Pytania na 13 grudnia

Komuniści już w 1981 r. szykowali porozumienie z liderami Solidarności, zamierzając przerzucić na nich odpowiedzialność za niepopularne zmiany gospodarcze – podobne do tego, jakie zawarto osiem lat później. Zaś zachodni wierzyciele naciskali na tamtejszych polityków, żeby zanadto się stanowi wojennemu w Polsce nie sprzeciwiali.   

“Francois Mitterand jest jeszcze w łóżku, gdy słyszy dyskretny dzwonek telefonu, łączącego go z Pałacem Elizejskim. Choć nie umie tego wytłumaczyć, przychodzi mu na myśl Polska (..). Prezydent podnosi słuchawkę telefonu. Słyszy głos telefonisty z Pałacu, zapowiadającego rozmowę z ministrem spraw zagranicznych. jest to raczej monolog [Claude’a] Cheyssona, trwający wiele minut. Minister przedstawia sytuację, relacjonując również to, czego się dowiedział od Alexandra Haiga [sekretarza stanu USA – przyp. ŁP]. (..) Rosjanie nie interweniowali, cała operacja ma charakter wyłącznie polski” – opisywał tamten grudniowy poranek Gabriel Meretik w książce “Noc generała” [1].  

Reakcja prezydenta Francji na wprowadzenie stanu wojennego w Polsce okazała się akurat przykładna, bo przez całe lata 80. wspierał zepchniętą u nas do podziemia opozycję. Gorzej zachował się kanclerz Republiki Federalnej Niemiec Helmut Schmidt, którego ta sama wiadomość zaskoczyła w trakcie rozmów z dyktatorem NRD Erichem Honeckerem. Przeszedł do historii stwierdzeniem, że podobnie jak przewodniczący Honecker ubolewa, że stało się to konieczne. W kolejnym roku jednoznacznie osądzili go za to zachodnioniemieccy wyborcy, za których sprawą socjaldemokrata Schmidt stracił kanclerski fotel na rzecz chadeka Helmuta Kohla, później mentora całkiem już współczesnej Angeli Merkel. 

Czystego sumienia nie mają też Amerykanie. Wspomniany przez Meretika ich sekretarz stanu Alexander Haig miał informacje wcześniej, bo Waszyngton o planach wprowadzenia stanu wojennego dowiedział się od swojego wycofanego z Polski agenta płk. Ryszarda Kuklińskiego. Nie uprzedził jednak Solidarności, skazując ją tym samym na delegalizację, Polskę zaś na siedem straconych dla niej lat. 

Oficjalne wytłumaczenie brzmi, że politycy waszyngtońscy chcieli uniknąć przelewu krwi u nas. Tyle, że parę lat wcześniej w Wietnamie i w tym samym 1973 r. kiedy brudną wojnę w dżungli właśnie zakończyli, wspierając z kolei w Chile brutalny pucz rzeźnika Augusta Pinocheta przeciwko demokratycznie wybranemu prezydentowi Salvadorowi Allende – nie wzdragali się przed masowym jej rozlewem, a współcześnie z wydarzeniami w Polsce czynnie wspomagali w Salwadorze reżim mordujący arcybiskupów (śmierć Oscara Romero), którego funkcjonariusze gwałcili zakonnice. Poważniej wygląda więc interpretacja, że amerykańskie – chociaż nie tylko tamtejsze – banki naciskały na spłatę polskich długów, czego lepszym gwarantem wydawał się im gen. Wojciech Jaruzelski niż Lech Wałęsa. Nawet zwykle idący z trendem Andrzej Rosiewicz śpiewał wtedy ze zjadliwą ironią: Żal mi zachodnich bankierów, no bo cóż oni są winni…   

