Zwolennicy kandydatury Rafała Trzaskowskiego z klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej zgromadzili się na schodach gmachu Sejmu, wznosząc tam okrzyki na cześć swojego faworyta. To nie pierwsi w Polsce politycy, którzy mają skłonność do mylenia tłoku z masowym poparciem społecznym. Zwłaszcza, że prezydenta nie powołują Sejm razem z Senatem jak w Dwudziestoleciu Międzywojennym albo u zarania kolejnej niepodległości (kiedy w ten sposób niefortunnie wybrany został gen. Wojciech Jaruzelski, co sztucznie opóźniło tempo przemian) lecz ogół obywateli. Zdecydowanie bardziej szczęśliwy okazał się pomysł Szymona Hołowni na ogłoszenie kandydowania: w trakcie spotkania z ludźmi w skromnym świętokrzyskim Jędrzejowie nie w żadnej wypasionej sali.
Problem nie sprowadza się jednak wyłącznie do politycznej estetyki. Zachowania, które rażą nie tylko dziennikarzy, bo znamionują, że politycy nieuleczalnie skupieni są na samych sobie, odstręczają wyborców od śledzenia życia publicznego a w konsekwencji przyczynić się mogą do mniej masowego udziału w wyborach. Nie ulega wątpliwości, że również funkcjonowanie państwa traci na emocjach, które łączą się nie tyle z samą kampanią – bo jej jeszcze nawet nie ogłoszono, co z fazą, która ją poprzedza.
Kiedy rząd się ociąga, bo najpierw trzeba wybory wygrać
Donald Tusk nie zajmuje się rządzeniem – przyznaje czołowy polityk jednego z ugrupowań koalicji nazwanej od daty 15 października. Czym w takim razie? Przedbiegami kampanii. W opinii mojego rozmówcy, zwykle dalekiego od radykalizmu ocen, premier maksymalnie rozhuśta nastroje również we własnej partii, po czym wejdzie do gry i sam wystartuje. Stąd zachowawczość czy kunktatorstwo, jakie obecnie przejawia w sferze rządowej. Lepiej bowiem odłożyć decyzje, niż podjąć te, co mogą się okazać niepopularne czy wprost szkodliwe dla popularności głównego selekcjonera polskiej polityki. To oczywiście tylko jedna z możliwych interpretacji. Ale nie da się ukryć, że rząd wiele niezbędnych decyzji ogłasza z opóźnieniem, jak zamrożenie cen energii czy rekompensaty dla przedsiębiorców, poszkodowanych przez tegoroczną powódź.
To, że rząd się nie przepracowuje – widać gołym okiem. Inaczej ma się rzecz z Hołownią, która swoją uprzednią i tak imponującą aktywność w roli marszałka Sejmu jeszcze wzmocnił po deklaracji własnego startu w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. Również Hołownia jako jedyny z czołówki polskiej polityki nie zbagatelizował wyskoku Moniki Olejnik, która w studiu TVN spytała Radosława Sikorskiego, czy w walce o prezydenturę nie zaszkodzi mu pochodzenie żony, bo tak jakoby utrzymują nie wymienieni z nazwiska koledzy partyjni. Na moje publiczne pytanie o ocenę tej sytuacji marszałek Sejmu odpowiedział jasno: – Żony zostawmy w spokoju.
Przy okazji Hołownia ujawnił, że od Andrzeja Dudy dowiedział się, iż przed czterema laty w kampanii, w której obaj rywalizowali, do urzędującego prezydenta zgłosiła się osoba, proponująca materiały zniesławiające żonę późniejszego marszałka Sejmu: małżonka Hołowni Urszula jest pilotem myśliwca i jako oficer służy w siłach powietrznych. Duda z oferty nie skorzystał.
Z kolei w jeszcze wcześniejszej kampanii, tej z 2015 r, której Duda okazał się zwycięzcą, jego córka Kinga została zaatakowana przez celebrytę Tomasza Lisa w programie telewizyjnym a za pretekst posłużył sfałszowany wpis w mediach społecznościowych: Kinga Duda wcale nie była jego autorką.
Dzieje kampanii wyborczych w Polsce nie dostarczają oczywiście wyłącznie negatywnych przykładów czarnej propagandy. Zaś trzymanie się zasad wiele razy nie szkodziło kandydatom, wyłącznie na czystych metodach zbudował swój sukces w 1995 r. (czwarte miejsce w wyborach prezydenckich) mec. Jan Olszewski. Chociaż w jego obozie nie brakowało postaci, suflujących mu raczej pójście na skróty, jak Jacek Kurski, co z kolei w kampanii z 2005 r. zapisał się sławetnym chwytem z “dziadkiem z wermachtu” wobec Donalda Tuska: jak wiemy, Józef Tusk rzeczywiście w armii niemieckiej służył, ale z niej zdezerterował do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie.
Wyborca, główny bohater tej opowieści
Jednak w obecnej fazie mamy raczej do czynienia z walką typu MMA, która nieco – miejmy nadzieję – ucywilizuje się, gdy termin wyborów będzie znany a nie tylko odgadywany, kampania zaś formalnie ogłoszona, a repertuar sankcji – w gestii Państwowej Komisji Wyborczej. Na razie jednak regułą pozostaje brak reguł.
Znamionuje to upadek obyczajów w życiu publicznym. Politycy wykorzystują też jednak lukę. Obecnej fazy – poprzedzającej właściwą kampanię – nie regulują jak jej samej szczegółowe przepisy. Nie oznacza to oczywiście, że na zamówienie działoby się lepiej, gdyby tylko je ustanowić. Kiedy jednak nie liczy się czasu ani pieniędzy, bo nie ma jeszcze formalnych kandydatów, pozwolić sobie można na dużo więcej. Bo brak za to sankcji. Dalece bardziej istotny od tych ostatnich wydaje się raczej pewien rygor moralny. Zwłaszcza w sytuacji, gdy choćby opozycja pisowska w sejmowej debacie nad pomocą dla powodzian niedawne nieszczęście wykorzystuje bez pardonu a czasem i logicznego związku do blankietowej krytyki obecnej władzy, co zwiększyć ma szanse nieznanego jeszcze z nazwiska kandydata PiS w przyszłorocznych wyborach.
Prekampania to nie tylko nieładne słowo – jak większość złożeń w języku polskim – ale wyjątkowo brzydka faza polskiego życia politycznego.
Gdy nie grozi jeszcze odebranie dotacji ani subwencji, aktorzy czyli politycy zawodowi ile wlezie z tego korzystają, a wyborcy nie muszą się z tym godzić. Zwłaszcza, że 15 października ub. r. stał się symbolem, jak wiele znaczą nie tylko ich głosy ale i powszechny udział. Symboliki wrocławskiego Jagodna, gdzie ludzie do późnej nocy wystawali w kolejkach do komisji wyborczych, nie unieważnią ani nie splugawią nawet osławione interesy Jacka Sutryka w tym samym Wrocławiu. Wyborca raz ujawnił swoją wolę i to na masową skalę. Ważne, żeby teraz ten główny przecież bohater kampanijnego wyścigu ponownie nie pozwolił się zagonić do narożnika.