Kiedyś Vaclav Havel opisywał siłę bezsilnych. Masakra na Kapitolu dowiodła bezradności siłacza, jakim pozostaje państwo amerykańskie
Gdy w 2001 r. Amerykę zaatakował wróg zewnętrzny i waliły się jedna po drugiej wieże World Trade Center, panice ulegli nie tylko zwykli nowojorczycy, ale również decydenci. George Bush jr całkiem się wtedy pogubił. Jak należy zachował się tylko burmistrz Rudolph Giuliani, zresztą teraz pracujący dla Donalda Trumpa jako jego główny prawnik. Kiedy w styczniu br. zwolennicy ustępującego prezydenta zaatakowali Kapitol i padły ofiary śmiertelne – okazało się, że bomby do amerykańskiego domu nie trzeba przywozić, bo od dawna czekała w przedpokoju gotowa do detonacji. Reakcją staje się już nie panika ale głęboka konfuzja i wstyd elit, nadrabiany wyższością wobec “dzikusów” jako bezpośrednich sprawców zamieszania.
Niepewności establishmentu, niezależnie od barw partyjnych, trudno się dziwić: lekceważenie konfliktów społecznych lub sprowadzanie ich do sposobu traktowania zatrzymanych Afroamerykanów przez białych policjantów skończyło się dla USA szokiem najgłębszym od dwóch dekad. Chociaż w międzyczasie Stany Zjednoczone przegrały dwie gorące wojny interwencyjne w Afganistanie i Iraku oraz zimną gospodarczą z Chinami, wsparły też – nie tylko za Trumpa ale wcześniej poprzez reset Baracka Obamy – odradzanie się silnej Rosji również jako globalnego gracza.
Szlaban wzdłuż drogi
Nie beztroska ale przeciwnie: kompleks oblężonej twierdzy i szukanie poklasku w operacjach zagranicznych jako odwracanie uwagi od krajowych problemów sprawiły, że nie doceniono zagrożenia, narastającego wewnątrz samej Ameryki.
Jan Kott w “Przyczynku do biografii” opisał nieudane starania o obywatelstwo amerykańskie, kiedy był już światowej sławy szekspirologiem po sześćdziesiątce i cenionym wykładowcą renomowanych uniwersytetów, zaś zanim wybrał wolność w USA wieloletnim opozycjonistą antykomunistycznym w Polsce: “Wiosną 1978 r. miałem wyznaczone ostateczne przesłuchanie w Urzędzie Naturalizacji i Imigracji. Miałem już “zieloną kartę”, której także mi parokrotnie odmawiano. L. i dzieci dostały wcześniej obywatelstwo ale moje starania spotykała ciągle odmowa. Powodem była oczywiście przynależność do Partii. “Nasze przepisy uwzględniają różnego rodzaju okoliczności – powiedział na tym interview pan w średnim wieku, krótko przystrzyżony na jeża, w granatowym ubraniu i krawacie również granatowym w paski którejś z Fraternities z Yale – jeśli ktoś wstąpił do komunistycznej partii, żeby ratować życie, to jest to okoliczność usprawiedliwiająca i nie ma przeszkód, żeby mu przyznać obywatelstwo. Jeśli ktoś wstąpił do tego rodzaju organizacji, żeby ratować życie swojej najbliższej rodziny, to jest to także okoliczność łagodząca.
Jeżeli – popatrzył na mnie bystro i potarł sobie gładko wygolony policzek ręką absolwenta z Yale – ktoś został członkiem wywrotowej partii, żeby sobie ułatwić życie, i dla oczywistych korzyści materialnych, to – znowu sobie potarł policzek ręką z sygnetem – nie jest to może w kategoriach moralnych postępek godny pochwały, ale wszyscy jesteśmy tylko ludźmi… Ale pan – spojrzał na mnie już bez uśmiechu – wstąpił do nielegalnej komunistycznej partii – tu zajrzał do grubej teczki z aktami – w Warszawie w czasie wojny, kiedy groziła za to kara śmierci. Na to już nie ma usprawiedliwienia. Pan jest hardcore komunistą” [1]. Relacji Jana Kotta można zaufać. Jako znawca Szekspira potrafił zapamiętać długie dialogi.
