Dlaczego polska armia nie ostrzelała śmigłowców z Białorusi, gdy naruszyły naszą przestrzeń powietrzną? Bo minister obrony Mariusz Błaszczak zgubił zapalnik. W dodatku śmigłowiec Mi-24 z którego ta część wypadła zalicza się – ni mniej ni więcej – do I Brygady a zdarzenie miało miejsce niemal w rocznicę wymarszu z Oleandrów.
Wszystko to oczywiście dużo więcej niż anegdoty, chociaż wiadomo, że fakt zgubienia zapalnika wydarzył się już po białoruskim rajdzie nad naszym terytorium. Co najgorsze – nastąpiło to w trakcie działań, których celem pozostaje pokazanie stronie białoruskiej i jej możniejszym od bat’ki z Mińska Aleksandra Łukaszenki protektorom na Kremlu z Władimirem Putinem na czele, że odtąd będzie ono już właściwie chronione. Nie śmieszy więc sekwencja zdarzeń na wschodniej granicy, raczej wprawia w zakłopotanie.
Słynny film “Dzień, w którym wypłynęła ryba” Michalisa Kakojanisa (tego samego, który wyreżyserował “Greka Zorbę” z Anthonym Quinnem) pokazywał w konwencji tragikomedii konsekwencje zgubienia przez amerykański samolot ładunku atomowego na jednej z greckich wysp podczas zimnej wojny. Chociaż bronią jądrową nie dysponujemy, poruszamy się w klimatach podobnych, aczkolwiek historia nauczyła nas w sposób zapewne oczywisty, że z niczego, co wiąże się z bezpieczeństwem kraju nie warto żartować. Dodać też wypada, że film Kakojanisa pomimo pozornie lekkiej konwencji wcale nie kończy się dobrze.
Znaleźne dla leśnych ludzi a żubrom wszystko jedno
Podczas lotu patrolowego śmigłowca z 1. Brygady Lotnictwa Wojsk Lądowych wzdłuż granicy zgubił się zapalnik do rakiety S5, kalibru 57 milimetrów. To władza zarówno swoim postępowaniem ale też szukaniem dla niego usprawiedliwień wprowadza element nie burleskowy całkiem, bo rzecz pozostaje poważna, lecz tragikomiczny właśnie. Jeden z rzeczników PiS i przewodniczący sejmowej komisji spraw zagranicznych Radosław Fogiel tłumaczy, że gubienie zapalników zdarzało się również w trakcie misji w Afganistanie. Rządzący w kolejnych przekazach przeczą sami sobie, skoro najpierw powiadamia się, że tak ważną część zgubiono podczas przelotu nad pustkowiem (białowieskim nie afgańskim) a zaraz potem apeluje do obywateli, żeby dali znać, jeśli ją znajdą.
Na 15 sierpnia władza po trzech latach przerwy spowodowanej m.in. ograniczeniami pandemii szykuje wielką defiladę w stolicy. Na razie jednak po polskim niebie defilują bezkarnie śmigłowce z Białorusi. Testują w zamierzeniu tych, co je wysłali, na jak wiele można sobie pozwolić wobec kraju otwarcie wspierającego Ukrainę w sytuacji, gdy Białoruś coraz bardziej stacza się do roli i rangi satelity putinowskiej Rosji.
Nie jest to jedyne niebezpieczeństwo ze strony dyktatury Aleksandra Łukaszenki, bo za naszą wschodnią granica, niedaleko, koncentrują się wagnerowcy.
W Warszawie zaś od pewnego czasu pojawili się dość dziwni bezdomni. Rosyjskojęzyczni, nie pochodzą wcale z Ukrainy. Atletycznie zbudowani i z plecakami. Mają też telefony komórkowe wcale nie przestarzałych generacji. Nie sprawiają wrażenia zagubionych ani nieszczęśliwych za to bacznie obserwują wszystko wokół. Policja się nimi nie interesuje, pomimo wezwań mieszkańców. Śpią i buszują m.in. w okolicach Uniwersytetu Muzycznego, dwie przecznice od Nowego Światu. Niepokoi to wszystkich poza odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo służbami.
Nie widać, żeby władza ogarniała mnożące się zagrożenia. Zgubienie zapalnika przez polski śmigłowiec w trakcie przelotu stanowiącego intencjonalną demonstrację siły i gotowości dobitnie to unaocznia. Efekt okaże się przeciwny do zamierzonego. Nie poprawi go najbardziej wypasiona defilada. Skoro od lat Białorusini nie dają się nawrócić na demokrację przemawiającemu do nich tonem matczynego gderania Biełsatowi Agnieszki Romaszewskiej-Guzy, nie przestraszą się też Himarsów na Wisłostradzie warszawskiej.
Co posprząta po szkodniku, i tak zgubi
Nie pociesza też fakt, że minister obrony Mariusz Błaszczak wydaje się najlepszym spośród kandydatów, których PiS wskazać mogło na to stanowisko. Zrównoważony w odróżnieniu od poprzednika, Antoniego Macierewicza, od lat uchodzi też za skrupulatnego i dokładnego. Urzędnik a nie ideolog. Lepszego szefa MON partia rządząca nie znajdzie. Pokazuje to powagę kryzysu, w jakim się znaleźliśmy. W kampanii z 2015 r. w roli kandydata do objęcia resortu obrony liderzy Prawa i Sprawiedliwości przedstawiali Jarosława Gowina. Biorąc pod uwagę późniejsze jego kłopoty psychiczne, lepiej, że ministrem nie został. Za to Macierewicz, który stanowisko w MON objął, zdestruował kompletnie wojskowy służby specjalne. Zamiast inwestować w nowoczesne bronie, rozwijał archaiczną obronę terytorialną, bo wymarzył sobie gwardię przyboczną. Namnożyło się szwejków, jak z pogardą zawodowi żołnierze określają ofermy batalionowe przez Macierewicza ściągnięte do armii. Parę lat zmarnowaliśmy na zabawę ołowianymi żołnierzykami przez politycznego klauna. Stąd też powołanie zamiast niego Błaszczaka przyjęto z ulgą. Ministrem obrony ten ostatni pozostaje od pięciu i pół roku. To czas wystarczający, żeby po poprzedniku szkodniku posprzątać.
Nie od rzeczy przypomnieć, że za pierwszych rządów PiS ministrem obrony pozostawał Radosław Sikorski, który teraz jako radykalny eurodeputowany Platformy Obywatelskiej podkreśla, że białoruskie śmigłowce należało strącić. Z perspektywy Brukseli i Strasburga o stanowczość łatwo, a do białoruskiej granicy daleko. Podobnie jak do zdrowego rozsądku od wypowiedzi przedstawicieli partii rządzącej, że strona polska na piracki rajd nie zareagowała, bo oznaczałoby to zwycięstwo prowokacji służb Łukaszenki. Lepiej nic nie robić? A gdy władza ruszyła się z opóźnieniem – efektem okazało się zgubienie zapalnika. Ten zapewne dziś żubrom nie przeszkadza ani nie stanowi dla nich zagrożenia. Skoro tak dobrze był zabezpieczony, jak zarzekają się decydenci, to czemu wypadł… Przy okazji jego poszukiwań warto rozejrzeć się także za sensem polityki obronnej.