Stan wojenny: świetny interes   

Przy czym, jak stwierdzał Jacek Tittenbrun w książce “Upadek socjalizmu realnego w Polsce”: “(..) Ogromny dług wyposażał zachodnich wierzycieli w potężny instrument nacisku politycznego (..). Robotnicy udaremnili wspólne dążenia polskiego rządu i zachodnich bankierów do maksymalizacji spłaty długów przez obniżkę wewnętrznego spożycia i stopy życiowej oraz wzrost eksportowej nadwyżki (..). W obiektywnym interesie zachodnich wierzycieli leżało zatem nie zwycięstwo, lecz klęska zrodzonego w Sierpniu ruchu robotniczego. Nie więc dziwnego, że bankierzy wyrażali cichą aprobatę dla powtarzających się gróźb radzieckiej interwencji i powitali z nieskrywaną ulgą wprowadzenie stanu wojennego i likwidację “Solidarności”, co – przynajmniej na jakiś czas – przywróciło “ład i porządek”, umożliwiając “stabilizację i normalizację” także w dziedzinie spłat zadłużenia” [2].    

Dla sposobu myślenia o polskich sprawach, jaki wtedy cechował świat finansów symptomatyczna wydaje się wypowiedź przytaczana przez Timothy’ego Garton Asha (“Polska rewolucja. Solidarność 1980-1981”): “Kto wie, jaki system polityczny jest skuteczny? – zapytywał szef wydziału międzynarodowego Citibank. – Jedyne, co nas interesuje, to pytanie: czy oni mogą oddać pieniądze?” [3].

Oddawali. Dlatego też już w 1986 r. Polska, kraj wciąż represyjny i komunistyczny, została członkiem Międzynarodowego Funduszu Walutowego. “koronnej instytucji międzynarodowego kapitału finansowego”, jak charakteryzuje cytowany już Jacek Tittenbrun [4].    

Nie gorzej od ekonomistów i politologów pojął przeważające na Zachodzie motywacje emigrant z ZSRR i późniejszy laureat Literackiej Nagrody Nobla Josif Brodski, pisząc w “Kolędzie stanu wojennego”, że górnicy z Kopalni Wujek zginęli
” Nie tyle przez tanki
Szturmujące bramy.
Ile przez te banki
W których konta mamy” [5] 

W innej niż “Noc generała” książce Gabriela Meretika, stanowiącej wprawdzie fikcję literacką, za to po mistrzowsku uprawdopodobnioną pt. “Kryptonim Luksemburg” znajdujemy wersję, że cała wojskowo-milicyjna operacja z 13 grudnia 1981 r. stanowiła wyłącznie przykrywkę do wyprowadzenia ogromnych pieniędzy z Polski. 

Bohaterowie “Kryptonimu Luksemburg” przekonująco chyba o tym rozmawiają: 
“- Czy wiecie, że w Polsce mamy w rezerwie kilka miliardów dolarów?
– Co? Gdzie? Jak? – Trzciński, Neuman i Topola zerwali się z krzeseł.
– Całkiem po prostu, w banku PKO. Chodzi mi o wkłady osób prywatnych na kontach dewizowych. Według danych rady banków szwajcarskich (..) oszczędności te szacuje się na ponad sześć miliardów dolarów. Trudno się temu dziwić, biorąc pod uwagę, że miliony Polaków żyją za granicą (..).
– Ale jak dotrzeć do tych kont osobistych?
– Przypuśćmy – powiedział Michał – że w pewnych okolicznościach zostałyby one czasowo zablokowane (..). Ale to jest już wasz problem. W końcu wy jesteście władzą.
– Chwileczkę – powiedział Trzciński ściszonym głosem. – W zeszłym tygodniu pierwszy sekretarz zażądał od nas, by rozpocząć przygotowania, tak na wszelki wypadek, do czegoś w rodzaju stanu wyjątkowego; jego wprowadzenie pozwoliłoby zawiesić wszystkie swobody obywatelskie.
– Oto, czego nam trzeba – entuzjazmował się Neuman – stan wyjątkowy i po wszystkim” [6].      

Chociaż jako się rzekło, to political fiction utrzymana w thrillerowej konwencji, pozostaje bardziej wyrazista niż mdłe wersje zachodnich polityków pełne samousprawiedliwień, dotyczące reakcji na użycie przemocy przez władze w Polsce. 

