Biurokraci i żarliwi

0
65

czyli dlaczego Clinton nie wstąpił do jezuitów

Kryzys wywołany zalaniem polskiego rynku przez nie spełniające norm Unii Europejskiej zboże i produkty spożywcze ze wschodu pokazuje do czego prowadzi niekompetencja polityków połączona z urzędniczą bezwolnością. Gdy do Polski wjeżdżał pochodzący z Ukrainy toksyczny miód (pszczoły siadają tam na polach rzepaku, spryskanych zabronionymi u nas pestycydami) ilościowo równy trzyletniej produkcji wszystkich naszych pasiek – nie znalazł się ani jeden sygnalista, który wzorem szlachetnej Erin Brockowich z popularnego filmu przestrzegłby przed niebezpieczeństwem.

Dostrzegamy teraz, że poziom klasy politycznej i biurokracji w Polsce nie stanowi problemu estetycznego tylko. Urasta do rangi zagrożenia dla życia i zdrowia Polaków.    

Wcale nie abstrakcyjna okazuje się więc obecna dysputa wokół misji i roli Jana Pawła II w historii. Niezależnie od oceny insynuacji TVN – przyda się do przypomnienia koncepcji życia publicznego jako zobowiązania i polityki pojmowanej nie tylko jak warsztat pracy. Zresztą urzędnicy od wwozu zboża i miodu udowodnili, że nie spełniają nawet tych ostatnich, skrajnie minimalistycznych standardów. Osłabione przez partyjne kryteria doboru państwo nie potrafi nawet pełnić sprawnie funkcji stróża nocnego, którą od dawna wyznaczyli mu liberałowie. 

Papieska myśl społeczna podobnie jak cały katolicyzm posoborowy odziedziczyła i przejęła po Arystotelesie koncepcje polityki jako działalności na rzecz dobra wspólnego. Podzielali ten sposób widzenia także prezydenci Stanów Zjednoczonych, baptyści z Południa: Jimmy Carter, co dopomógł polskiej opozycji, kładąc w kontaktach globalnych nacisk na prawa człowieka oraz Bill Clinton, który przed ćwierćwieczem wprowadził nas do Sojuszu Atlantyckiego.

Arbuzy z Arkansas i kolacja z wykładowcą 

Bill Clinton brylował już na pierwszym roku studiów. On, biały chłopak z kojarzonego z uprzedzeniami stanu Arkansas – były lata 60. i Martin Luther King dopiero co dostał pokojowego Nobla za walkę z dyskryminacją rasową – w uczelnianej stołówce bez ostentacji zasiadł przy stole, zajmowanym zwykle wyłącznie przez czarnoskórych. Z początku spoglądali na niego dziwnie, ale z czasem pojawili się tam i inni biali koledzy, a i Murzyni przestali stale siadać w tym samym miejscu. Zarazem Clinton z dumą podkreślał swoje pochodzenie z macierzystego stanu, nie przejmując się modnym wtedy w Arkansas powiedzeniem: “na szczęście jest jeszcze Mississippi”, co oddawało kolejność w amerykańskich rankingach zamożności i poziomu infrastruktury. Potrafił długo opowiadać o arbuzach z ojczystych stron. Jednym słowem, zachowywał się już wtedy jak polityk. A przy tym starał się dowiedzieć jak najwięcej i nie tylko programu studiów to dotyczyło.

Na Uniwersytecie Georgetown żywa inteligencja i łatwość nawiązywania kontaktów cechująca południowca z Arkansas wzbudziła zainteresowanie wykładowcy propedeutyki filozofii. Jak opisuje biograf prezydenta David Maraniss (“Najlepszy w klasie”): “Pewnego razu po zajęciach [Otto] Hentz zaprosił Clintona na kolację – z zaproszenia takiego z pewnością nie zrezygnowałby żaden wygłodniały student pierwszego roku. Usiedli naprzeciwko siebie, Hentz popijał piwo, a Clinton zabrał się do hamburgera. Nauczyciel zaczął go namawiać, żeby wstąpił do zakonu jezuitów. Mówił, że papież zezwolił im na aktywne uczestnictwo w polityce i opowiedział swój ulubiony żart o tym, że zdaniem jezuitów na początku Biblii zabrakło słów, “a potem Bóg stworzył politykę i uznał, że polityka jest dobra”.

