Z najwyższym zaniepokojeniem – bo tak, proszę Państwa, dobry tekst dziennikarski chyba zaczynać się powinien – w mojej osiedlowej Żabce klienci brali do ręki piątkową “Gazetę Wyborczą”. Kto umarł, zapewne z tych na świeczniku – każdy chciał sprawdzić, skoro pod winietą jedynego profesjonalnego polskiego dziennika prasowego widniała od samej winiety znaczniejsza czołówka białymi wersalikami na czarnym tle. Na szczęście obawy okazały się nieuzasadnione. Przekonawszy się o tym, klienci śmieciowego giganta spożywczego odkładali z powrotem na półkę gazetę Adama Michnika i już jej tego dnia drugi raz do ręki nie brali.
Sprzedaż “Gazety Wyborczej” znajduje się zresztą na równi pochyłej, dziś kupowana jest codziennie przez 35 tys czytelników, podczas gdy jeszcze przed ćwierćwieczem nabywało ją każdego dnia pół miliona Polaków. Zrekapitulujmy: o ile jeszcze w latach 90. czytało “Wyborczą” tyle osób, ile mieszka we Wrocławiu, to dziś liczba jej codziennych nabywców równa jest ludności Sochaczewa, miasta zacnego wprawdzie, ale do metropolii nie zaliczanego.
Politycy w roli killerów… i kto to mówi
“Politycy! Nie zabijajcie polskich mediów” – głosił wspomniany dramatyczny nagłówek na pierwszej stronie “GW” z 5 lipca 2024 r.
I kto to mówi, chciałoby się spytać. Najpierw wypada jednak kolejny raz czytelnika uspokoić, że alarmistyczny tytuł odnosi się do sporu o tantiemy, pomiędzy amerykańskimi głównie spółkami Big Tech o globalnym zasięgu, a niemieckimi i również amerykańskimi koncernami, jakie podzieliły między siebie w ostatnim ćwierćwieczu rynek medialny w Polsce. Niewiele interesuje to zwyczajnego Polaka, zatroskanego podwyżkami cen energii, które rosną jeszcze szybciej niż narzucana przedsiębiorczym i tworzącym miejsca pracy Polakom przez ich państwo obowiązkowa płaca minimalna. co z kolei sprawia, że niebawem zatrudnianie kogokolwiek przestanie się opłacać. Wtedy dopiero zawyje lud roboczy, w imię którego domniemanego dobra wspomnianą kwotę winduje kolejna już władza, po PiS teraz PO, gdy stanie się nagle ludem całkiem bezrobotnym. Tym dzisiaj, a nie zmaganiami korporacyjnych gigantów, martwią się normalni Polacy, poza zawodowo zainteresowanymi tą walką rekinami medialnymi i menedżerami z branży IT.
I kto to mówi, pytanie powraca nieuchronnie, gdy na zabijanie polskich mediów skarży się i to na czołówce akurat “Gazeta Wyborcza”. Jeden z jej założycieli Grzegorz Lindenberg zasłynął przed ponad dwudziestu laty tym, że w studiu telewizyjnym nie tylko publicznie cieszył się z upadku konkurencyjnego “Życia” po przejęciu go przez spółki związane z Platformą Obywatelską (giełdową garbarnię Chemiskór i 4Media) oraz zmuszeniu do rezygnacji redaktora naczelnego Tomasza Wołka, którego nowi właściciele gazety zastąpili anemicznym i pozostającym przedmiotem niezliczonych anegdot Pawłem Fąfarą, co wraz ze zmianą linii gazety z umiarkowanej na dziwaczny konglomerat ideologii pisowskiej i postkomunistycznej przyczyniło się do błyskawicznego odrzucenia tytułu przez czytelników i przesądziło o jego losach.
Lindenberg, postać dla najnowszej historii znacząca, bo to on towarzyszył latem 1989 r. Jeffrey’owi Sachsowi przy wystukiwaniu na komputerze “Gazety Wyborczej” planu gospodarczego, nazwanego później nazwiskiem jego wykonawcy Leszka Balcerowicza – nie tylko radował się z powodu klęski “Życia” ale jeszcze chwacko sobie podrwiwał, że tytuł ten utrzymał się na rynku prasowym aż tak długo. Boki zrywać, czyż nie tak, nieprawdaż, a jakie to przy tym eleganckie i błyskotliwe?
Moraliści z ręką w cudzej kieszeni
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, jednak. Kurczenie się zbiorowości czytelników “Wyborczej” do takiej grupy, która, chociaż wciąż liczna – da się jednak zmieścić na jednym średniej wielkości piłkarskim stadionie nie wzięło się z niczego. Sposób pojmowania konkurencji z innymi tytułami też się do tego przyczynił, w oczywisty sposób.
Etatowi heroldzi “Gazety Wyborczej” przypominają więc zawodowych doliniarzy, którzy z cudzym portfelem przełożonym dopiero co z obcej kieszeni do własnej, gracko i gromko wznoszą w warszawskim tramwaju okrzyk: Łapaj złodzieja!