Niedawno odsłonięto w Warszawie piękny zresztą i potrzebny pomnik “Solidarności” na skwerze u zbiegu ulic Świętokrzyskiej, Kopernika i Tamki. Logotypowi Związku towarzyszą tablice ku czci Jana Pawła II – co oczywiste – oraz prezydenta USA Ronalda Reagana, co nie zmienia postaci rzeczy, że jego ówczesna republikańska administracja spisała demokratyczną rewolucję w Polsce i sam Związek na straty, chowając zeznania Kuklińskiego na samo dno przepastnego sejfu w siedzibie Centralnej Agencji Wywiadowczej w Langley.   

Zawsze przypominać wypada, czym była pierwsza dziesięciomilionowa Solidarność z lat 1980-81, jedyna tak masowa organizacja niezależna od władz legalnie działająca w państwie komunistycznym. Różniła się zasadniczo nie tylko od obecnej pisowskiej przybudówki funkcjonującej pod historyczną nazwą ale też od związku odrodzonego pod tą samą flagą po ośmiu latach od nocy grudniowej, co przystał na liberalne reformy i rozpiął parasol ochronny nad przeprowadzającymi je politykami, którzy nadskakiwali zachodnim dyplomatom i finansistom, ówczesnym wierzycielom Polski. To parlamentarzystom Solidarności wedle relacji Gabriela Janowskiego, Jeffrey Sachs, guru wicepremiera Leszka Balcerowicza, na pytanie o społeczne koszty reform odpowiedzieć miał bon motem, że psu odcina się ogon jednym ruchem, a nie po kawałku. Przełknęli to bez protestu.   

Pierwsza Solidarność z 10 mln członków pozostawała inna: przepojona godnością, na wskroś demokratyczna i z programem, ułożonym przez prospołecznych ekonomistów tej miary co Ryszard Bugaj, Tadeusz Kowalik czy Stefan Kurowski. Jednak już po dziewięciu latach na spotkaniu Regionu Mazowsze na Politechnice Warszawskiej ekonomista i przedsiębiorca Dariusz Grabowski pytał Jacka Kuronia dlaczego zamiast rozdawać bezrobotnym darmową zupę z kotła nie stworzy im jako minister pracy szansy, by na nią zarobili.

Pierwsza Solidarność była masowa i wcale nie bierna, a przy tym trudna do sterowania. Jak zauważa socjolog prof. Ireneusz Krzemiński, wspólne zasady rozciągały się na wszystkich od radykałów po umiarkowanych i pozostawały respektowane, więc jedni i drudzy “uznawali konieczność społecznych negocjacji, konieczność debaty, prawo do zabierania głosu przez wszystkich chętnych i prawo wypowiadania opinii (..). Chętni przewodzić społeczności, bynajmniej nie byli skłonni, by wziąć sobie takie prawo siłą i wyłączyć się spod społecznej kontroli” [7]. Ta ocena renomowanego naukowca zawarta w książce sprzed ćwierćwiecza a oparta na badaniach francuskiego socjologa Alaina Touraine’a daje też jasną wykładnię, czy PiS – abstrahując od szczegółu, że Jarosław Kaczyński w 1981 r. naprawdę 13 grudnia spał do południa co wypominają mu dziś demonstranci pod jego willą, wcześniej tej nocy chadzający “pod Jaruzela” dopóki żył główny autor stanu wojennego  – ma prawo powoływać się na tradycję Solidarności jako własną. I wcale nie o zawrotną karierę dawnego prokuratora stanu wojennego Stanisława Piotrowicza przez tę partię promowanego tu chodzi. 