– Uważam, że powinieneś poważnie zastanowić się nad wstąpieniem do zakonu – rzekł do Clintona. – Twoje prace zrobiły na mnie duże wrażenie.

Clinton roześmiał się i spytał.

– Nie uważa pan, że najpierw powinienem przejść na katolicyzm?

– A nie jesteś katolikiem? – zdziwił się Hentz.

– Nie, jestem baptystą.

Hentz nie wziął czegoś takiego pod uwagę. “Dostrzegłem w nim wszystkie cechy jezuity: powagę, zainteresowania polityczne, zdolność do empatii”” – cytuje mentora Clintona jego biograf. Zaś jego bohater znalazł rychło kolejnych po niefortunnym zakonnym werbowniku mistrzów: senatora Williama Fulbrighta, co jako pierwszy poważny polityk w USA sprzeciwił się brudnej wojnie wietnamskiej oraz polskiego wykładowcę Oxfordu, dawnego akowca i żołnierza od Andersa, prof. Zbigniewa Pełczyńskiego, który zwrócił uwagę adepta na problem Europy Środkowo-Wschodniej, której obraz pojętny uczeń zmienił już w dwadzieścia lat później przyjmując nas i sąsiednie kraje do NATO, co w roku inwazji radzieckiej na Czechosłowację (1968), kiedy to prof. Pełczyński poprawiał dysertację stypendysty Clintona wydawało się mrzonką jeśli nie fantasmagorią.

Którędy do polityki czyli przyszłość odnalazł w statystyce     

Parę lat wcześniej, jak opisuje z kolei Jean-Bernard Cadier (“Droga do Białego Domu”, chociaż zdecydowanie lepszy wydaje się tytuł francuskiego oryginału: “Joe Biden, Historia amerykańska”) inny a zarazem obecny demokratyczny prezydent Stanów Zjednoczonych “w licealnej bibliotece sprawdził spis członków Kongresu i stwierdził, że większość parlamentarzystów – w każdym razie ci, którzy nie byli spadkobiercami – była prawnikami. Więc zapisał się na prawo na Uniwersytecie Deleware” [2]. Tak zaczęła się kariera naszego niedawnego gościa Joego Bidena.

Polityka, ważna sprawa

Co łączy obu przyszłych prezydentów – żarliwego i już w uczelnianej mesie objawiającego żyłkę społecznikowską Clintona z trzeźwo kalkulującym wtedy futbolistą ze szkolnej drużyny Bidenem?

Niewątpliwie wspólne dla nich obu okazuje się już wówczas przekonanie, że polityka to sprawa ważna i poważna, misja dla której warto całe życie poświęcić. A nie zawód, jak każdy inny.   

Truizmem pozostaje wskazanie, że polscy parlamentarzyści i urzędnicy hołdują zdecydowanie temu ostatniemu poglądowi. A przynajmniej podporządkowują mu swoje codzienne zachowania. Zawiera się w tym pewien paradoks, bo przecież transformacja ustrojowa – co do której ekonomista Dariusz Grabowski zwykle przypomina, że nie określono nie tylko jej celu ani nawet czasu trwania – stwarzać im powinna realne możliwości zmiany zastanego świata. Bez przesady jednak z wyłączeniem półrocznych rządów Jana Olszewskiego oraz być może pierwszych dwóch lat sterowania Polską przez koalicję AWS-UW zamierzenie to pozostaje obce politykom a być może nawet przerasta ich wyobraźnię.

