Celebryci i prominenci

0
113

Ani jedno z tłumaczeń beneficjentów szczepień poza kolejnością nie ostało się w konfrontacji z realiami. Nie było żadnej akcji promocyjnej z udziałem celebrytów ani dawek szczepionki, które mogły się zmarnować. Uprzywilejowani zaszczepili się kosztem uprawnionych z grupy zero z walczącej z pandemią służby zdrowia. Nic ich nie usprawiedliwia.

Trudno nawet mówić o celebrytach, skoro wśród zaszczepionych na uprzywilejowanych zasadach znaleźli się: biurokrata z prywatnej telewizyjnej stacji TVN Edward Miszczak czy producent marnych lodów Zbigniew Grycan (zaszczepił się wraz z żoną, to jedyne, co dobrze o nim w tej sprawie świadczy), którzy nie są z pewnością bohaterami wyobraźni zbiorowej. Od dawna nie zalicza się do tego grona były premier Leszek Miller z małżonką. Nigdy zaś luminarzem kultury ani sumieniem narodu nie była z pewnością fabrykantka kosmetyków Irena Eris.

Spod nawałnicy sieciowego hejtu i podobnie nienawistnej propagandy wykorzystujących sytuację mediów państwowych przebija naga prawda. Okazuje się dla ludzi z nazwiskami, jak mawiano przed wojną, nie tyle nawet kłopotliwa, co otwarcie kompromitująca. Wielka aktorka Krystyna Janda czy wzięty satyryk Krzysztof Materna wybrali sobie takie towarzystwo jak wspomniano dla skonsumowania nieuzasadnionego przywileju. Upada nawet interpretacja prezydenta Poznania Jacka Jaśkowiaka, że to grupa tak dla społeczeństwa istotna, że nadzwyczajna ochrona jej się należy, teoria początkowo spójna choć bulwersująca – przekłamana jednak, bo nie święci przecież garnki lepią a tym bardziej lody mrożą… czy kręcą albo program bazarowej w przekazie stacji układają. Mamy do czynienia z typową grupą sytuacyjną, skrzykniętą wokół egoistycznego “teraz my”.

Nie fabrykanci lodów na tym stracą ani układacze ramówek prywatnych stacji. Coś się kończy: to zaufanie dla tych, których podziwialiśmy, bo mieliśmy za co, zanim zawiedli polskie dumne marzenie o równości, któremu zresztą przez lata służyli. I na którym sami skorzystali, gdy Polska wybiła się nie tylko na względną wolność i pełną niepodległość, ale także kapitalizm. Artysta może się pokazać nawet w wulgarnych produkcjach, jeśli jeszcze zaliczają się do sfery sztuki, ale gdy zamierza zachować swój nimb, niewymierną wyjątkowość która bardziej niż liczba zer na wyciągu z bankowego konta odróżnia go od profana – nie wolno mu osobiście hołdować wulgarności w życiu codziennym. Skok na szczepionki bez kolejki okazał się aktem wyjątkowo gminnej pazerności. Zawiedli nas jego uczestnicy, korzystając z nieuzasadnionych, obcych powszechnemu poczuciu solidarności i empatii preferencji w Warszawskim Uniwersytecie Medycznym.

Z 450 dawek szczepionki niemal co trzecia przypadła osobom spoza WUM. Nie akceptuje tych praktyk prawie 83 proc Polaków pytanych przez sondażownię Indicator, godzi się z nimi ledwie 9 proc. Ale nie nastawienie społeczne do przywilejów nas zaskakuje, tylko postawa tych, co z nich skorzystali, zwłaszcza, że obłudnie się tłumaczą.  
Mogli dać dobry przykład, wybrali zły. Do szczepień nie zachęcali, załatwili je sobie. Zamiast uśmierzać obawy przed skutkami ubocznymi, przekonywać, zagadywać ekspresją swoich osobowości trapiący zwykłego Polaka lęk przed nieznanym, bo przecież zaraza COVID-19 pozostaje dla nas wszystkich doświadczeniem groźnym także dlatego, że z niczym nieporównywalnym: mało kto pamięta epidemię ospy we Wrocławiu sprzed 58 lat, a nikt nie może – zabójczej grypy hiszpanki sprzed 102 lat. Nawet najbardziej oczytani z nas “Dżumę” Alberta Camusa czy “Dekameron” Giovanniego Boccaccia odbierali jako metaforę. Aż dosłowność – niczym w “Raporcie z oblężonego Miasta” Zbigniewa Herberta – zapukała do bram.

