O powieści Roberta Małłka “Niezwykła kariera Nataniela Tindera”
Tytuł rapuje się jak należy. Zauważy to i zapewne doceni nawet ten, kto rapu słucha tylko wówczas, kiedy nie ma wyboru: to znaczy z przejeżdżającego nieopodal samochodu z otwartymi szybami i nastawionym na full tym właśnie rodzajem muzyki.
Powieść okazuje się równie dynamiczna, czego spodziewać się można już, gdy się weźmie pod uwagę bogaty i niebanalny życiorys autora. Z najmłodszego pokolenia antykomunistycznej opozycji, w latach osiemdziesiątych działacz Konfederacji Polski Niepodległej, znakomicie odnalazł się w wolnej Polsce jako zarządzający wielkimi firmami lub ich przedstawiciel za granicą. Również w krajach odległych i uchodzących za egzotyczne jak Pakistan, skąd przesyłał dla krajowych mediów (m.in. wio.waw.pl i “Samorządności”) sensowne korespondencje. Bo też Robert Małłek, pomimo sukcesów w branży organizacji i zarządzania, człowiekiem Księgi być nie przestał od czasów, gdy jako redaktor podziemnego KPN-owskiego “Świtu Niepodległości” marnując wzrok pochłaniał – jak my wszyscy wtedy – ogromne ilości bibuły. W końcu to ostatnie słowo do polszczyzny wprowadził patron Konfederacji Polski Niepodległej – Józef Piłsudski. Aż przyszedł dla Roberta Małłka czas na książkę własną, na czym jako czytelnicy tylko skorzystamy. Chociaż niekoniecznie umocni nas ona w wierze, że świat zmierza ku lepszemu.
“Niezwykła kariera Nataniela Tindera” odwołuje się do bogatej ale i zobowiązującej tradycji powieści łotrzykowskiej. Najznakomitszym jej osiągnięciem pozostają “Wyznania hochsztaplera Feliksa Krulla” Tomasza Mana, ostatnia powieść niemieckiego noblisty i autora “Czarodziejskiej góry” oddającej jak żadne inne dzieło filozoficzne dylematy współczesności. W polskiej literaturze reprezentuje ją “Filip” Leopolda Tyrmanda – o niekonwencjonalnych sposobach, jakie na przeżycie ale i gorsząco dobre życie stosuje podczas wojny Polak żydowskiego pochodzenia wywieziony na roboty do Niemiec, krzywdząc przy tym nie tylko swoich nazistowskich pracodawców, co zrozumiałe, ale i zakochaną w nim szczerze miejscową dziewczynę. A wśród aktywnych dziś literacko roczników Michał Witkowski ze swoją kpiarską prozą zatytułowaną “Wymazane”.
Paradoks ale i wyróżnik gatunkowy powieści łotrzykowskiej polega na tym, że chociaż bohater popełnia rozmaite nieprawości, szczerze mu kibicujemy i życzymy przetrwania najtrudniejszych perypetii, nawet jeśli się tej sympatii nieco wstydzimy. Żeby taki efekt osiągnąć, fabuła nie może być banalna ani umowna, lecz bez reszty angażująca.
Nie jest z pewnością banalna historia, jaką opowiada nam Robert Małłek a ściślej wszechwiedzący narrator “Niezwykłej kariery Nataniela Tindera”.
Nie gonić go do nauki, bo na niewiele się to zda – czyli o biednych białych i plikach zielonych
Chłopak wychowany na amerykańskiej prowincji, w rodzinie jaką tam określa się mianem klasy pracującej, co za Oceanem stanowi stygmatyzujący eufemizm i oznacza tych, którzy z własnym życiem radzą sobie słabo albo w ogóle – zamyśla o poprawie własnego losu. Nie są to jednak żadne marzenia, ale twarda i wykalkulowana determinacja.
