Nieważne, czego chce nowy prezydent USA. Istotne pozostaje to, co zrobić musi
Żaden prezydent Stanów Zjednoczonych nie zaczynał kadencji po równie ponurych wydarzeniach, chociaż Amerykanie w wyborach głosowali nawet w trakcie II wojny światowej (w 1944 r. wygrał Franklin Delano Roosevelt). Dwa tygodnie przed inauguracją Joego Bidena podczas szturmu zwolenników pokonanego przez niego Donalda Trumpa na Kapitol, symbol amerykańskiej demokracji, padli zabici i ranni. Demokrata Biden budzi jednak ogromne nadzieje, ale jeśli ich nie spełni, skutki odczuje cały świat. W dobie pandemii nikt nie zwolni Ameryki z przywództwa.
Moskiewski dziennik “Kommiersant” relację z inauguracji tytułuje bukwami: “Kamon, ewribajden” [1]. Kalambur oddaje niezwykłe oczekiwania wobec nowego lidera: najstarszego spośród wszystkich w historii w chwili obejmowania urzędu (skończy w br. 79 lat), ale też sprawiającego wrażenie jednego z najspokojniejszych i najbardziej rzeczowych. O powodzeniu prezydentury Bidena rozstrzygną jednak nie te przymioty, jakimi już się wykazał – obliczalność i zdolność wyciszenia napięć, ale te, w których będzie musiał przebić Trumpa, który zasiadał w Białym Domu, bo zjednoczył amerykańską klasę pracującą, białych współobywateli, zbuntowanych przeciw nakazowi utrzymywania z własnych podatków równie licznej jak oni grupy, żyjącej z socjalu.
Jak wypada mężowi stanu Biden pierwszymi rozporządzeniami nakazał noszenie masek w siedzibach administracji państwowej, bo pandemia zagraża wszystkim. Powołał też podległego bezpośrednio prezydentowi pełnomocnika do walki z koronawirusem. Z kolei jak przystoi Demokracie – innym aktem wstrzymał wystąpienie USA ze Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) i Porozumienia Paryskiego na rzecz ochrony klimatu, co zwykłego Amerykanina obchodzi umiarkowanie. Tego ostatniego z pewnością zainteresuje bardziej, że demokratyczny prezydent przedłużył moratorium na eksmisje i terminy spłaty kredytów studenckich. Ze spraw symbolicznych wstrzymał prace nad budową muru na granicy z Meksykiem.
– Potrzebujemy jedności, bo demoracja jest cenna ale krucha – oznajmił w przemówieniu inauguracyjnym 46. prezydent Stanów Zjednoczonych.
Scalenie podzielonej Ameryki dokonać się może jednak wyłącznie w toku walki z kryzysem, spowodowanym pierwszą od dwustu lat w historii inwazją nie upostaciowanego wroga, lecz koronawirusa.
Sekretarze wielobarwnej Ameryki
Sekretarzem skarbu w nowej administracji została Janet Yellen, wcześniej szefowa amerykańskiej Rezerwy Federalnej, odpowiednika banku centralnego, którego w USA nie ma. Nowe miejsca pracy mają powstać w sektorze inwestycji zeroemisyjnych, przyjaznych środowisku. Biden zakłada stymulowanie gospodarki, nieodzowne w dobie pandemii. Jego ekipa zadba, by podległe jej urzędy zamawiały amerykańskie a nie obce twaory i usługi.
W Yale Janet Yellen studiowała u Josepha Stiglitza, noblisty oraz znawcy i przeciwnika globalizacji. Dziadek nowej sekretarz skarbu od strony matki pochodził z Suwałk. Z kolei ojczym nowego sekretarza stanu, w USA odpowiednika ministra spraw zagranicznych, Antony’ego Blinkena, znany prawnik Samuel Pisar wywodził się z Białegostoku (matka jego była z domu Suchowolska) i jako nastolatek przeżył Holocaust, a wyzwoliła go z “marszu śmierci” od obozu do obozu już w Niemczech armia amerykańska.
Polskie akcenty ekipy Bidena nie stanowią przypadku, pozostaje ona tak wielobarwna, jakby nowy prezydent chciał zilustrować tendencję, opisaną przed laty w słynnej książce Michaela Novaka “Przebudzenie etnicznej Ameryki”. Sekretarz obrony Lloyd Austin to pierwszy Afroamerykanin na czele Pentagonu. W rządzie Bidena (w USA nie ma premiera, gabinetem kieruje prezydent) zasiadają też sekretarze wywodzący sie ze społeczności latynoskiej a nawet indiańskiej.