Znakomity aktor Olgierd Łukaszewicz kpi, że ma nadzieję, że nikt nie odmówi mu drugiej dawki szczepionki (jak wiemy, pozostaje ona nieodzowna), jakby nie rozumiał, że wcześniej wypada wytłumaczyć się z tej pierwszej, przyjętej wbrew regułom, zgodnie z którymi, co społecznie akceptowalne, priorytet miała grupa zero, składająca się z osób dźwigających na sobie ciężar bezpośredniej, medycznej walki z pandemią, a czekać muszą również seniorzy i nauczyciele. Ludzie w białych kitlach zostali skrzywdzeni w nagrodę za swój trud i osobiste ryzyko. Odebrane im dawki zaspokoiły próżność samozwańczej elity. Dały poczucie przynależności do grona lepszych, bo sprytniejszych. Znane z PRL załatwiactwo powróciło.

Pamiętam w prywatnym teatrze Jandy spektakl  “Matki i synowie” Terrence’a McNally’ego, na który bilety kosztowały po 200 złotych i warte były tej ceny. – Też bym zapaliła – szepnęła moja przyjaciółka, gdy Krystyna Janda odtwarzająca postać kobiety z Teksasu, zmuszonej zmierzyć się z problemem homoseksualizmu zmarłego syna i zaakceptować nie tylko wnuka ale, jeśli można tak powiedzieć, również zięcia, na scenie zaciągnęła  się głęboko papierosem. Aktorstwo mistrzyni było sugestywne i  nieodparte, chociaż  dla oglądającej spektakl warszawskiej inteligencji problem mógł się wydawać wydumany: ale wielka sztuka polega przecież na tym, żeby zająć nas bez reszty dylematem geometry, co nie może dostać się do zamku jak u Franza Kafki albo pułkownika, daremnie oczekującego przyznania należnej emerytury jak u Gabriela Garcii Marqueza. Ludzi, którzy niby wcale nas obchodzić nie powinni, ale których los jak w teatrze greckim na zasadzie katarsis przejmuje nas do głębi. Poraża. 

Z ekranu kinowego znamy Jandę jako dociekliwą dziennikarkę ze znakomitego “Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, której dalsze losy jako rozdającej ulotki i towarzyszącej robotniczemu przywódcy opozycjonistki przedstawiał słabszy, ale na fali popularności polskich przemian nagrodzony canneńska Złotą Palmą “Człowiek z żelaza”. Najlepsza jednak chyba była Janda w podzwonnym dla kina moralnego niepokoju “Bez znieczulenia”, gdzie uosabiała jako ekscentryczna studentka siłę witalną, niezdolną jednak uratować głównego bohatera, wziętego reportażystę przed siłami nieubłaganie niszczącego go układu. Tym smutniej i gorzej dla odtwórczyni tej roli, że jako beneficjentka afery szczepionkowej sama ten układ po latach uosabia.

I po kompromitacji wszelkich wytłumaczeń i podważeniu kompletu dyżurnych wykrętów może liczyć już tylko na to, że jej uzasadnieni krytycy będą wstydzili atakować ją wespół z telewizją państwową, której pisowski szef Jacek Kurski przy tej okazji kręci lody, co prawda nie dosłownie, nie gorzej od wspomnianego już Grycana. Marna to jednak pociecha, że nam podarują wyłącznie dlatego, by nie grać w jednym chórze z pisowskimi trąbami jerychońskimi i przypominającymi stan wojenny demonami z godz. 19,30. Dawka trucizny – rozwiązywało się wtedy skrót Dziennika Telewizyjnego, teraz zaś nazwisko Kurskiego kombinuje się na nazwą zarządzanej przez niego instytucji, żeby nie było ładniej niż w powszechnym zawołaniu czasem oddawanym w piśmie przez osiem gwiazdek.

To artyści mogliby sprawić, żeby lżej się znosiło nie tylko pandemię ale i rządy PiS. Tym gorzej, że działają wprost w kierunku odwrotnym. Pogłębiają w zwykłych ludziach frustrację, poczucie krzywdy i opuszczenia, w sytuacji gdy upokorzeń nie szczędzi im państwo, które budowali i wciąż utrzymują z podatków, chociaż ma dla  nich odległe terminy i miejsce na szarym końcu szczepionkowej kolejki.     

Ale to nie tylko Jandy problem. Nie tyle z przejrzystością zachowań nawet, co z tożsamością.

