Rekonstrukcja faktycznie… już była, skoro w dniach pandemii w kraju i eskalacji przemocy na Białorusi wymieniono ministrów zdrowia i spraw zagranicznych.
Nie oznacza to, że nie ma się czym ekscytować. Operacja zmian w rządzie posłużyć może Jarosławowi Kaczyńskiemu za pretekst do przedterminowych wyborów. Inny wariant, koalicji PiS z PSL wydaje się mniej realny. Ale najprawdopodobniej prezes po raz kolejny spacyfikuje wierzgających liderów politycznych kanap.
Jarosław Kaczyński z rządu Mateusza Morawieckiego pozbył się dwóch szefów najbardziej frontowych w istniejącej sytuacji resortów. Najlepiej postrzeganego na zewnątrz ministra spraw zagranicznych prof. Jacka Czaputowicza (jedynego przy tym członka rządu z autentycznym opozycyjnym życiorysem, jeśli nie liczyć samego premiera) oraz stanowiącego najbardziej doskwierający balast wizerunkowy ministra zdrowia Łukasza Szumowskiego, którego własne i rodzinne przedsięwzięcia z udziałem instruktora narciarskiego, handlarza bronią i byłego funkcjonariusza stworzyły całą mydlaną operę, która rozbawiłaby Polaków gdyby jej sednem nie stało się trwonienie środków na walkę z pandemią.
Na tych dwóch zmianach – zwłaszcza, że następcy prof. Zbigniew Rau (MSZ) i dr Adam Niedzielski wydają się tyleż bardziej obliczalni, co i tacy, którzy prochu nie wymyślą – cała rekonstrukcja mogłaby się właściwie zakończyć. Zwłaszcza, że szefa dyplomacji wymieniono w momencie najmocniejszego od siedmiu lat (kiedy na Ukrainie trwał euromajdan) kryzysu za wschodnią granicą, zaś ministra zdrowia – gdy liczba dziennych zachorowań na koronawirusa przekraczała nawet 900.
Koalicyjnej formuły Zjednoczonej Prawicy nikt nie traktuje poważnie. Politycy PiS nie używają nawet tej nazwy na co dzień ani w rozmowach między sobą, chyba, że chodzi o oficjalne wystąpienia i przekazy dnia. Mówi się po ludzku: PiS. To jedyna formacja rządząca.
Dopełniające Zjednoczoną Prawicę: Porozumienie Jarosława Gowina oraz Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry to kanapy polityczne bez mas członkowskich i wyraźnego znaczenia.
Gowin był jednak przedtem w Platformie (swego czasu oficjalnie pozostawał kontrkandydatem Donalda Tuska na jej przewodniczącego) i wejście bezpośrednio do partii PiS pogruchotałoby jego starannie pielęgnowany wizerunek konserwatysty oraz polityka statecznego i umiarkowanego. Dlatego został „koalicjantem wewnętrznym”.
Ziobro z kolei – po wyrzuceniu i niedanej próbie gry na własny rachunek – nie został ponownie przyjęty do PiS jako twardego rdzenia tylko dobrany jako koalicjant wewnętrzny, żeby nie mógł ubiegać się o funkcję premiera ani sukcesję po Kaczyńskim – wiadomo, że jedno i drugie przeznaczone będzie wyłącznie dla członków PiS. Gdy starał się budować prawicową alternatywę w trakcie demonstracji na rzecz mediów ojca Tadeusza Rydzyka uczestnicy pokrzykiwali na niego, by wrócił i przeprosił. A Ziobrze trzęsły się wtedy ręce.
Zaplecze obaj mają wirtualne. W momentach konfliktowych niektórzy posłowie od Ziobry i Gowina skłonni byli poprzeć pisowską większość a nie nominalnych liderów swoich kanap. Za nimi w ogień nie pójdą.
Serdecznie obaj wzajemnie się nie znoszą, sytuują się na przeciwnych biegunach światopoglądowych w klubie PiS – Gowin skłonny jest prawo szanować i przynajmniej nie klaskać kiedy władza je łamie, nawet jeśli głosuje jak pozostali; dla Ziobry prawo pozostaje narzędziem sprawowania władzy. Łączy ich jednak to, że Kaczyński miał z nimi kłopoty. Innej natury, niż z Joanną Lichocką czy Dominikiem Tarczyńskim, otwarcie kompromitującymi dla partii z powodu publicznych wystąpień i gestów, ale dyspozycyjnymi w każdym głosowaniu.
Gowin postawił się szefowi w maju, kiedy odszedł z rządu, nie godząc się na termin wyborów zagrażający zdrowiu publicznemu z powodu pandemii. Głosował jednak nadal ze swoimi, klubu nie opuścił. Wicepremierem z poręki Porozumienia została Jadwiga Emilewicz. A wybory i tak trzeba było odłożyć, bo zawiodła logistyka, nie siła głosów.