Wpisująca się również w proroctwo wróżki, do której mama pójdzie z małym Natanielem, żeby dowiedzieć się czegoś o jego przyszłych losach. Dobry to adres, bo wiedźma na amerykańską prowincję trafiła z Białorusi, uciekając przed prześladowaniem przez KGB, domagającego się usług za darmo – oraz nikłą siłą nabywczą miejscowej waluty. Już za dolary karierę małego Tindera przewidzi lepiej niż byłyby ją w stanie prognozować miejscowe i lepiej opłacane mistrzynie HR-u:
“Malec jest nieco ociężały umysłowo. Och! Nie chcę przesądzać, że jest debilem, ale w swoim życiu dzięki wrodzonemu sprytowi sobie poradzi. Nie należy syna zbytnio gonić do nauki, gdyż na niewiele się to zda. Z dużą dozą pewności mogę zagwarantować, że pani syn choć w zdrowiu dożyje sędziwego wieku, będzie wówczas właściwie tak samo głupi jak jest w chwili obecnej. Jednak dzięki wielu zbiegom szczęśliwych okoliczności malec innymi sposobami zrobi wielką karierę i osiągnie spore bogactwo. Muszę jednak stwierdzić, że wbrew tym słowom nie jest to jednak dobra wróżba. Pani pierworodny syn dojdzie do tych wielkich bogactw i zaszczytów czyniąc wiele krzywd bliźnim i powodując wielkie szkody dla kraju (..).
– Należy mi się sto dolców – mówi cichym, ale twardym głosem a matka Natanka odlicza jej honorarium dziesiątkami zielonych” (s. 8-9). Bo gdzie u “biednych białych” – jak w Ameryce nazywa się kastę, z jakiej wywodzi się Tinder – banknot studolarowy… Ojczyzna szlachetnych Ojców Założycieli zobrazowanych na wspomnianych zielonych banknotach daje jednak szansę każdemu.
Natanielowi Tinderowi pozostaje więc podążać wskazaną przez przenikliwą, chociaż nieco pazerną wiedźmę, ścieżką.
Pierwszy interes zrobi kosztem wuja, który wielkodusznie zaoferował mu pracę jako ubogiemu krewnemu. Ale Nataniel racjonalizuje sobie łatwo, że wuj i tak wykorzystuje go w swojej pazerności, zaś wujowa pasierbica, którą młody bohater przy okazji zdeprawował, pozostawała i tak bardziej od niego zdemoralizowana. Wygnany, znów sobie poradzi. Nawet z podsłuchanej przypadkiem rozmowy w barze uczyni imponujący użytek. A sukcesy w biznesie udatnie połączy z – jeśli tak rzec można – towarzyskimi:
“Jest już tylko o krok od zarobienia wymarzonych i wyśnionych pierwszych większych pieniędzy. Postanawia niezwłocznie zadzwonić do Pauli. Gdy Paula staje w drzwiach, informuje ukochaną bez szczegółów o zaproszeniu na mecz hokejowy w loży pewnego obrzydliwie bogatego nafciarza. Nie trzeba było czekać ani chwili, aby ukochana w mgnieniu oka rozpięła pasek spodni Tindera, a po kolejnej chwili już klęcząc szarpała suwak od rozporka. Och! Jak cieszy takie rozumienie sukcesu ze strony zakochanej niewiasty” (s. 62). Filut z tego Małłkowego pana narratora, przyznajmy, czasem nawet politycznie niepoprawny. Ale rzetelnie sprawozdaje, jak Nataniel Tinder radzi sobie z przeszkodami, nawet gdy ceną ich pokonania staje się niekiedy mocno obita facjata. Chociaż przy kolejnych podejmowanych wyzwaniach również wygląd zewnętrzny zacznie mieć znaczenie. A apetyt bohatera rośnie w miarę jedzenia.
Z czasem oglądamy go już w roli burmistrza miasteczka, jednego z wielu w rozległym amerykańskim interiorze. Zarządza tam tak, żeby jak najlepiej wyjść na swoje.
Aż z czasem do tej zapadłej dziury zjedzie populistyczny kandydat na prezydenta Ronald Trumpet. I jak nietrudno się domyślić, od tego momentu napięcie stale rośnie.
Nie jest to jednak żadna political fiction, ani powieść z kluczem. Odnosi się wrażenie, że Robert Małłek opowiadaniem tej barwnej historii doskonale bawi nie tylko nas ale i samego siebie.
Tych bliźniaków już skądś znamy
Czasem pojawia się jednak śmiech specyficznego rodzaju – jak u Mikołaja Gogola, gdzie jak pamiętamy z “Rewizora” bohaterowie gromko z samych siebie się śmieją. Wiele bowiem dostrzegamy podobieństw między korporacyjnymi dealami zawieranymi przez osiągającego kolejne szczeble życiowe Nataniela Tindera a podobnymi machinacjami na styku publicznej władzy i prywatnych już całkiem pieniędzy za niedawnych ośmioletnich rządów PiS w Polsce. Prozaik Robert Małłek a ściślej wszechwiedzący narrator tej opowieści świadomie w nas podobne skojarzenia podsyca.