Zaś jego perypetie dowodzą nie tylko, że Ameryka niewiele zmądrzała przez ćwierć wieku, jakie minęły od czasów senatora Joego McCarthy’ego, który wyrugował moralność z tamtejszego życia publicznego opierając je na koleżeńskich donosach, do kadencji Jimmy’ego Cartera, który po kryzysie Watergate i Wietnamu przywrócił jej znaczenie przynajmniej w polityce zagranicznej, otwierając tym samym drogę do pomocy formującej się w Polsce opozycji. Ważniejsze wydaje się co innego: amerykańscy biurokraci, nawet mądrzejsi od interlokutora prof. Kotta (petent rzeczywiście wstąpił do PPR w okupowanej przez Niemców Warszawie) – całkowicie fałszywie diagnozowali zarówno przyszłe zagrożenia dla amerykańskiej demokracji, jak kierunek z którego przyjdą.
Gdy 11 września 2001 r. islamscy radykałowie sterroryzowali załogi czterech samolotów amerykańskich linii wewnętrznych, żeby dwa z nich skierować na wieże WTC a trzeci na Pentagon w charakterze żywych torped (szczątki czwartej maszyny po desperackim oporze pasażerów pozostały na zawsze na żyznych polach Pensylwanii a przed decyzją podróżni, bo to przecież Ameryka… demokratycznie przegłosowali, że podejmą opór, co zarazem wzrusza, budzi podziw i przeraża) – żadnego z napastników w ogóle nie powinno być w USA, gdyby procedury bezpieczeństwa działały. A że istniały, wie przecież każdy, kto przechodził obraźliwe indagacje w ambasadzie na Pięknej przed przyznaniem wizy. W tym miejscu oddać trzeba sprawiedliwość Trumpowi, który sprawił, że poniżające praktyki ustały, bo wizy po prostu zniósł, czego nie potrafili jego demokratyczni ani bardziej cywilizowani republikańscy poprzednicy.
Bezpieczniki, mniejsza o to, że odstręczające, okazały się nieskuteczne i fałszywe. Przypominały nie tyle anedgotyczny most z Wąchocka wybudowany wzdłuż rzeki, co szlaban lub drut kolczasty postawiony czy rozciągnięty nie w poprzek lecz wzdłuż drogi.
Znajomy menedżer z branży energetycznej w trakcie pobytu w Waszyngtonie wybrał się na wieczorny spacer w okolice Białego Domu. Podjechał do niego samochód policyjny. Rudy Irlandczyk w policyjnym uniformie przez otwarte okno wozu spytał:
– Nie ma pan broni?
– Broni? – upewnił się znajomy, nie wiedząc, czy znajomość angielskiego go nie zawiodła.
Nieopatrznie by zilustrować o co pyta wykonał przy tym znany z westernów ruch, jakim szeryfowie sięgali do kabur po rewolwer, o którym mówiono, że Pan Bóg stworzył człowieka a pułkownik Colt uczynił go równym, poprzez danie wszystkim do rąk takiej samej broni.
W sekundę później znajomy leżał już w kajdankach na masce samochodu, rzucony na nią i skuty przez drugiego z patrolujących, Afroamerykanina o posturze Leona Spinksa ale nie z czasów, gdy po kuracji odwykowej sprzątał on w klubie sportowym tylko z ery świetności, gdy zdobywał złoty medal olimpijski w Montrealu (1976 r) a potem na zawodowym ringu pokonał samego Muhammada Alego. Odłóżmy jednak żarty na bok.
Pogodny świat rodem z książek Francisa Fukuyamy współczesnych rozpadowi ZSRR i głoszących koniec historii z chwilą dokonanego wtedy zerwania z dwubiegunowością świata – sam odszedł nieuchronnie w przeszłość. Przykrył go pył z wież WTC a teraz uniformy Gwardii Narodowej, śpiącej pokotem na podłodze Kapitolu, żeby chronić go przed kolejnym agresorem. Tyle, że nie wiadomo znów, skąd nadejdzie.