W demokratycznej administracji poprawność polityczna pozostaje respektowana, ale rodzi to pewne problemy. Wiceprezydent Kamalę Harris, sprawnie zabiegającą dla szefa o głosy w kampanii, dawną prokurator stanową z Kalifornii pochodzenia indyjskiego i jamajskiego niełatwo jeszcze wyobrazić sobie w roli przejmującej władzę nad atomowym mocarstwem w czasie światowej pandemii. Paradoksem amerykańskiego systemu wyborczego pozostaje rozdźwięk pomiędzy wyzwaniami kampanii a wymogami administrowania. Pozostaje tylko liczyć na zdrowie i siłę prezydenta.
Inwestowali w demokrację
Nowemu sternikowi nie da się odmówić kompetencji. Nazwanie Bidena doświadczonym politykiem nie ma związku wyłącznie z jego wiekiem ani pełnieniem od 1973 r. senatorskiego mandatu ze stanu Delaware. W latach 90. co wspomina Bill Clinton w autobiografii “Moje życie”, Joe Biden prowadził sprawy o globalnym i strategicznym znaczeniu, gdy – jak to ujmuje były prezydent – “Jelcyn toczył najważniejszą walkę swojego życia ze starymi komunistami i innymi reakcjonistami. Ogłaszając referendum, zwrócił się do narodu o podjęcie decyzji (..). Wprawdzie badania opinii wskazywały, że trzy czwarte Amerykanów było przeciw zwiększaniu pomocy dla Rosji, a równocześnie toczyliśmy ciężką walkę o nasz plan ekonomiczny, mimo to uważałem, że nie mamy wyboru. Stany Zjednoczone wydały biliony dolarów na obronę, by wygrać zimną wojnę. Nie mogliśmy teraz ryzykować porażki z powodu niecałych dwóch miliardów i niekorzystnego sondażu (…).
Podczas spotkania, jakie zwołałem w celu zdobycia poparcia, senator Joe Biden, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych, zdecydowanie wypowiedział się za udzieleniem Rosji pomocy (…). Jelcyn tłumaczył mi, że (…) plan mu odpowiada, ale potrzebuje więcej pieniędzy na mieszkania dla wojskowych wracających z państw bałtyckich. Wielu z nich mieszkało w namiotach” [2]. Efekt Clinton tak relacjonuje: “Po powrocie do Waszyngtonu ponownie zwiększyłem wartość pomocy, proponując 2,5 miliarda dolarów dla wszystkich państw byłego Związku Radzieckiego w tym dwie trzecie dla Rosji. Dwudziestego piątego kwietnia [1993 r. w referendum – przyp. ŁP] zdecydowana większość rosyjskich wyborców poparła Jelcyna, jego politykę i żądanie wyboru nowej Dumy.
W ciągu nieco ponad stu dni zrobiliśmy w Białym Domu wiele, by poprzeć Jelcyna i demokrację w Rosji” – chwali się Clinton [3]. Jednak tamte wysiłki prezydenta Billa Clintona i przewodniczącego Senackiej Komisji Spraw Zagranicznych Joego Bidena mogą się wydać naiwne tylko temu, kto nie pamięta ówczesnych przeciwników Borysa Jelcyna: ponurych typów w papachach i generałów, marzących o reaktywacji byłego ZSRR.
Roztropnością wykazał się ponad ćwierć wieku temu Joe Biden w sprawach rosyjskich, osobistą odwagą zaś – odwiedzając już pod koniec prezydentury Clintona z misją pokojową Kolumbię, gdzie szalały wówczas lewicowa partyzantka i terror baronów narkotykowych.