Skoro nie celebryci, to jak ich nazwać, artystami przecież również w komplecie nie są, bo układanie ramówki TVN ze sztuką ma tyle wspólnego co grycanowa degustacja mrożonek. Autorytetami społecznymi właśnie być przestali, za sprawą takich zachowań, jak ostatnio. Fani cenionych artystów mogą się poczuć wystawieni do wiatru. Ale też nie własną wpatrzoną w nich publiczność ci idole wybrali, tylko cwaniacką wspólnotę tych, co sobie poradzą nawet jeśli trzeba kosztem innych, towarzystwo domorosłych medialnych magnatów i właścicieli budek z lodami. 

Kiedyś występujący za pierwszej Solidarności w strajkujących fabrykach i na uczelniach a później w stanie wojennym w katakumbach kościelnych, sprzeniewierzyli się teraz misji i pasji polskiej inteligencji, w którą zawsze wpisane było posłannictwo społecznego obowiązku. Dlatego schorowany już i świeżo po śmierci syna Stefan Żeromski w godzinie odzyskiwania niepodległości po ponad stuleciu stanął  na czele Rzeczypospolitej Zakopiańskiej, zawiązku polskiej władzy na galicyjskim Podhalu, współpracując w tym dziele z narodowymi demokratami, których przez resztę życia stanowczo i z wzajemnością zwalczał. Z tego też powodu znakomita poetka Kazimiera Iłłakowiczówna porzuciwszy metafory została sekretarką Józefa Piłsudskiego, a wybitny prozaik Juliusz Kaden-Bandrowski kronikarzem legionowej Pierwszej Brygady.   

Słowo “elita” tym bardziej już nie pasuje, skoro w gronie tym rozpierają się dorobkiewicze i korporacyjne urzędasy, szarogęszące się nie na swoim, póki faktyczny właściciel nie znajdzie ich sprawniejszych czy jeszcze bardziej dyspozycyjnych następców. Zresztą amatorska socjologia w wykonaniu środowisk “Gazety Wyborczej” i dawnej Unii Demokratycznej wyprała pojęcie elit z wszelkiej zawartości treściowej, uszlachcając pochopnie i naprędce każdego, kto zgadzał się z pewnym zestawem światopoglądowym. Niektóre wyrosłe z ducha eksperckiego zaplecza dawnego OKP analizy w stylu książeczki “Początki parlamentarnej elity” czyta się dziś z przymrużeniem oka jeśli nie z uśmiechem politowania. Jakie to elity były, zaraz się przekonaliśmy, gdy za sprawą ich komedii omyłek, serii afer i kompromitacji, dawni komuniści w socjaldemokratycznym kostiumie powrócili do władzy. 

Sprawcy tych zdarzeń nie zrozumieli jednak wiele, o czym świadczy szeroki front obrony beneficjentów szczepień  dokonywanych poza kolejnością i z pospolitą krzywdą innych, do nich uprawnionych.    

Po sierpniu 1980 r. karierę w polszczyźnie zrobiło słowo prominent. Wcześniej w piśmie go nie używano, bo cenzura (Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk) i tak by zdjęła, a w opozycyjnej leksyce drugoobiegowej nie występowało. Jednak po Porozumieniach Gdańskich mianem prominentów zaczęto nagminnie określać wszelkich bez uzasadnienia uprzywilejowanych: posiadaczy dacz wzniesionych za bezcen na ziemi przejętej za grosze z państwowych zasobów, jeżdzących samochodami na talony tańszymi od używanych czy korzystających jak dyrektorzy niektórych zakładów pracy z darmowej robocizny podwładnych na własnej posesji. Określenie stosunkowo mało obraźliwe, acz trudne do wymówienia stało się za pierwszej Solidarności jednym z najpopularniejszych nowych słów.

Nie zawsze może je rozumiano. Publicysta jednej z oficjalnych gazet opisywał, ze dozorca w jego bloku spotkał go i oznajmił, ze trzeba wstawić nową kłódkę na drzwiach od piwnicy, bo wokół włóczą się jacyś prominenci. Co dowodzi, że wprawdzie nie sens, ale  pejoratywny wydźwięk określenia do stróża budynku dotarł. Warto to przypominać, bo i bez Jerzego Bralczyka możemy się przekonać, że modne słowo sprzed lat czterdziestu powraca i coraz trafniej opisuje współczesność.   

Pazerni na nieuzasadnione przywileje beneficjenci szczepień poza kolejką okazali się nie elitą ani celebrytami, bo producentów lodów ani nawet eurodeputowanych do tego kręgu nikt nie zalicza, tylko prominentami właśnie. To smutna dla nich konkluzja trwającego już drugi tydzień zamieszania. Sami je jednak wywołali, do siebie też kierować mogą pretensje. 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 9

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here