Politolog i autor książki “Fasadowa demokracja” Wojciech Błasiak [3] jeszcze w 1993 r. wybrany do Sejmu z Konfederacji Polski Niepodległej, stwierdził tam rychło, że “(..) posłowie głosują w jaskrawej sprzeczności z widocznymi gołym okiem interesami swoich wyborców. Równocześnie odkrywałem, iż posłowie liczą się tylko ze zdaniem swoich liderów swoich klubów parlamentarnych. Stąd mój wstępny wniosek, który zaprzeczał tezie, iż żyję w ustroju demokratycznym, brzmiał – posłowie w Sejmie nie reprezentują swoich wyborców, lecz reprezentują swoje partie polityczne, a ściślej mówiąc, kierownictwa tych partii. I im dłużej byłem w Sejmie, tym silniejsza była moja hipoteza” [4]. Prawdziwość jej wyostrzała się raczej z każdą kolejną kadencją. Utrudnia to praktykom polityki a ściślej tym, co nie tylko ją uprawiają ale realnie kreują – zrozumienie prawidłowości maksymy, słusznie chociaż nieco zawile przypomnianej przez dra Błasiaka: “(..) nasze życie społeczny, jak twierdził znakomity amerykański socjolog i historyk Immanuel Wallerstein, jest najbardziej skomplikowanym i najbardziej historycznie zmiennym podsystemem w systemie Wszechświata w którym żyjemy” [5].

Rządzi perspektywa jednej kadencji

Brak choćby próby zrozumienia przez praktyków bieżącej polityki jej mechanizmów rzutujących na czas choćby nieco dłuższy niż zakreślany ramami ich kadencji Wojciech Błasiak łączy z obowiązywaniem ordynacji proporcjonalnej, dającej partyjnym liderom prawa selekcjonerskie. W istocie dla szarej masy poselskiej to raczej alibi. Senat bowiem, do którego obowiązuje ordynacja większościowa w okręgach jednomandatowych – prezentuje się tylko nieco lepiej od Sejmu, podobnie niewiele korzystniejsze okazują się jego oceny w badaniach opinii. Zaś gorzej niż w Sejmie przedstawia się sytuacja na szczeblach urzędniczych. 

Feudałowie średniowieczni nie popełniali okrucieństw przez cały tydzień bez przerwy, ponieważ bardziej od nich dalekowzroczny Kościół dbający o to, by jego wierni przetrwali, wyznaczył im Treuga Dei (czas “Pokoju Bożego”) pod rygorem ekskomuniki. Nie najeżdżali też sąsiadów przez cały rok – bo pewną jego część przeznaczali na pielgrzymki do Jerozolimy w celu uzyskania odpuszczenia świeżo popełnionych grzechów. Respekt wobec wieczności ograniczał panowanie złych instynktów. 

Dla współczesnych polityków podobną miarę wyznacza ocena publiczna przez wyborców w dniu głosowania – raz na cztery lata – lub przez macierzyste środowiska, gdzie może ich dotknąć ostracyzm (jak kiedyś Jarosława Gowina w kręgu “Znaku” za wsparcie przejmowania państwa przez PiS). Przy “piątce Kaczyńskiego” pod pretekstem ochrony zwierząt dyskryminującej polską wieś wobec zagranicznej konkurencji – niespodziewanie poszli po rozum do głowy wywodzący się z sektora rolniczego posłowie i senatorowie PiS, za nic mając partyjne sankcje. Nawet niedoskonały mechanizm demokratyczny jednak dyscyplinuje. Wiadomo bowiem, że trzy i pół roku temu wyborcy nie wpuścili do Sejmu Bernadety Krynickiej, co wcześniej uciekała po jego korytarzach przed niepełnosprawnymi i ich opiekunami, zamiast się za nimi ująć – pomimo “biorącego” miejsca przyznanego jej przez liderów PiS w okręgu podlaskim.      

W wyborach głosują ludzie a nie boty.   

Ten czas się zbliża.