Były to czasy, kiedy prowadzący w sondażach kandydat na kolumbijskiego prezydenta zwykł przerywać kampanię wyborczą i ukrywać się, bo dawało mu to jedyną szansę, żeby… dożyć do dnia głosowania i być może je wygrać. Demokraci z USA poparli jednak polityka, który stanowczo zerwał z tą taktyką. Jak wspomina były prezydent: “(..) pojechałem w towarzystwie spikera Dennisa Hasterta i sześciu innych członków Izby Reprezentantów, senatora Joe Bidena i trzech innych senatorów (..) do Kartageny w Kolumbii, aby udzielić wyraźnego poparcia prezydentowi Andresowi Pastranie i jego “Planowi dla Kolumbii”, który miał wyzwolić kraj od handlarzy narkotykami i terrorystów, kontrolujących około jednej trzeciej terytorium. Pastrana ryzykował życie dla pokoju, spotykając się samotnie z partyzantami w ich siedzibie. Gdy mu się nie udało, poprosił Stany Zjednoczone o pomoc we wprowadzeniu “Planu dla Kolumbii”. (..) Dostałem od Kongresu ponad miliard dolarów na ten cel” – relacjonuje Clinton [4].
Pieniądze wówczas wykładane na pomoc ekonomiczną – a były to miliardy dolarów – w czym wydatny udział miał szef senackiej komisji zagranicznej Biden, wydają się lepiej wydane, niż później za George’a Busha juniora biliony roztrwonione na wojny interwencyjne. Biden za Clintona starał się, żeby nie trzeba było ich toczyć, a za Baracka Obamy – by do odziedziczonych po poprzednikach nie dodawać nowych.
Skromny człowiek, który powstrzymał zło
Inny demokrata Harry Truman miał 61 lat w chwili, gdy objął ster państwa w dramatycznych okolicznościach, po śmierci Franklina Delano Roosevelta, gdy toczyła się jeszcze II wojna światowa, chociaż jej wynik był już przesądzony. Jak pisze jego biograf Roy Jenkins, Truman “piastował urząd wiceprezydenta od trzech miesięcy. W tym okresie, jeśli pominąć spotkania gabinetu, widział się Rooseveltem raptem dwukrotnie” [5]. Co do Roosevelta, to “nie przyszło mu nawet na myśl włączenie Trumana do grupy około stu Amerykanów, którzy pojechali na Konferencję Jałtańską w końcu stycznia 1945 roku. Nie zdał mu szczegółowej relacji z jej wyników. Nie powiedział mu też o Projekcie Manhattan, czyli o tym, że Stany Zjednoczone były o krok od stworzenia bomby atomowej” [6].
To pierwsze wyszło prezydentowi Trumanowi na dobre: Roosevelt ustępował Związkowi Radzieckiemu. Truman powstrzymał komunizm, nie pozwalając mu zdobyć Grecji ani całej Korei, w obronie tej ostatniej wzniecił wojnę interwencyjną, która jednak zakończyła się rozdzieleniem wojsk na linii demarkacyjnej a nie porażką jak późniejsze: wietnamska (za prezydentur Lyndona B. Johnsona i Richarda Nixona) oraz afgańska i iracka (za George’a Busha jra). To on stworzył NATO a wcześniej przeforsował w Kongresie Plan Marshalla odbudowy Europy za amerykańskie pieniądze ale z wydatną korzyścią dla USA.
Broni atomowej zaś, chociaż chociaż jako wiceprezydent jeszcze o niej nie wiedział, właśnie Trumanowi przyszło już w pierwszym roku rządów użyć w Hiroszimie i Nagasaki.
Gdy stanął do wyborów w 1948 r, to według Gallupa jeszcze latem (Amerykanie zawsze głosują co cztery lata w listopadzie) miał ledwie 37 proc. poparcia, podczas gdy jego republikański rywal Tom Dewey 48 proc. W dniu głosowania “Chicago Tribune” zamykała wydanie zanim znane były ostateczne wyniki i powyborczą środę wyszła z wielkim nagłówkiem na pierwszej stronie: “Dewey pokonał Trumana”. Płachtę tej gazety pokazał potem Truman wiwatującemu na jego cześć tłumowi zwolenników na stacji kolejowej w St. Louis. Podobnego być może prezydenta: skromnego, pracowitego i skutecznego potrzebuje być może również dzisiaj Ameryka. Chociaż wciąż nie wiemy, kto pozostaje wzorem dla Joego Bidena.
