazistowskim. Bo wielu prominentów NSDAP wywodziło się z Austrii właśnie, chociaż kraj stał się pierwszą ofiarą Adolfa Hitlera. Moja rozmówczyni w wyborach październikowych w Polsce 2023 r. z całego serca kibicowała stronie demokratycznej. Zaś teraz, po paru miesiącach pobytu w Polsce, w związku z wypadkiem i ciężką chorobą jej matki, przyznaje, że bez porównania lepiej i bezpieczniej niż w Wiedniu czuje się w Warszawie: tej tak bardzo przecież zaniedbanej i zabałaganionej za rządów Rafała Trzaskowskiego. U siebie boi się po zmierzchu wyjść na ulicę, tutaj zerka tylko na zegarek, jeśli czegoś z zakupów zapomniała, czy jeszcze otwarte i schodzi do Żabki tuż przed 23,00. – Wcale nie chodzi o imigrantów, tylko o poczucie zagrożenia – zastrzega z całą mocą.
Austria płaci wysoką cenę za sławetne “herzlich wilkommen”, wypowiedziane przez ówczesną kanclerz Niemiec Angelę Merkel, którą wkrótce rodacy odwołali za to ze stanowiska. Efekt powraca jednak bumerangiem. Za chwilę to Wspólnota Europejska zapłaci za następstwa polityki otwartych granic dla sympatii austriackiego elektoratu. Ustanowienie nad Dunajem, w sytuacji gdy wciąż trwa pełnoskalowa wojna na Ukrainie, rządu prokremlowskiego i otwarcie nawiązującego do sentymentów historycznych – użyjmy tu eufemizmu – obcych zwycięzcom II wojny światowej, oznacza konsekwencje, których nie da się z góry wyliczyć. Ale przyjdzie je rozważać w kategorii strat, nie zysków.
Arytmetyka i prezydenckie obowiązki
W dniu Święta Trzech Króli (wśród wierzących Austriaków większość jest wyznania rzymskokatolickiego) w poniedziałek, sprawujący swój urząd już drugą kadencję prezydent Alexander van der Bellen i Hubert Kickl, od czterech lat lider Wolnościowej Partii Austrii gawędzili ponad godzinę w pałacu Hofburg. Jak zielony z brunatnym, chciałoby się dodać złośliwie. Drugi z nich wyszedł ze spotkania z nowym statusem kandydata na kanclerza Austrii. Demokracja otwiera drzwi do władzy przed partią mającą wprawdzie wolność w nazwie, ale kontakty międzynarodowe i identyfikacje historyczne skłaniające do bicia na alarm.
Van der Bellen po rozmowie z jej liderem stwierdził lakonicznie, że konstytucyjnym obowiązkiem prezydenta pozostaje zapewnienie krajowi funkcjonowania rządu federalnego. To samo mógłby zapewne powiedzieć marszałek Paul von Hindenburg przed ponad dziewięćdziesięciu laty.
W ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych Wolnościowa Partia Austrii (FPOe) zyskała poparcie 29 proc rodaków podczas gdy dotąd rządząca OeVP, Austriacka Partia Ludowa chrześcijańskich demokratów – 26 proc. Z kolei 21 proc uzyskali socjaldemokraci (SPOe), a 9 proc Nowa Austria i Forum Liberalne (NEOS), zaś Zieloni, z których szeregów wywodzi się prezydent – 8 proc.
Najpierw misję utworzenia nowego gabinetu otrzymał dotychczasowy kanclerz Karl Nehammer jako lider chadeków. Ugrupowania demokratyczne nie były jednak w stanie się porozumieć. W tej sytuacji Nehammer zrezygnował zarówno z misji jak z przywództwa partii. Zaś chrześcijańscy demokraci – co najbardziej szokuje – wycofali wcześniejsze zastrzeżenia co do możliwości zawarcia koalicji rządowej z udziałem Kickla. Tym samym dają alibi prezydentowi, a von der Bellen im.
Herbert Kickl, rocznik 1968, urodzony w Villach w Karyntii, które kojarzy się raczej z nartami niż z polityką, absolwent uniwersytetu wiedeńskiego, gdzie studiował nauki polityczne, dawny szef partyjnej akademii wolnościowców, sprawujący nieprzerwanie od 2006 r. mandat w Radzie Narodowej (tak brzmi nazwa austriackiego parlamentu), był w rządzie chrześcijańskiego demokraty Sebastiana Kurza w latach 2017-19 ministrem spraw wewnętrznych. Demokracja w Austrii wcale się od tego nie zawalila. Zyskał popularność, która z czasem zaprocentowała w wyborach, za sprawą pomysłu wprowadzenia godziny policyjnej dla imigrantów i skupienia ich w jednym miejscu, jak również deportacji podejrzanych o przestępstwa do krajów, z których przybyli.
Sam siebie Kickl, chociaż jeszcze tej funkcji nie objął – nazywa Volkskanzlerem, kanclerzem ludu (czy: z ludu) co młodszym Polakom kojarzy się zapewne z motoryzacją i popularną marką samochodową, starszym zaś lub w okupacyjnej literaturze oczytanym – bez porównania gorzej.
Podobnie jak zawarte w manifeście Wolnościowej Partii słowa o “Twierdzy Austria” i jednorodnym społeczeństwie. Oczywiście można te hasła uznać za skansen.
Jeśli chodzi o kwestie jak najbardziej współczesne, przewodniczący Herbert Kickl i kierowana przez niego Wolnościowa Partia Austrii pozostają przeciwni sankcjom wobec Rosji oraz wsparciu militarnemu Ukrainy. Nie chcą również udziału Austrii w Europejskiej Inicjatywie Tarcza Nieba.
Kickl nie wydaje się postacią charyzmatyczną. Nie w sile jego osobowości tkwi problem.
Rzut oka na mapę wystarczy
Jeśli kanclerzem Austrii zostanie teraz polityk sprzyjający Władimirowi Putinowi, mieć będziemy do czynienia z czymś więcej niż ustanowieniem nad Dunajem rządów piątej kolumny Kremla.
Rzut oka na mapę wystarczy. Gdy powiedzie się misja Kickla, prokremlowscy liderzy sprawować będą władzę w pasie rozbijającym wschodnią flankę Unii Europejskiej: zarówno w Austrii (Herbert Kickl) jak na Węgrzech (Viktor Orban) i Słowacji (Robert Fico). Dla Polski oznacza to sytuację geopolityczną niewiele lepszą niż w 1939 roku, zwłaszcza, jeśli osłabnie stawiająca od trzech lat opór Putinowi Ukraina.
Przy czym nie da się pominąć faktu, że w niedaleko położonej Rumunii, gdzie znajdują się węzłowe instalacje natowskie, w grudniu ub. r. odwołano drugą turę wyborów prezydenckich po unieważnieniu pierwszej a po tych parlamentarnych, których wynik uznano, partie demokratyczne nie są się w stanie porozumieć co do kształtu przyszłego rządu, podobnie jak miało to miejsce w Austrii. Również nieodległa Serbia, pozostająca poza UE i NATO, wydaje się państwem dalekim od stabilności.
Rzut oka na mapę wystarczy, wypada tylko powtórzyć…