Po tygodniach absorbowania uwagi sprawami dla Polaków drugorzędnymi – trwaniem koalicji i rekonstrukcją rządu – władza musi powrócić do najważniejszego problemu, którym pozostaje COVID-19. Smutny rekord dziennych zachorowań, których liczba zbliża się do 2000 (najnowsze dane to 1967) oraz przekroczenie liczby 2,5 tys ofiar śmiertelnych od początku pandemii w wyrazisty sposób do tego skłania. Minister zdrowia Adam Niedzielski przyznał w czwartek, że mamy eskalację pandemii. Rząd rozważa ograniczenie swobody przemieszczania się Polaków na czas Wszystkich Świętych.

Nie trzeba być medykiem, żeby wiedzieć, iż informacja o wzroście nowych zakażeń wynika w znacznej mierze z większej liczby przeprowadzonych testów. Oczywiście wcale nie znaczy to, że teraz odbywa się ich za dużo, tylko że wcześniej dokonywano ich za mało. Nasze 29,6 tys testów dziennie to wciąż niewiele w porównaniu z Włochami, gdzie ich liczba wynosi 100 tys

Do oficjalnych statystyk dołączyła niewątpliwie część dotychczasowej “ciemnej liczby” zachorowań. Inne przyczyny niechlubnego wzrostu to powrót z wakacji i do szkół, imprezy masowe (zwł. wesela) oraz oswojenie się części Polaków z niebezpieczeństwem, skutkujące swobodniejszym podejściem do utrzymywania zalecanego dystansu społecznego.

Ministerstwo Zdrowia przyznaje, że trzeba się liczyć z ustabilizowaniem liczby nowych zachorowań na poziomie dwóch tysięcy dziennie – czyli dotychczasowego groźnego ich rekordu.

Pandemia od ponad pół roku rządzi umysłami i nerwami naszych rodaków. Zachorowało prawie 100 tys osób. Magia liczb działa a pękanie kolejnych granic i smutne rekordy – w czwartek zakomunikowano o następnym, dotyczącym liczby świeżych zachorowań – wpływają na samopoczucie Polaków, od początku znoszących związane z pandemią ograniczenia z godną podziwu cierpliwością. Teraz restrykcje powracają.

Różne formy obostrzeń obejmują 5,9 mln mieszkańców z 51 powiatów. Wśród najbardziej dotkniętych nimi siedemnastu “czerwonych” z 1,5 mln ludności znalazły się m.in. tatrzański i nowotarski a także otwocki. Ponieważ z tego ostatniego mnóstwo miejscowych dojeżdża każdego dnia do Warszawy do pracy lub nauki, rodzi to oczywiste reperkusje również dla stolicy. W łagodniejszej żółtej strefie już są Gdańsk. Gdynia, Szczecin i Kielce. W najostrzejszej czerwonej zaś Sopot. Nakaz zasłaniania nosa i ust w miejscach publicznych obowiązuje zarówno w żółtych jak czerwonych strefach. Rodzi to pytanie, po co było przedtem ograniczenia znosić – maska na twarzy to przecież żaden despekt i minimalne tylko utrudnienie, jeśli pominąć osoby cierpiące na choroby układu oddechowego, ale były one przecież zwolnione z tego obowiązku. 

Wielu restrykcji – najpierw szumnie wprowadzanych, potem z głośniejszymi jeszcze fanfarami kasowanych – dotyczy podobna refleksja.

Warszawa znalazła się na razie wśród powiatów zagrożonych trafieniem do żółtej strefy. Dla Polaków najsmutniej jednak brzmi zapowiedź możliwego ograniczenia swobody poruszania się po kraju w okresie odwiedzania grobów rodzinnych. Oficjalnie jednak restrykcji na Wszystkich Świętych nie ogłoszono.  
Zapewne władza wie, że na tym nie zyska. Zamierza stopniować napięcie, czyni to zresztą od początku. Najpierw zagrożenie bagatelizowano. Potem ogłoszono wzmożone restrykcje, przybierające postać wyłączenia gospodarki oraz przejścia całej edukacji na system zdalny. Słowo “lockdown” pojawiło się później. Następnie jednak – w oczywistym związku z wyborami prezydenckimi, które i tak trzeba było przełożyć z maja na lipiec – w przekazie władzy pojawiły się wzmożone tendencje optymistyczne a ograniczenia znoszono. Gdy Andrzej Duda został już powtórnie prezydentem, powrócił ton poważny i ostrzegawczy. Same statystyki pandemii nie uzasadniają podobnych wahań, decydował o nich kalendarz polityczny.