Znany z cynizmu, chociaż również jako laureat pokojowego Nobla Henry Kissinger trochę się z Trumana natrząsa w wydanej przed pięciu laty książce “Porządek światowy”: “Nawet ściśle tajny raport NSC-68, który określał politykę Trumana w zakresie bezpieczeństwa narodowego, którego zasadniczą część napisał Paul Nitze z frakcji “jastrzębi” nie zawierał pojęcia interesów narodowych i ujmował konflikt w tradycyjnych moralnych, niemal lirycznych kategoriach; walka toczyła się pomiędzy siłami “wolności pod rządami prawa” (..) a siłami “niewolnictwa pod dyktatem groźnej oligarchii z Kremla”. Według własnej interpretacji Ameryka przystępowała do zimnej wojny nie jak do geopolitycznej walki o powstrzymanie rosyjskiej potęgi lecz krucjaty moralnej na rzecz wolnego świata” [7].
Podobne podejście, ale w ponad ćwierć wieku później innego Demokraty Jimmy’ego Cartera przyczyniło się do stworzenia polskiej Solidarności szansy legalnego działania jako pierwszej od czasów tuż powojennych niezależnej sile w bloku komunistycznym. Zaś co razi Kissingera w Trumanie, innych może inspirować, czy również Joego Bidena – przekonamy się wkrótce.
Jak cynik moralistom drogę utorował
Henry Kissinger pokojowego Nobla otrzymał wraz z wietnamskim komunistą Le Duc Tho za Układy Paryskie kończące w styczniu 1973 r. interwencję w Indochinach. Zwolennik polityki realnej i przeciwnik moralnej kategoryzacji w polityce, co wynika choćby z przytoczonego fragmentu o Trumanie, przedtem doradzał jednak nielegalne w świetle prawa międzynarodowego bombardowania sąsiadującej z Wietnamem Kambodży. Przyczynił się do obalenia lewicowego ale pochodzącego z demokratycznych wyborów prezydenta Chile Salvadora Allendego i ustanowienia dyktatury gen. Augusta Pinocheta, który później rządził przez kilkanaście lat, łamiąc prawa człowieka. Do Pinocheta zachodnia opinia publiczna, nie tylko ze względu na generalski mundur i ciemne okulary porównywała Wojciecha Jaruzelskiego po wprowadzeniu stanu wojennego 13 grudnia 1981 r.
Jednak to właśnie teoretyk ładu międzynarodowego, znawca Kongresu Wiedeńskiego i polityki Klemensa Metternicha Henry Kissinger, dziś nie kryjący głębokiej estymy dla Władimira Putina, jako sekretarz stanu w ekipach Richarda Nixona i Geralda Forda utorował drogę Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w Helsinkach w 1975 r, kiedy to obok dwóch koszyków dotyczących współpracy polityczno-wojskowej i gospodarczej przyjęto również słynny trzeci, gwarantujący swobodny przepływ idei oraz prawa człowieka. Kierowany przez Leonida Breżniewa Związek Radziecki przystał na to, traktując ustalenia jako martwy zapis, bo zależało mu na korzyściach ekonomicznych zapewnionych przez koszyk drugi, zwłaszcza licencjach i technologiach z Zachodu.
Tymczasem przyjęcie trzeciego koszyka dało powstającej opozycji demokratycznej w Europie Środkowo-Wschodniej (KOR, ROPCiO i KPN w Polsce, Karta 77 w Czechosłowacji) szansę działania wprawdzie nielegalnego, ale bez wzmożonych represji ze strony władz. Tym samym paradoksalnie wielbiciel kolejnych porządków europejskich republikanin Kissinger stworzył ramy instytucjonalne do prowadzenia później przez administrację Demokraty i baptysty z Południa Jimmy’ego Cartera polityki pod moralistycznymi hasłami.
Zaś kolejny prezydent, znów republikański, Ronald Reagan przekuł to w skuteczny strumień pomocy dla zepchniętej przez komunistów do podziemia Solidarności, chociaż wcześniej – poniekąd zgodnie z pragmatyzmem Kissingera – nie powiadomił polskich przyjaciół o planach wprowadzenia przez Jaruzelskiego stanu wojennego.
Kiedyś zagrożeniem dla demokratycznego mitu amerykańskiego była skrajna lewica – w czasach, gdy w brudnej zresztą wojnie wietnamskiej protektorem przeciwnika pozostawały ZSRR i Chiny a jego niezatapialnym lotniskowcem u wybrzeży Florydy Kuba braci Castro – teraz stają się nim prawicowi ekstremiści. Jednak nie zmienia to faktu, że kto ceni Amerykę Hemigwaya i Dos Passosa temu trudno oglądać pełne przemocy świeże przekazy z Kapitolu.