“Przed doroczną konwencją (..) przychodzą do Trumpeta redaktorzy naczelni popierających go mediów. Skarżą się, że najwięcej pieniędzy otrzymuje pismo i portal bliźniaków Gniazdo. Pismo prowadzą dwaj bliźniacy Carn i Corn. Redaktorzy zgromadzeni na spotkaniu zgodnie przyznają, że bliźniacy są równie złotoustymi lizusami, którzy potrafią powiedzieć i uzasadnić wszystko. To prawda. Nikt inny nie dysponuje taką ilością wazeliny i oni jako naczelni innych mediów są w konfrontacji z Carnem i Cornem bez najmniejszych szans. Aby poparcie prasy i portali miało autentyczny i realny wymiar w kampanii Trumpeta, należy według nich grać na wielu fortepianach i trafiać do różnych grup i nurtów w elektoracie. A bliźniacy choć poziom ich pisma jest słabiutki, a nakład jeden z najniższych, zgarniają w formie reklam i dotacji osiemdziesiąt procent całej kasy. Zawyżają dane o nakładzie. Ich pisma prawie nikt nie kupuje i zalega ono na półkach sklepowych w całej Ameryce” (s, 189). Skądś ich historię już znamy, czyż nie tak? Chociaż wcale nie Ameryki ona dotyczy. Bliźniacze – na miejscu chyba to słowo – analogie nasuwają się, gdy czytamy o praktykach uczelni, zapewniającej Tinderowi dyplom. Podobne dopiero co ujawniono w naszej Ojczyźnie.
Dlaczego nie musimy się o niego martwić
Z góry wiemy, że nie musimy niepokoić się o bohatera, którego – chociaż tak paskudny – zdążyliśmy jakoś polubić. Wszystko powinno skończyć się dobrze. Oczywiście dla niego. Bo Tinder musi wyjść na swoje, innej możliwości nie ma. To przecież prawdziwy bohater naszych czasów.
Zresztą jak mawiał w napisanym zaraz po wielkiej wojnie a nie pandemii “Popiele i diamencie” Jerzego Andrzejewskiego redaktor Pieniążek, sam zresztą strachliwy i sprzedajny a przy tym pamiętliwy, skoro za komuny już wypomina, kto kiedyś kadził sanacji: g..o zawsze na wierzch wypływa.
Robert Małłek napisał nie historię budującą lecz powieść jako się rzekło łotrzykowską, więc jej lektura tego przekonania wcale nie podważa.
Happy-endy bywają przecież sztuczne, wystarczy przypomnieć słynny rysunek Andrzeja Mleczki, gdzie tatuś urzędnik w peerelowskim garniturku z pedeciaka opowiada córeczce bajkę przed zaśnięciem: – A na koniec przyszła milicja i zamknęła złego czarownika, bo przecież jakaś sprawiedliwość w końcu musi być.
Natura ludzka, o czym wiemy od czasów “Dekamerona” Giovanniego Boccaccia – powracającego jako lektura na czasie w niedawnego pochodu koronawirusa, skoro bohaterowie chronią się w miejscu akcji przed zarazą – i “Wielkiego Testamentu” Francoisa Villona, znakomicie opiera się bowiem zmianom historycznym i ustrojowym. Historia Tindera, grasującego w najsprawniejszej demokracji świata, jeszcze nas w tym przekonaniu umacnia. Co skłania do refleksji bez porównania smutniejszej niż wrażenia z wartkiej i niebanalnej akcji tej historii o amerykańskim odpowiedniku Nikodema Dyzmy, znanego z międzywojennej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza pochodzącej z czasów Wielkiego Kryzysu sprzed prawie stu lat. Wiele też łączy bezustannie poprawiający się na przekór i pohybel prawom boskim i ludzkim los Tindera z awansem innego amerykańskiego bohatera: ogrodnika z “Wystarczy być” Jerzego Kosińskiego. Prostak ten powtarza w kółko jedną metaforę, co pozwoli mu odnieść sukces w wielkiej polityce. Jak przekonuje nas książka Małłka, przynajmniej jeśli o ścieżki kariery chodzi, wielki kryzys wciąż nie przeminął. Pozostaje więc opisać go w miarę dowcipnie i sprawnie, co Robertowi Małłkowi z pewnością się udało. Całkiem jak jego bohaterowi droga na szczyty.
Robert Małłek. Niezwykła kariera Nataniela Tindera. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 2024