W międzyczasie opinia publiczna dowiedziała się o aferach, których sprawcy bezpośrednio zarabiali na nieszczęściu. Nie dostarczono opłaconego już sprzętu dla służby zdrowia bądź okazywał się one niezdatny do użytku. Ujawnienie dziwacznych powiązań biznesowych rodziny Szumowskich i skali tych interesów – w grze znaleźli się były handlarz bronią oraz instruktor narciarski, który wyspecjalizował się w kontraktach medycznych – sprawiły, że do wymiany ministra zdrowia doszło jeszcze przed formalną rekonstrukcją rządu. Prof. Łukasza Szumowskiego zastąpił na tym stanowisku dr Adam Niedzielski.

Nowy minister ma – jeśli strawestować słowa piosenki Jana Krzysztofa Kelusa (“Przypowieść o jeżach”)- “dyplom doktora, który nie pomoże, kiedy będziesz chora”: jest menedżerem a nie lekarzem. Łatwo odgadnąć, dlaczego go wskazano. Premier Mateusz Morawiecki nie chciał ryzykować powołując kolejnego profesora o wygórowanym ego. Szumowski bowiem szybko stał się cieszącym się w rankingach najwyższym zaufaniem polskim politykiem, by w równie niedługim czasie cały ten potencjał roztrwonić swoimi gorszącymi interesami.

Poza tym rolę prezentera walki z COVID-19 Morawiecki rezerwuje dla siebie. Na początku dzielił się nią z Szumowskim. Później występował w głównej roli, gdy do przekazania znajdował dobre wiadomości. Jednak gdy skumulowały się złe, Morawieckiego na konferencji zabrakło. Zadanie ich ogłoszenia przypadło nowemu ministrowi Niedzielskiemu oraz jego starszemu stażem zastępcy Waldemarowi Krasce. Premier pamięta jak się wydaje o losie tych posłańców, co w średniowieczu przynosili fatalne wieści.

Wiceminister i senator Kraska – co znaczące – cieszy się fatalną opinią w środowisku, które wzięło na siebie główny ciężar walki z pandemią. Podczas protestu przed Sejmem w sierpniu br. przedstawiciele różnych zawodów medycznych, lekarze, pielęgniarki i ratownicy nie tylko wystąpili wspólnie, co zważywszy na kastowość i ścisłą hierarchię w tym kręgu stanowi osobne osiągnięcie, ale też… przytargali ze sobą taczki dla Kraski oznaczone jego nazwiskiem.

Ratownik z Radomia Wojciech Kraszewski, niosąc pomoc innym, zaraził się COVID-19, ale… nie uznano mu tego za chorobę zawodową.
Sygnalistka z nowotarskiego, która w mediach społecznościowych ujawniła niedobór środków ochronnych w służbie zdrowia, straciła pracę.

Przedstawiciele zawodów medycznych z pamięci gotowi są cytować dużo dłuższą listę krzywd. O postawie władzy świadczy szczegół, że dotychczas nie rozpatrzono pozytywnie postulatów socjalnych środowiska zgłaszanych jeszcze przed pandemią. Za to zapowiedzi zniesienia odpowiedzialności urzędników za podejmowane w związku z nią decyzje (osławiona ustawa bezkarnościowa, odłożona, bo nie chcieli jej poprzeć posłowie od Zbigniewa Ziobry i Jarosława Gowina, a Jarosław Kaczyński przegrywać nie lubi) towarzyszy zaostrzanie kar dla lekarzy za błędy w sztuce. Nie jest więc wcale tak, że skoro w walkę z wirusem największy wkład wnoszą medycy, to stali się dla władzy najważniejsi. Wręcz przeciwnie, w obozie władzy pokutuje stereotyp, że nic im się nie należy, skoro i tak głosują na Platformę Obywatelską i jej kandydatów.