Scenariusze zagrożeń przewidywały atak hakerski na światowe systemy informatyczne, wpuszczenie tam wirusa jako element wojny hybrydowej państwa zbójeckiego lub spisku cyberterrorystów. Jak wiemy, jeden z XiX-wiecznych futurologów przestrzegał, że w 1960 r. w Paryżu będzie tyle dorożek, że zabraknie dla nich owsa… w całej Francji.
Zaś od roku nie żyjemy tak, jakbyśmy chcieli nie za sprawą cyberwirusa, tylko zupełnie konwencjonalnej zarazy, epidemii takiej trochę gorszej grypy, światowego pochodu koronawirusa, zapoczątkowanego przez nieostrożność prowincjonalnego biurokraty z chińskiego Wuhan, który pierwsze zagrożenie zlekceważył.
Kapitolu nie zaatakowała bojówka radykalnych islamistów rytu szyickiego ani sunnickiego, wdarli się tam gorliwi chrześcijanie chodzący co niedziela często do tych samych kościołów, co elektorat Joego Bidena, kandydata przeciwko zwycięstwu którego protestowali, bo przecież ich Trump powiedział, że zostało im ukradzione. Nie miał więc jak widać racji również oponent Fukuyamy, pesymista Samuel Huntington, zapowiadający nawrót wojen religijnych i kulturowych. Ważące się długo losy większości w kolegium elektorskim, fenomen swinging states gdzie zwycięstwo możliwe było tylko o włos – wszystko to pokazuje, że wyborcy Joego Bidena i Donalda Trumpa mieszkają co najwyżej po przeciwnych stronach Main Street, ale wciąż widzą sie z okien.
W latach 50. masowo budowano w Ameryce schrony przeciwatomowe na prywatnych posesjach. W kolejnej dekadzie tak bano się broni bakteriologicznej z Kuby Fidela Castro, że pasażerom po wyjściu z samolotów na lotniskach pospiesznie odbierano wszystko co jadalne z niedojedzonymi resztkami sandwiczy włącznie. Gdy mieszkającemu wtedy w USA pięciolatkowi babcia z kraju przesłała wedlowskie ptasie mleczko (bo przecież wiadomo, że w tej Ameryce nawet slodyczy porządnych nie mają), dotarło na miejsce wielokrotnie poprzekłuwane. Wyobrażałem sobie wtedy, że to amerykańscy uczeni próbują odgadnąć recepturę ulubionego smakołyku.
Zagrożenie przyszło nie z zewnątrz, tylko ze strony miejscowej lewicy. Nie komunistów nawet, tylko hipisów, palacych gwiaździste flagi w odpowiedzi na brudną wojnę w Wietnamie, w której ginęli ich rówieśnicy, a nie cyniczni senatorowie, głoszący, że warto walczyć z komunizmem w Indochinach, żeby nie trzeba było tego robić w Kalifornii. Żaden z przyszłych prezydentów, ani demokrata Bill Clinton ani republikanin George Bush jr nie stawił się uczciwie do poboru, chociaż ich rówieśnicy szli do dżungli.
W pół wieku po długowłosych buntownikach z uniwersyteckich campusów podobny wewnętrzny problem stwarzają krócej ostrzyżeni, ale dziwacznie poprzebierani w futra dzikich zwierząt i ustrojeni w bawole rogi skrajnie prawicowi zwolennicy Donalda Trumpa. Dziś być może jedyni, którzy poważnie traktują jego przekaz: wiecowe bajania, telewizyjne przechwałki i twitterowe złośliwości.
Wcale nie są śmieszni, jak chciałyby nowojorskie elity i stacja CNN, bo wyrażają uzasadnioną frustrację białej klasy średniej i pracującej, która postawiła na Trumpa przed pięciu laty i na nim się zawiodła, bo zamiast konserwatywnej rewolucji na miarę Ronalda Reagana dał jej cztery lata burleskowej prezydentury, skupionej nie na naprawie systemu tylko na wiecznej wymianie doradców i urzędników z Białego Domu. Naprawdę Trump ufał tylko rodzinie (córka Ivanka i zięć Jarred decydowali o strategicznych sprawach). Zaś z wyborcami przestał się liczyć do tego stopnia, że nie przewidział nawet, jak zareagują na jego własne apele. Tymczasem moc politycznego hipnotyzera okazuje się ogromna, nawet jeśli wolni od uroku z tego się śmieją. I gdy wezwanie pozostaje sprzeczne z logiką sytuacji. Kiedy Władysław Gomułka powiedział półmilionowemu tłumowi, że dość wiecowania i trzeba brać sie do pracy, skończył sie Polski Październik 1956 r. a przywódców strajkowych, cieszących sie mirem po roku nikt już nie bronił, gdy wywalano ich z pracy jak Lechosława Goździka z żerańskiej FSO.