Jak pazerność władzy uratowała legendę Związku


Wtedy Solidarność uosabiała dla Polaków jasną stronę mocy, chociaż zmęczenie niedoborami w sklepach, które propaganda partyjno-rządowa zręcznie łączyła ze strajkami (w istocie żywność magazynowano już na użytek przyszłego “rozwiązania siłowego”) sprawiło, że poparcie dla Związku spadało w 1981 r. począwszy od marcowego kryzysu po pobiciu przez władzę działaczy w Bydgoszczy, kiedy Wałęsa w ostatniej chwili odstąpił od strajku generalnego. Znaczki Solidarności, przedtem masowo noszone, zaczęły znikać z klap marynarek. Nastąpił zator. 13 grudnia po entuzjazmie dla obrony Związku podobnym jak w marcu już nie było śladu. Jednak jak opisuje prof. Ireneusz Krzemiński: “praktyczne problemy funkcjonowania organizacji związkowych “Solidarności”, model ładu organizacyjnego, oraz ideał ustrojowy, jaki się wówczas praktycznie kształtował, bardziej przypominały stan, który teoretycy nazywają często modelem demokracji partycypacyjnej, uczestniczącej. W modelu tym sprawą priorytetową jest zapewnienie uczestnictwa w decyzjach jak największej liczbie członków wspólnoty oraz takie ustrukturalizowanie działań społecznych, by zapewniało możliwość rozwijania spontanicznych inicjatyw” [8].  

Jednak kierownictwu takiej Solidarności – masowej i ideowej, w odróżnieniu od neozwiązku z późniejszych o wiele lat – komunistyczne władze też składały niemoralne propozycje, zanim ją rozbiły. 

Zaświadcza o tym cytowany już tu wybitny eseista brytyjski i znawca spraw polskich Timothy Garton Ash w książce “Solidarność. Polska rewolucja 1980-1981”. Wedle jego relacji w 1981 r. “kryzys gospodarczy w gruncie rzeczy zmniejszył pole manewru obu stron (..). “Solidarność” domagała się teraz więcej od rządu niż w sierpniu 1980 roku, ale rząd domagał się także więcej od “Solidarności”. Sednem ostatnich poważnych rozmów między rządem a “Solidarnością” była kwestia: na jakich warunkach “Solidarność” będzie chciała i będzie mogła wytłumaczyć społeczeństwu konieczność zaciśnięcia pasa? (..). Biorąc pod uwagę drastyczność przewidywanych posunięć (150-procentowy wzrost cen, co najmniej milion bezrobotnych), żądania Komisji Krajowej (samorząd, nadzór nad produkcją i dystrybucją żywności, szerszy dostęp do środków masowego przekazu) nie były nierozsądną podstawą do negocjacji” [9].

Akceptacja – w zamian za ich spełnienie – rządowo-partyjnej wersji reform gospodarczych, sprowadzających się do przerzucenia ich kosztów na ludzi pracy, oznaczałaby dla Związku wyrzeczenie się własnego zaplecza w zamian za miskę soczewicy. 

To nie dostępu do telewizji, wtedy równie głupawej jak teraz, tyle, że z Ireną Falską zamiast Danuty Holeckiej, domagały się bowiem pracownicze masy. A samorząd w zakładach, nawet powstały już i legalny, pozostałby bezradny wobec szybujących w górę kosztów utrzymania.

Jednak porozumienie zniweczył wówczas nie opór związkowców, lecz aparatu partyjnego wciąż kierowniczej siły zapisanej w konstytucji – PZPR. Stało się faktem dopiero w osiem lat później.

Ale była to już inna Solidarność chociaż strona partyjno-rządowa ta sama, bo wciąż stali na jej czele generałowie Wojciech Jaruzelski, Czesław Kiszczak, Florian Siwicki oraz Michał Janiszewski a także redaktor Mieczysław F. Rakowski. Za to w 1981 r. sukces okrągłego stołu avant la lettre udaremniła inercja obozu władzy, co tak uzasadnia Timothy Garton Ash, opisując sytuację zarysowaną pod koniec 1981 roku: “Teraz dawni ugodowcy sięgali po aparat przemocy i ani myśleli dzielić się władzą. (..) Jedynym rzeczywistym pytaniem było: czy reżim może zgnieść “Solidarność” nie musząc uciekać się otwarcie do przemocy Armii Czerwonej?” [10].

Związek został przemocą zepchnięty do podziemia, opór przed tym kosztował życie dziewięciu górników Kopalni Wujek, ale legendę Solidarności ocalono.