Splot tych okoliczności pokazuje, że dla Polski nie są z założenia dobrzy czy źli prezydenci demokratyczni lub republikańscy, decydują zjawiska, narastające czasem przez wiele kadencji. Strategie zaczynane przez poprzedników, wieńczone bywają przez następców. Zresztą wypada się nam oswoić z przekonaniem, że Polska nie stanowi priorytetu polityki amerykańskiej. Podobnie frazesy Trumpa służyły ekipie PiS do pudrowania i maskowania wewnętrznych porażek jej polityki, tak jak wzmożony krytycyzm Bidena wobec stanu praworządnosci w Polsce pozwala rządzącym tutaj wzniecać nastroje podobne, jakie kiedyś towarzyszyły ocenie tych samych zjawisk przez agendy Unii Europejskiej. To również pragmatyzm. Kissinger jednak woli Putina (występował niedawno nawet w telewizji “Russia Today”), niż rządzących teraz w Warszawie.
Pomimo różnicy przekonań Kissingera łączy z Bidenem imponująca sprawność w podeszłym wieku. Dawny sekretarz stanu i noblista, urodzony w 1923 r. (po wojnie w Niemczech, z których uciekł z rodziną w 1938 r. zdemaskował dla armii amerykańskiej wielu agentów gestapo chociaż formalnie był w kontrwywiadzie tylko tłumaczem) napisał “World Order” po dziewięćdziesiątce. Biden prezydenturę obejmuje w 79. roku życia, a więc w wieku, w którym Ronald Reagan zakończył już swoją drugą kadencję.
Bidenowi jak niegdyś Trumanowi, Carterowi i Reaganowi (Republikaninem był tylko ostatni z wymienionych, pozostali to Demokraci), kategorie moralne w polityce nie są obce. Temu należy przypisać również jego ostre filipiki przeciw tendencjom autorytarnym w naszej części Europy.
Joe Biden wskazywał nawet na groźbę totalitaryzmu w Europie Środkowo-Wschodniej.
– To wypowiedź nieszczęśliwa. Totalitaryzm w tej części Europy nie istnieje od czasów Stalina – powiedział mi Władysław Teofil Bartoszewski, poseł PSL-Koalicji Polskiej: – Podobnie niefortunna wypowiedź o polskich obozach koncentracyjnych zdarzyła się Barackowi Obamie. Potwierdza to, że prezydenci USA zwykle nie mają szczegółowej eksperckiej orientacji w sprawach naszego regionu.
Były ambasador Polski w Kanadzie, a obecny przewodniczący klubu senatorów Koalicji Obywatelskiej Marcin Bosacki w rozmowie z PNP 24.PL potwierdził, że poważnie liczy się z taką możliwością. Przyczyniłyby się do niej nieprzyjazne działania pisowskiej władzy wobec sądów na rzecz ich uzależnienia od władzy wykonawczej i nadmierne wzmacnianie pozycji prokuratury.
Prof. Bartoszewski jr przewiduje jednak, że “Polska zawsze usłyszy amerykański głos w obronie standardów demokratycznych, jeśli druga strona będzie miała wrażenie, że coś im zagraża”.
W kampanii jednak mówi się wiele rzeczy, a zajęty porządkowaniem po Trumpie i powstrzymywaniem pandemii następca może nie mieć czasu na karcenie sojuszników, chociaż zapowiadał, że każe im się na konferencji międzynarodowej wytłumaczyć z naruszania demokracji i praworządności. Zresztą dziś musiałyby to być wystąpienia zdalne, co raczej trudno sobie wyobrazić.
Ale Amerykanie wybrali Bidena na ratownika, a nie pastora. Sprawozdanie ze swojej kadencji składać będzie nad Missouri i Wielkimi Jeziorami, a nie Wisła i Odrą.
Dla Polaków zasadniczym miernikiem podejścia nowego prezydenta do ich spraw stanie się stosunek do uchwalonej za Trumpa i skwapliwie przez niego podpisanej ustawy 447, nakazującej restytucję majątku bezspadkowego pozostałego po obywatelach polskich pochodzenia żydowskiego, którzy padli ofiarą niemieckiego ludobójstwa, na rzecz organizacji powstałych czasem w kilkadziesiąt lat po wojnie i pretendujących prawem kaduka do reprezentowania męczenników Holocaustu.