Ziobro kłopoty sprawia teraz, przesadnym radykalizmem. Zarzuca premierowi Mateuszowi Morawieckiemu nie dość skuteczną obronę interesów Polski w Unii Europejskiej. Wyruszył też na wojnę światopoglądową w kwestii wypowiedzania antyprzemocowej konwencji stambulskiej. Sprowokował do przedwczesnego wystąpienia w tej kwestii minister rodziny Marlenę Maląg, która pochopnie uznała stanowisko Ziobry za wyraz uzgodnionej woli całego PiS. Kaczyński nie lubi takich zachowań, Dodatkowo ludzie Solidarnej Polski rozpowszechniają pogłoski, że w zamówionym sondażu ich partia zmierzona jako startująca samodzielnie uzyskała wynik, pozwalający na sforsowanie pięcioprocentowego progu wyborczego.
W istocie zarówno Ziobro jak Gowin, gdy szli z własnymi ugrupowaniami na wybory, od tego progu się od spodu odbijali.
Rekonstrukcja rządu – po poczynionych już zmianach – nie oznacza jednak zmniejszania liczby ministerstw z dwudziestu do dwunastu lecz rozwiązanie kwestii koalicjantów wewnętrznych.
Jarosław Gowin chce wrócić do rządu. Zapewne, by objąć resort mocniejszy niż poprzednio, kiedy zajmował się nauką i szkolnictwem wyższym. Zamierza też ponownie zostać wicepremierem. Czy oznacza to dymisję Emilewicz? Właśnie to stanowi główny przedmiot obecnych targów.
Porozumieniu marzy się dwójka wicepremierów. Solidarna Polska nie ma żadnego. I zapewne to się nie zmieni, bo Kaczyński nie jest skłonny do wynagradzania Ziobry za niedawne awanturnictwo. Pozostanie więc lider Solidarnej Polski… zwykłym ministrem sprawiedliwości.
Niewykluczone, że Kaczyński zgodzi się na dwoje wicepremierów z Porozumienia, żeby Ziobrę i jego radykałów, w tym Patryka Jakiego, dodatkowo upokorzyć. Na zasadzie: jak chcą, niech sobie pójdą.
Wcale nie dlatego, że w rezerwie Kaczyński ma wariant z koalicją z Polskim Stronnictwem Ludowym. Jej powołanie wpływowi politycy Prawa i Sprawiedliwości uznają za mało realne. Chociaż znana była już nawet cena: ministerstwo rolnictwa dla ludowców plus dwie agencje rolne, kilka pomniejszych stanowisk oraz rezygnacja PiS z podziału Mazowsza a tym samym demontażu imperium marszałka Adama Struzika. Jednak koalicja zwarta z PiS byłaby zapewne dla PSL podobnie jak kiedyś dla Samoobrony ostatnią jaką partia mogłaby zawrzeć. Politycy PiS nie ukrywali wcale, że ich celem pozostaje wymazanie ludowców z politycznej mapy Polski.
Zasady zaś w tej grze można traktować dość swobodnie. Czołowy polityk PiS zapytany jak dwoje wicepremierów z Porozumienia ma się do tendencji do zmniejszania liczby resortów odpowiada reminiscencją historyczną: – Ile województw miała stworzyć AWS? – Osiem. – A ile powstało? – Szesnaście.
Statystyka zawstydza propagandę
Przez rok gospodarka skurczyła się o 8,2 proc, bardziej niż w stanie wojennym czy na początku transformacji ustrojowej. Zaś dzienna liczba zakażeń koronawirusem w sierpniu zbliżała się czasem do tysiąca, co pokazuje, że pandemia wcale nie ustępuje. Niestety twarde statystyki zaprzeczają optymizmowi rządzących.
Kaczyńskiemu łatwo przyjdzie obłaskawić lub spacyfikować koalicjantów wewnętrznych. Porozumieniu wystarczy dwójka wicepremierów o czym była już mowa. Zaś Ziobrę nietrudno poskromić. Media już pisały o przeszłości jego żony Patrycji Koteckiej, zarzucając jej związki z gangsterami. Zaś ministrem spraw wewnętrznych i koordynatorem służb pozostaje Mariusz Kamiński, lojalny wobec Kaczyńskiego i nie skłonny na pewno do wspierania Ziobry. Jednak święty spokój we własnym klubie ani utrzymanie stabilnej większości w Sejmie nie wydaje się wcale celem Kaczyńskiego. Gdy pójdzie na wybory przed terminem, listy poukłada, jak zechce. Nie weźmie żadnych koalicjantów wewnętrznych. Tylko wiernych żołnierzy PiS. Wykorzysta kryzys Platformy, który sam wywołał, delegując wicemarszałka Ryszarda Terleckiego do rozmów z jej liderem Borysem Budką o podwyżce wynagrodzeń poselskich, dla wyborcy PiS neutralnej bo od swoich niemal wszystko przełknie, dla wymagającego moralnie elektoratu demokratycznego – całkiem kompromitującej. Sondaże prognozują PiS samodzielną większość. Żeby mieć klub taki, jak chce i rządzić po swojemu, prezes nie musi się więc z nikim układać ani czekać do konstytucyjnego terminu wyborów, jaki przypada za trzy lata.