Pamiętne papieskie “Nie lękajcie się” pozostaje więc istotnym wyznacznikiem poprawy życia publicznego, jeśli wzmocni to wybijanie się na niezależność dobry przykład i pozytywna a nie oportunistyczna presja środowiskowa. O ten pierwszy jednak trudno (w sytuacji, gdy liderzy opozycji zajmują się wyłącznie tym, co interesuje ich samych i ich świty – ustalaniem “porządku dziobania” między Donaldem Tuskiem a Rafałem Trzaskowskim) ta druga zaś czasem okazuje się zawodna wobec wątłej relacji posłów z ich wyborcami. Nawet okręgi dobierane są często przez selekcjonerów list przypadkowo i na jedną tylko kadencję. 

Przypomnienie wystąpienia Jana Pawła II w sali posiedzeń na Wiejskiej – jedynej wizyty Papieża w polskim Sejmie – nastąpiło w obłudnej otoczce pisowskiej uchwały i skłoniło media głównego nurtu do skupienia się na problemie, kto odtworzonego nagrania wysłuchał na siedząco a kto na stojąco. Dzieje się tak w sytuacji, gdy nawet sejmowi pracownicy rymują po korytarzach: – Czy się siedzi, czy się leży, dycha na twarz się należy. 

Odnosi się to do podwyższonych – pomimo pandemii i w trakcie nakłaniania Polaków do rozlicznych wyrzeczeń – uposażeń poselskich i senatorskich.

Nie uda się jednak zapomnieć, co Papież wtedy mówił. 

– Polityka nie może polegać na szukaniu własnych korzyści – napominał Jan Paweł II w Sejmie w 1999 r. Przestrzegał przed nadużywaniem władzy i korupcją. 

Nie od rzeczy wydaje się zacytować, co powiedział mi o nauczycielskiej roli Papieża Bronisław Komorowski, zanim jeszcze został prezydentem: – Moje pokolenie, ludzi “Solidarności”, słowa Ojca Świętego traktowało jako źródło nadziei wobec beznadziei wokół. Dziś z politykami jest tak, jak z pozostałymi katolikami. Bez słów Ojca Świętego byłoby mniej refleksji, chęci i determinacji. Politycy potrzebują takiego punktu odniesienia dla własnej działalności. Ale odkąd istnieje Kościół, chrześcijanie grzeszą. I tak jest też z politykami, których przywarą okazuje się często prywata – powiedział mi Bronisław Komorowski dokładnie przed dwudziestu laty, zresztą na użytek książki zatytułowanej – nomen omen – “Uwaga, idą wyborcy…” [6].     

Mądrą tę wypowiedź, jeśli kto złośliwy, doda pewnie: roztropniejszą od prezydentury jej autora, trzeba z perspektywy dwóch dekad pesymistycznie skorygować. Z politykami bowiem rzecz ma się znacznie gorzej, niż resztą społeczeństwa. Ogół Polaków zasłużył na podziw wzajemną pomocą w dobie pandemii oraz ofiarnym goszczeniem wojennych uchodźców zza wschodniej granicy. Tymczasem politycy przez obywateli wybrani nie potrafili nas nawet uchronić przed wwożonymi do kraju toksynami.

Nie doczekaliśmy się polityki wolnej od ideologii. Za to takiej, która okazuje się doszczętnie wyprana z ideowych motywacji. Toksyczny miód z Ukrainy nie ma przecież politycznych barw, oby tylko nie zaczął nam po nocy świecić w spiżarni.  

[1] David Maraniss. Bill Clinton. Biografia. Najlepszy w klasie. Prószyński i S-ka, Warszawa 1996, s. 66

[2] Jean-Bernard Cadier. Joe Biden. Droga do Białego Domu. ARTI, Ożarów Mazowiecki 2021, s. 24

[3] por. Wojciech Błasiak. Fasadowa demokracja. Instytut Historyczny im. Andrzeja Ostoja-Owsianego, Warszawa 2022

[4] Wojciech Błasiak. Fasadowa demokracja i jej propaganda oraz ideologia. “Opinia” nr 41 (139), wiosna 2023, s. 127-128

[5] ibidem, s. 128

[6] Łukasz Perzyna. Uwaga, idą wyborcy… Akces, Warszawa 2005, s. 127-128

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here