Krótka recepta jak zdemoralizować Solidarność

Plany jej destrukcji nie siłą, lecz drogą korupcji, władza konsekwentnie budowała od podpisania porozumień szczecińskich (30 sierpnia 1980), gdańskich (dzień później) oraz jastrzębskich (3 września 1980 r.). Prace nad koncepcją urabiania nowych związków czy wręcz ich przejmowania toczyły się równolegle z przygotowaniem wariantów rozwiązania siłowego, którego pierwszy zarys gotów był, gdy jeszcze strajkowały stocznie, tyle, że wtedy z niego zrezygnowano. Tak marksiści u władzy pojmowali dialektykę.

Od razu jesienią 1980 r. I sekretarz komitetu wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej w Katowicach Andrzej Żabiński podczas spotkania z aktywem partyjnym milicji i służby bezpieczeństwa 26 września 1980 r. mówił o działaczach NSZZ “S” na przykładzie znanych mu z Huty Katowice: “ja im współczuję, bo to są kochane, niekiedy młode chłopaki, a wdali się w tę wielką politykę (..). Muszą wiedzieć, co to znaczy smak władzy. Należy im wszędzie udostępniać lokale. Najbardziej luksusowo urządzać, jak tylko można. Ja to już ciągle mówię, ale jeszcze raz powtórzę w tym gronie: nie znam człowieka, którego by władza nie zdemoralizowała, to tylko kwestia jak szybko, nie w jakim stopniu. To się już u nich obserwuje, łatwy dostęp do pieniędzy, taksówkami do Gdańska, telefony, kontakt z sekretarzem KW, z wicepremierem, jeżdżą i po prostu zaczynają szastać pieniędzmi (..) a więc jest to kierunek słuszny” [11].

Władza najpierw w grudniu 1981 r. r. posłużyła się rozwiązaniem siłowym – o dialektyce marksistowskiej w tym kontekście była już mowa –  wariant drugi nazwijmy go neutralnie kooptacyjnym pozostawiając sobie na końcówkę lat 80. Powiodło się w obu wypadkach, chociaż w żadnym do końca. Za pierwszym razem Solidarności nie udało się zgnieść, za drugim komunistom trwale zachować władzy.

Jednak po ośmiu latach to Związek, nie PZPR, zmienił się w istotny sposób, co tak opisuje jego wybitny znawca socjolog Ireneusz Krzemiński: “Solidarność jako związek zawodowy nie odrodziła się w postaci, przypominającej dawną organizację. Nie wykształciła ani reformatorskiego ruchu społecznego ani ściśle związkowej struktury zawodowej. Politycy, którzy wyłonili się z podziemnej Solidarności, prawie w ogóle nie nawiązali do haseł i ideałów przepełniających tamten ruch, jakie pod koniec roku 1981 formowały się w “Solidarności”” [12].  

Z pewnością nie było to winą górników z Kopalni Wujek.         

[1] Gabriel Meretik. Noc generała. Wyd. “Alfa”, Warszawa 1989, s. 146-147, przeł. Michał Radgowski
[2] Jacek Tittenbrun. Upadek socjalizmu realnego w Polsce. Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 1992, s. 54
[3] Timothy Garton Ash. Polska rewolucja. Solidarność 1980-1981. Res Publica, Warszawa 1990, s. 212, tł. Małgorzata Dziewulska i Marcin Król
[4] Jacek Tittenbrun. Upadek socjalizmu realnego w Polsce… op. cit, s. 55
[5] przeł. Stanisław Barańczak
[6] Gabriel Meretik. Kryptonim “Luksemburg”. W.A.B. Warszawa 1999, s. 27-28. przeł. Michał Radgowski
[7] Ireneusz Krzemiński. Solidarność. Projekt polskiej demokracji. Oficyna Naukowa, Warszawa 1997, s. 166
[8] Krzemiński. Solidarność. Projekt polskiej demokracji… op. cit, s. 167
[9] Timothy Garton Ash. Polska rewolucja… op. cit, s. 189
[10] Ash, Polska rewolucja… op. cit, s. 190 
[11] cyt. wg: Jerzy Holzer. Solidarność 1980-81. Geneza i historia. Rytm, Warszawa 1986, cz. 1, s. 117
[12] Ireneusz Krzemiński. Solidarność. Projekt polskiej demokracji… op. cit, s. 249

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here