Polityczna skaza w myśleniu rządzących stanowi jedną z głównych zapór w skutecznej walce z COVID-19. Nie wiadomo, czy władza ogłosi powtórny lockdown. Tylko powszechne restrykcje choćby na kilka tygodni zapobiegną sytuacji, w której wszyscy przekonamy się, że polskie szpitale nie są z gumy, bo łóżek w nich zabraknie. Z drugiej strony wiosenne zamknięcie gospodarki, któremu nie towarzyszyła realna pomoc dla przedsiębiorców, gwarantujących miejsca pracy i dopływ środków do budżetu – lecz bardziej chęć przerzucenia na nich kosztów nowego kryzysu, zaowocowała najgłębszą zapaścią od 1981 r, spadek produktu krajowego brutto (drugi kwartał br. w porównaniu z ub. r. – 8,2 proc) przewyższa ten, który odnotowaliśmy w pierwszym pełnym roku stanu wojennego (6 proc w 1982) oraz w dwóch pierwszych latach transformacji. Pozbawieni swojej reprezentacji przedsiębiorcy (powszechny ich samorząd nie odrodził się po wojnie pomimo prób) nie zyskali wsparcia na rzecz utrzymania firm ani zatrudnienia.

Premier Morawiecki troszczył się, ale o banki. Przez ostatnie pół roku na ulice wychodzili przedsiębiorcy, organizatorzy imprez masowych i hodowcy, a więc przedstawiciele branż stanowiących pokaźne zaplecze dla budżetu. Ten ostatni zaś odnotował deficyt 109 mld zł, a więc prawie czterokrotnie przewyższający słynną już “kotwicę” pierwszego pisowskiego premiera Kazimierza Marcinkiewicza, który za dopuszczalną kwotę uznał 30 mld zł.

Największym błędem i zaniechaniem tej władzy w dobie pandemii wydaje się jednak brak spożytkowania zrodzonego w warunkach zagrożenia kapitału społecznego. 
Cierpienie ludzkie i poczucie zagrożenia obudziły w zwykłych obywatelach chęć wspólnego działania, znajdującą wyraz w pomocy sąsiedzkiej (zaczynającej się od robienia zakupów temu, kto bał się wychodzić) czy wymianie użytecznych informacji, z najprostszymi włącznie: jakie środki ochronne czy lekarstwa w której aptece można dostać. Odrodzenie wspólnoty – przywodzące na myśl zmaganie się z utrudnieniami czasu stanu wojennego – wcale nie zawęziło się do osób starszych, masowo uczestniczyły w nim roczniki urodzone i wychowane po zmianie ustrojowej.

Zwykłych obywateli władza raczej straszyła mandatami, smutno rozśmieszała zakazem wstępu do lasu (sarny ani łosie tego wirusa nie roznoszą)  niż wspierała ich formy aktywności. Znowu więc jak w latach 80. sprawdziło się polskie społeczeństwo, zdolne do znoszenia wyrzeczeń, odpowiedzialne i wciąż kreatywne w kryzysowej chwili, zawiodło zaś państwo, tym bardziej, że choćby ostatni miesiąc walki z pandemią pokazał, że jej ciężaru nie są w stanie dźwigać dwie lekceważone przez lata i niedoinwestowane branże publiczne: służba zdrowia oraz szkolnictwo. Pomimo ofiarności pracowników, od ordynatora po salową, ściśle wypełniającą przydające jej pracy zalecenia i od dyrektora szkoły po woźną, pokrzykującą na dzieciaki, żeby nie zapomniały o maseczkach.
Podczas jednej z kampanii Janusz Korwin-Mikke opowiadał, że wiele razy słyszał, gdy ktoś zasłabł na ulicy, jak wołano lekarza. Ale nikt nie wołał… służby zdrowia. W sytuacji masowej zarazy liberalny koncept się już jednak nie sprawdza.