To prawo zarówno niebezpieczne, bo godzi w polską własność ale też upokarzające, bo zrównuje nas z pomagierami Adolfa Hitlera jak Węgrzy czy Słowacy. Pomimo sloganów o wstawaniu z kolan, PiS nie umiał zapobiec przyjęciu ustawy 447, chociaż za poprzedniej ekipy i w czasach obecności w Waszyngtonie zręcznego ambasadora Ryszarda Schnepfa problem udawało się trzymać w kuluarach Kongresu, gdzie grasują obficie opłacani lobbyści i nie wpuścić go na salę obrad. Jednak pisowski następca Schnepfa, prywatnie męża cenionej dziennikarki telewizyjnej Doroty Wysockiej, prof. Piotr Wilczek jest wybitnym znawcą kultury arian i innych polskich innowierców… ale nie subtelności dyplomacji.
Z pewnością partnerem dla Ameryki Bidena, a nie konkurentem jak za Trumpa, stanie się Unia Europejska. W czasach poprzedniego prezydenta widziano w niej zresztą rywala ekonomicznego a nie ideologicznego, jak u nas przedstawiały to czasem bliskie władzy media.
Żaden kraj nie prowadził pod hasłem obrony demokracji tylu wojen i zbrojnych interwencji, co Stany Zjednoczone. Teraz Amerykanie – jak pokazują dramatyczne wydarzenia na Kapitolu – muszą zmierzyć się z tym samym problemem u siebie. Nikt ich w tym nie zastąpi. A spór dotyczy już nie amerykańskiej legendy, tylko realnego funkcjonowania państwa. Donald Trump nie […]
– Zagrożenie płynące ze strony Chin przeważy w tej geopolityce nad nieufnością do UE – przewiduje Aleksander Pociej, senator Koalicji Obywatelskiej.
To z kolei wymusi zapewne na politykach rządzącego PiS rezygnację z retoryki pełzającego Polexitu, na rzecz większego pragmatyzmu, kosztem propagandy. Niech się uczą u Kissingera. W nowej sytuacji rządzący w Polsce będą musieli wykazać się twardością w zwalczaniu pandemii a nie w podejściu do unijnych perspektyw budżetowych, jak czynili to pod koniec ub. r.
Nie dlatego, że Biden stanie się im bliższy od Trumpa, tylko z powodu, że Amerykanie w listopadzie wybrali nie tylko swojego prezydenta, ale przywódcę światowego. Trump tej roli wypełniać nie umiał, jego następca po prostu musi.
Prezydent-elekt Joe Biden czołowe role, związane z polityką międzynarodową powierzył wytrawnym dyplomatom, a nie jak jego poprzednik Donald Trump biznesmenom i politykom. Dla Polaków kluczową postacią okaże się zapewne Antony Blinken, bo przyszły sekretarz stanu czyli amerykański odpowiednik ministra spraw zagranicznych zna Europę i nasz kraj. Jego ojczym pochodził z Białegostoku, przeżył Holocaust, z poobozowego marszu śmierci wyzwolili go Amerykanie.
Liczba amerykańskich noblistów z fizjologii i medycyny (stanowią połowę laureatów tej nagrody z ostatniej dekady) i monstrualne nakłady na badania uzasadniają, od kogo świat ma prawo oczekiwać ratunku w dobie globalnej katastrofy. Pfizer, który zawala dostawy szczepionki, to również firma kapitałowo amerykańska. Kiedyś szlachectwo zobowiązywało, dziś bogactwo. Ameryka nie ma wyboru, jej nowy przywódca również.
[1] Kamon, ewribajden. “Kommiersant” z 21 stycznia 2021
[2] Bill Clinton. Moje życie. Świat Książki, Warszawa 2004, s. 468-469, przeł. Piotr Amsterdamski i in.
[3] Clinton, Moje życie… op.cit, s. 471
[4] ibidem, s. 841-842
[5] Roy Jenkins. Harry Truman. Pogromca komunizmu. Alfa, Warszawa 1998, s. 10, przeł Anna Minczewska-Przeczek
[6] Jenkins. Harry Truman…, op. cit, s. 11
[7] Henry Kissinger. Porządek światowy. Wyd. Czarne, Wołowiec 2016, s. 270, przeł. Marcin Antosiewicz