czyli kogo wzmacnia prezes
Wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego, towarzysząca powołaniu ministra obrony Mariusza Błaszczaka na wicepremiera, że awansowany w ten sposób polityk zdolny jest przejąć wszystkie jego funkcje, odbierana jest jako pierwsze wskazanie co do sukcesji w partii. Ale nie przesądza ostatecznie, że to Błaszczak z czasem zastąpi Kaczyńskiego w fotelu prezesa PiS. Wzmacnia natomiast Mateusza Morawieckiego w roli premiera a być może również przyszłego kandydata na prezydenta.
Oznacza bowiem, że rychłej zmiany szefa rządu nie będzie. A właśnie do funkcji premiera przymierzany był Błaszczak, optowała za tym m.in. poprzedniczka Morawieckiego, eurodeputowana Beata Szydło, wciąż pomimo potknięć (premie dla ministrów w postaci drugich pensji, szykanowanie ofiary wypadku spowodowanego przez kolumnę rządową) zachowująca pewne wpływy w partii. Tymczasem Kaczyński wypowiedział się jednoznacznie, co rzadko mu sie zdarza. Skoro Błaszczak z czasem nada się do przejęcia wszystkich jego, prezesa, funkcji – to wiadomo, że premierem nie zostanie. Bo Kaczyński szefem rządu był ale… przed piętnastu laty. I to zaledwie przez rok. Na razie Błaszczak za niego zostaje wicepremierem, w MON też się umacnia. Deklaracja Kaczyńskiego otwiera też przed ministrem obrony – daleką zapewne i żmudną – drogę do prezesury partii, o czym była już mowa. Podjęte wobec niego decyzje stanowią jednak rodzaj “kopniaka w górę” jak zwykli mawiać politycy.
Komplementy prezesa, awans Błaszczaka, spokój premiera
Mateusz Morawiecki może teraz w fotelu szefa rządu nie tyle spać spokojnie – to jednak w czas wojny za wschodnią granicą odradzić wypada – co z pewnością się w nim rozpierać.
Od dawna bowiem różne kręgi w PiS, pragnące utrącić Morawieckiego jako pozbawionego oparcia w partyjnych strukturach “bankstera” i dawnego doradcę Donalda Tuska – optowały za jego wymianą. Błaszczaka lansowali na to miejsce Szydło i Zbigniew Ziobro. Teraz zmiana przestaje być aktualna.
Paradoks sprawia, że to Morawiecki a nie Błaszczak umocni się za sprawą prezesowskich komplementów pod adresem tego drugiego. Zapewne dotrwa do przyszłorocznych wyborów parlamentarnych. I niezależnie od ich wyniku stanie się faworytem do roli kandydata PiS na prezydenta za trzy lata, w sytuacji, kiedy Andrzej Duda nie może już ubiegać się o kolejną kadencję.
Kaczyński wzmacnia Morawieckiego, bo po pierwsze, gdzie znajdzie innego premiera łączącego względne przynajmiej obycie w świecie z dyspozycyjnością wobec jego prezesowskiej woli. Błaszczak uosoabia wyłącznie to drugie. W świecie wielkiej polityki jest bezradny. Domeną szefa MON pozostaje drobna gra na poziomie aparatu partyjnego. Zaś każdy inny w miarę światowy kandydat nie gwarantowałby z kolei lojalności. Stąd wybór prezesa, taki a nie inny. Kaczyński sam na gospodarce się nie zna, więc żywi rodzaj zabobonnego kultu wobec tych, którzy w niej sukces odnieśli, a jednak chcą trzymać z jego obozem. Dlatego były prezes dużego banku z pensją swego czasu 2,2 mln zł na rękę rocznie idealnie się w prezesowskie równanie wpisuje. To samo więc, co pogrąża go w oczach partyjnego betonu, u Kaczyńskiego stanowi atut.
Dba też Kaczyński o wewnętrzną równowagę w partii. Balans ten zapewnia powołanie na ministra Zbigniewa Hoffmanna. Pozostaje on człowiekiem szefa premierowskiej kancelarii Michała Dworczyka.
Pokrzywdzeni czuć się mogą za to typowani swego czasu do przyszłego “zespołu sukcesyjnego”, co miałby wyłonić następcę prezesa, a do tego czasu samemu koordynować władzę w partii: minister spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński oraz zawsze wierny poseł Marek Suski. Trzecim w tym triumwiracie miał być Błaszczak. Celem prezesa nie jest jednak usatysfakcjonowanie wszystkich.
Kto tasuje całą talię
Swoim pokazał Kaczyński, że wciąż sam nie tylko trzyma karty w ręku, ale osobiście tasuje całą ich talię. Zmiany premiera nikt mu nie narzuci. Zwłaszcza zaś szef partii nikomu nie pozwoli wskazywać na to stanowisko konkretnej osoby, bo to on stanowiska obsadza. Zaś co do sukcesji dodać warto, że na razie Kaczyński nigdzie się nie wybiera. I wszelkie zobowiązania – również niedawne wobec Błaszczaka – mogą się dla Delfina okazać obietnicą bez pokrycia a nawet pocałunkiem śmierci.
Chociaż porównanie to wydać się może gorszące, to na poziomie samej gry politycznej kwestię sukcesji po Kaczyńskim zestawić można z szukaniem przez prezydenta Borysa Jelcyna następcy przed prawie ćwierćwieczem. Jak wiadomo, został nim mało wtedy znany Władimir Putin, ponieważ jako jedyny dał gwarancję bezpieczeństwa i nietykalności prezydenta i jego rodziny. W odróżnieniu od Jelcyna, co osobiście bronił moskiewskiego Białego Domu przed puczystami, Kaczyński do odważnych sie nie zalicza (demonstanci w każdą rocznicę stanu wojennego wykrzykują mu: 13 grudnia spałeś do południa), więc ta kwestia ma dla niego jeszcze większe znaczenie. A Błaszczak nie tylko dzisiaj wydaje się, ale pewnie zawsze będzie zbyt słaby, żeby prezesowi skutecznych gwarancji bezpieczeństwa udzielić.