Żaden lekarz, nawet genialny, samotnie się z koronawirusem nie zmierzy. Przekonaliśmy się, choć państwo okazuje się niewydolne, że prywatyzacja nie jest na wszystko receptą. Postępy wirusa pokazały, jak bardzo służba zdrowia pozostaje systemem naczyń połączonych. Widzimy zresztą, że Ameryka nie okazała się w walce z COVID-19 skuteczniejsza niż Niemcy. Wbrew korwinowej anegdocie, tylko dobrze funkcjonująca służba zdrowia, a nie pojedynczy lekarz z gabinetem może postawić tamę pandemii – co się jeszcze nikomu w świecie nie udało – albo przynajmniej ograniczyć jej następstwa.
Łatwiej zapewne byłoby o to, gdyby lekarz czy nauczyciel zachowali pozycję społeczną jaką cieszyli się w przedwojennej Polsce: autorytetu i organizatora życia lokalnego. Jednak zarówno PRL ze swoimi antyinteligenckimi fobiami jak transformacja z objawianą przez kolejne władze pogardą dla “wykształciuchów” (pamiętamy nieśmieszną rymowankę Ludwika Dorna “pokaż lekarzu, co masz w garażu”) zmuszały tychże do desperackiej walki o byt. Przed wojną nauczyciel nie tylko na Kresach po południu bywał też szefem Strzelca czy prezesem klubu sportowego, w nowej Polsce czy to Ludowej czy kapitalistycznej – udzielał korepetycji by dorobić, lub jeśli miał nieszczęście uczyć WF-u, instruował jak się rozciągać na siłowni. Podobnie lekarz ganiał z jednego szpitala do drugiego.

Zachowanie elementarnej higieny, tożsamej z regułami tradycyjnego inteligenckiego dobrego wychowania, od częstego mycia rąk po utrzymanie dystansu wobec innych osób – najpewniejsza forma zapobiegania przenoszeniu się niszczycielskiego wirusa, nie były w żadnej formie promowane przez państwo, zanim pandemia zawitała do Polski. Nie zachęcały do tego ani programy lekcji w podstawówkach ani szkolenia w zakładach pracy. Tym bardziej podziwiać należy współobywateli, jak szybko opanowali reguły, pozwalające chronić siebie i innych. Wzbogacili je i uatrakcyjnili słodko – gorzkim pandemijnym folklorem, stanowiącym wyzwanie dla ambitnych magistrantów socjologii, którego przejawem stały się choćby fantazyjne malunki na obowiązkowych maseczkach, czasem profesjonalne, niekiedy zaś osobiście przez użytkowników wykonywane. To znana z psychologii forma oswajania grozy. W trudnym czasie nie przestaliśmy wcale być twórczy. Najmniej inwencji wykazała władza.

Niestety politycy nie dostrajają się go głównego tonu, nie powściągnęli tradycyjnie złych cech. Indolencją wykazuje się również aparat przymusu, wszystko jedno, czy podległy władzy centralnej czy samorządowej. Zarówno policjanci jak strażnicy miejscy omijają szwendające się po głównych ulicach czasem wieloosobowe grupy żebraków, nagabujące przechodniów i stanowiące oczywisty rozsadnik zarazy. Częściej odpędza je ochrona sklepów, bo odstraszają gości. Zaś na konieczność nakładania masek w punktach handlowych i usługowych najczęściej zwracają uwagę sami klienci, rzadziej obsługa, niemal nigdy zaś – służby do tego celu powołane.

Szczepionki na COVID-19 jeszcze nie ma. Szumnie reklamowany w mediach związanych z władzą preparat to immunoglobulina, lekarstwo pożyteczne, ale nie oznaczające przełomu: podobnymi specyfikami laryngolodzy już pod koniec poprzedniego ustroju leczyli pacjentów o skłonnościach do częstego zapadania na anginy. 
Zaś w przychodniach pacjenci od rana rana dowiadują się, że brakuje szczepionek na grypę. Pandemia i tradycyjne grypowe zachorowania to sprawy sprzężone w jasny sposób.

Ukraina, skąd tak wiele osób trafia do Polski charakteryzuje się fatalnym wskaźnikiem zachorowań, przy czym dwukrotnie przewyższająca naszą liczba nowych zarażonych nie oddaje zapewne skali zjawiska z powodu stanu tamtejszej służby zdrowia.
W Czechach, o cztery razy mniejszej od Polski liczbie ludności, zachorowań co dzień jest więcej, co u nas.

Ościenne kraje – jak Czechy i Słowacja – wprowadzają już nawet stan wyjątkowy z powodu COVID-19. Zakazuje się tam zgromadzeń powyżej 50 osób (Słowacja) lub 25 (Czechy). Szkoły zapewne przejdą na naukę zdalną. 
Na całym świecie od początku pandemii zachorowało 35 mln osób a zmarło z jej powodu ponad milion.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here