Za Trumpem radykałowie poszli nie tyle w ogień co pod ogień otwarty przez funkcjonariuszy, strzegacych Kapitolu nie dlatego, że nie pojęli jego pokrętnego przekazu, lecz z tego powodu, że zwycięstwo Joego Bidena oznacza dla nich koniec nadziei. Właśnie dlatego, że wygrany demokrata jest tak umiarkowany, uładzony i empatyczny. Gdyby prezydentem został kandydat o temperamencie i bagażu Hillary Clinton, można byłoby liczyć na rychły impeachment i wielką zmianę.
Na razie naiwni demokraci pracują na podtrzymanie legendy Trumpa, forsując usunięcie go z urzędu po upływie kadencji co w oczywisty sposób absurdalne dowodzi pieniactwa i braku rozpoznania nastrojów, a sens ma taki jak pośmiertny proces karny. Zwłaszcza, że Donald Trump poniewczasie potępił użycie przemocy 6 stycznia br. w tym atak własnych zwolenników na Kapitol jako zachowanie sprzeczne z wartościami jego ruchu.
Wielcy magowie i mniejsi showmani
Największy wpływ na losy świata w II połowie XX wieku wywarli przywódcy, którzy wcześniej byli aktorami: Ronald Reagan głównie w westernach oraz Karol Wojtyła w konspiracyjnym krakowskim Teatrze Rapsodycznym w czasach okupacji hitlerowskiej. Magnetyzm Reagana sprawił, że nazwano go “wielkim komunikatorem”, co po polsku nie brzmi niestety równie dobrze jak po angielsku ale oddaje istotę jego fenomenu. Zaś o Janie Pawle II jego biografowie Carl Bernstein i Marco Politi napisali: “Mistyk i samotnik, czerpie energię z tłumów, zapewe najliczniejszych, jakie przyciągał jakikolwiek przywódca w historii” [2]. Trumpa z jego zaledwie jedną nieudaną czteroletnią kadencją można z obu dziejowymi bohaterami zestawić tylko pod tym względem, że aktorem wprawdzie nie został, ale gwiazdorem telewizyjnego show jak najbardziej. Banalność przekazu pozostaje kwestią wtórną, liczy się rola guru. Jako hipnotyzer Trump pozostaje zawodowcem, umiejętność skupienia uwagi innych na sobie wyniosła go na szczyty. Pamiętamy świat “Wall Street”: Trump jest takim Gordonem Gekko, który nie trafił do więzienia. Od bohatera filmu różni się tym, że pieniądze raczej odziedziczył niż zarobił.
Zanim przecież zbankrutował w polityce, zdarzało mu się to w biznesie.
Mieszkańcy latynoamerykańskich faveli ale również blokowisk z ubogich państw powstałych po rozpadzie Związku Radzieckiego chętnie głosują na milionerów, przekonani, że po pierwsze państwem zarządzać będą równie sprawnie jak własnym przedsiębiorstwem a po drugie ponieważ swoje już zarobili, więc okażą się mniej skorzy do nadużyć. Również w najzamożniejszym kraju świata to przekonanie napędziło Trumpowi zwolenników, mających dość w amerykańskiej polityce pieczeniarzy, zbierających cudze dolary na własną kampanię i zaciągających przy tej okazji spłacane potem przez całą kadencję zobowiązania. Stagnująca czy wręcz ubożejąca biała klasa średnia i “niebieskie kołnierzyki” nie doczekały się reprezentanta z własnego grona (w Brazylii tę ostatnią grupę skupił wokół siebie związkowiec z branży metalowej Inacio Lula da Silva, który jednak po odejściu z prezydentury trafił do więzienia) – więc ekscentrycznego miliardera znanego z telewizyjnego ekranu uznała za “swojego chłopa”.