Desperacko apelująca do sumień polityków główna harpia koncernu z Czerskiej Agnieszka Kublik skarży się już w tytule na krótką pamięć polityków [1]. Czytelnicy mają lepszą. I mogą red. Kublikowej wyciągnąć sposoby do jakich uciekała się przed laty, by dyskredytować medialnych konkurentów swojego tytułu. Kiedy pisałem dobrze i z przekonaniem o reformie samorządowej Akcji Wyborczej Solidarność, Kublik w “Wyborczej” zamieściła “fake newsa” (wtedy nie była to tak modna fraza, mówiło się raczej zwyczajnie o kłamstwie), że jakoby zostać mam wkrótce rzecznikiem prasowym rządu Jerzego Buzka. Najbardziej ubawiło to wówczas posłów AWS, bo wiedzieli doskonale, że o takiej kandydaturze nawet wróble w Mierkach, gdzie wtedy posady dzielono na wyjazdowym posiedzeniu klubu, nie ćwierkały. Z czasem rolę wróbli przejął zresztą Twitter, potem platforma X. Tylko z jakiej racji mamy jeszcze płacić za czytanie byle czego – to przekonanie dotychczasowych nabywców “Wyborczej’ leży u źródeł jej obecnych kłopotów. Żeby odwrócić uwagę od własnych błędów i nieprawości, pozostaje grać larum i ogłaszać koniec demokracji z tego tylko powodu, że politycy – nawet ci “z partii Gazety Wyborczej” nie kwapią się wspierać medialnych czeboli przeciwko technologicznym, bo słusznie dochodzą do wniosku, że nie ich to cyrk ani ich małpy.
Polacy zresztą mają ważniejsze sprawy niż walka buldogów pod dywanem. Niepokoi nas raczej brak schronów i bezpieczeństwo granicy wschodniej, na której fałszywy imigrant przeszkolony przez służby białoruskiej dyktatury bezkarnie zabija polskiego żołnierza, z użyciem noża, narzędzia tradycyjnie bandyckiego. I nie skutkuje to – chociaż powinno – natychmiastowym odesłaniem wszystkich imigrantów z Trzeciego Świata już w Polsce przybywających do ich ojczyzn. Najlepiej w kajdankach, skoro przybyli do nas nielegalnie, są więc przestępcami granicznymi. Tak widzi rzecz opinia publiczna, nieskora – wzorem publicystów “Wyborczej” – do dzielenia włosa na czworo.
Bo państwo jest słabe, tylko społeczeństwo silne. Logika “Gazety Wyborczej” okazuje się inna, spójna – trzeba przyznać – chociaż dwulicowa.
Co jest dobre dla “Gazety Wyborczej”, jest również dobre dla kraju. Rozumowanie to oczywiste.
Z tematów, którymi warto się zająć, ale autorzy “Wyborczej” tego nie robią, wskazać wypada lenistwo polityków. Kublik poniekąd słusznie utyskuje na zaniechanie przez Koalicję 15 Października realizacji obietnic przedwyborczych, chociaż akurat nie na tych najważniejszych uwagę czytelnika skupia.
Poseł morowy, wyjechał na urlop sześciotygodniowy
W powyborczej rzeczywistości uderza nie tylko rozbrykanie klasy politycznej i jej oderwanie od problemów normalnego Polaka, ale również uderzające nygusostwo. Wystarczy wskazać, że po posiedzeniu Sejmu, które zakończy się 26 lipca br. kolejne ma się rozpocząć dopiero 11 września. Posłowie mają więc wolne od świętej Hanki, tej, od której zimne wieczory i poranki aż do rocznicy zamachów na World Trade Center.
To nie żart ani pomyłka informatyków sejmowych, nadzorujących strony informacyjne parlamentu. Świeży wybrańcy narodu, wskazani 15 października ub. r. przez rekordowe 22 mln głosujących (ponad 74 proc uprawnionych), na dzień dobry fundują sobie sześciotygodniową labę.
A przecież się nie przepracowali, z pewnością. Żadnych ustaw uchwalać nie musieli. I tak wszystkie by im zawetował pisowski prezydent Andrzej Duda. Albo uwalił Trybunał Konstytucyjny dyrygowany przez przezywaną kucharką Jarosława Kaczyńskiego magister Julię Przyłębską.
Odpocząć jednak trzeba, żeby po powrocie ze świeżą opalenizną robić jeszcze lepsze wrażenie. I być może spełnić oczekiwania Kublik i paru innych redaktorek z Czerskiej (Senat, jeszcze bardziej od Sejmu w tej kadencji gnuśny, już to zadeklarował), skoro nie da się zrobić tego samego ze złożonymi przed historyczną datą 15 października ub. r. poważnymi obietnicami wyborczymi.
W tym kontekście powracają niespodziewanie słowa przejmującego, napisanego w smutny marcowy czas 1968 r. wiersza poety i późniejszego emigranta Natana Tenenbauma: “I kto Październik zdradził – łotrem”. Nieważne, do kogo odnosiły się pierwotnie. Bardziej niepokoi, że znów brzmią aktualnie i znajomo.
Kogo zaś rażą wzniosłe frazy, temu rekomendować można bliższy czasowo, chociaż też już sprzed ćwierćwiecza komentarz Anji Ortodox:”To nie tak wyglądać miało, przyjaciele”…
Kolejna burza w szklance wody ma sens podobny, jak spór o to, czy szklanka ta jest do połowy pusta czy raczej do połowy pełna.
Jedna z tak licznych anegdot o Jarosławie Kaczyńskim głosi, że prezes ma zawsze na mównicy dwie szklanki: jedną pełną, jeśli zachce mu się pić, drugą pustą, na wypadek, gdyby pić mu się nie chciało.
Nie warto jednak zapominać, ile wysiłku i to zbiorowego kosztowało nas to, żeby wreszcie po upływie niemal dekady wszystko w Polsce przestało zależeć od woli bohatera tej zabawnej opowieści. A zaczęło od rządu i Sejmu, które wreszcie powinny ze swoich uprawnień korzystać. Na urlop zaś pojechać wypada po pracy a nie zamiast niej.
[1] por. Agnieszka Kublik. Krótka pamięć polityków. “Gazeta Wyborcza” z 5 lipca 2024