Średnie płace realne Amerykanów nie wzrastają od lat 70: przez ten czas nie stały w miejscu ceny samochodów ani szkół dla dzieci.
Wyobraźmy sobie, że Polakom każe się dalej tłuc małymi albo nawet dużymi fiatali albo wypoczywać na wczasach pracowniczych jak za Edwarda Gierka, a to ten sam dystans czasowy. Podobnie byśmy się buntowali.
Biała klasa pracująca, walcząc o przetrwanie i podtrzymanie dotychczasowej jakości życia zmaga się z podatkami, z których finansuje opiekę społeczną i ekscentryczne pomysły w stylu “busingu” czyli wożenia dzieci z jednej dzielnicy gdzie mieszkają do szkoły w innej, odległej, żeby zapobiec tworzeniu się miejskich gett. A cały ten socjal karmił wyborców Hillary Clinton. Dlatego Trump z nią w 2016 r. wygrał, bo nastąpił bunt ciężko pracującej Ameryki. Za to trzeba wyborców miliardera szanować, że po dekadach porażek umieli się zjednoczyć. Przecież poprzednim sensownym republikańskim prezydentem był Ronald Reagan, a to prehistoria prawie, bo gdy odchodził ze stanowiska w Polsce rządził nadal gen. Wojciech Jaruzelski, istniał też ZSRR kierowany przez Michaiła Gorbaczowa. O prezydenturze obu Bushów, ojca i syna, lepiej zamilczeć, bo kumulowały spektakularne porażki Ameryki: od niefortunnej interwencji w Panamie, która podsyciła niechęć Latynosów do “wuja Sama”, po atak na nowojorskie dwie wieże WTC czy ciąganie żołnierzy na wojny: afgańską i iracką.
Dla odczytania zachowań tłumu, wdzierającego się na Kapitol, wbrew intencjom przywódcy, na którego się powoływali napastnicy, przydatne może okazać się pojęcie anomii, jakim posługuje się Ralf Dahrendorf w powstałej w pogodnych na dzisiejszym tle czasach Ronalda Reagana książce “Nowoczesny konflikt społeczny”. Wcześniej wprowadził je zresztą francuski klasyk socjologii Emile Durkheim. Anomia to, jak ujmuje Ralf Dahrendorf: “zawieszenie skuteczności norm społecznych z powodu kryzysów gospodarczych lub politycznych” [3]. Szturm tłumu na Kapitol wiąże się z załamaniem ekonomicznym spowodowanym pandemią oraz poczuciem, że wybory sfałszowano czy “ukradziono” jeśli literalnie cytować Trumpa. Ten podwójny kryzys przyczynił się do zawieszenia norm demokracji (tumult zamiast sprzeciwu przy urnach) oraz praworządności (wtargnięcie do parlamentu i agresja wobec sił porządkowych).
Usprawiedliwianie przemocy również się w tym mieści. Ale także nadmierna brutalność funkcjonariuszy, nawet jak na warunki amerykańskie. Nie scali podzielonej Ameryki podejrzenie, że szturmująca Kapitol i zastrzelona tam kobieta zginęła dla odstraszajacego przykładu, choć na to nie zasłużyła, całkiem jak przed stuleciem anarchiści Ferdinando Sacco i Bartolomeo Vanzetti czy w latach 50. Julius i Ethel Rosenbergowie zamieszani w przekazanie ZSRR tajemnic atomowych. To na pewno pierwsza bolesna sprawa i wątpliwość, którą będzie musiał wyjaśnić w nowej roli Joe Biden.
[1] Jan Kott. Przyczynek do biografii. Aneks, Londyn 1990, s. 59-60
[2] Carl Bernstein, Marco Politi. Jego Świątobliwość Jan Paweł II. Amber, Warszawa 1997, s. 20, przeł. Stanisław Głąbiński
[3] Ralf Dahrendorf. Nowoczesny konflikt społeczny. Czytelnik, Warszawa 1993, s. 253, tł. Stefan Bratkowski i in.