Wybór polskiego trenera zamiast zachodniego celebryty to dobry znak.
Czesław Michniewicz staje przed niezmiernie trudnym zadaniem. Nie ma bowiem przed sobą – jak wynikałoby z kalendarza – prawie dwóch miesięcy na przygotowanie do barażowego meczu na wyjeździe z Rosją, wyżej od nas notowaną. Spotka się z piłkarzami na raptem cztery dni: i tak o dobę wydłużył zapowiedziany czas zgrupowania. Tyle mu zostanie na wykrzesanie z nich motywacji, żeby rywala pokonali. Jeśli zaś już to nastąpi, żeby pojechać pod koniec roku na Mistrzostwa Świata do Kataru trzeba będzie jeszcze wygrać ze Szwecją, z którą dopiero co przegraliśmy walcząc do ostatnich minut na Euro, co pozostawia traumę, lub z Czechami, jeśli ci niespodziewanie Skandynawów pokonają.
Powołanie Michniewicza przez prezesa Polskiego Związku Piłki Nożnej na selekcjonera reprezentacji narodowej ożywia drwiny z pamiętnej formuły Grzegorza Laty, zachwalającego “polską myśl szkoleniową”. Tyle, że nie są one uzasadnione. Największe sukcesy reprezentacja osiągała z krajowymi trenerami. Kazimierz Górski doprowadził ją do złotego medalu olimpijskiego (1972 r.) i trzeciego miejsca na Mistrzostwach Świata w Niemczech (1974 r.). Jacek Gmoch do piątego miejsca na argentyńskim Mundialu, wtedy uznanego za porażkę, choć dziś podobna lokata w Katarze to szczyt marzeń, jeśli oczywiście uda się nam tam pojechać. Kolejne trzecie miejsce w Hiszpanii na Mistrzostwach Świata w 1982 r. zdobyła kadra pod wodzą Antoniego Piechniczka. Zaś ostatni medal piłkarzy – srebrny olimpijski z Barcelony (1992 r.) zawdzięczamy Januszowi Wójcikowi.
Leo Beenhakker, tyleż renomowany co kosztowny zagraniczny trener reprezentacji okazał się nieporozumieniem. Poza awansem na Euro, gdzie w finałach zdobyliśmy jeden punkt, nic nie osiągnął.
Zaś roczna przygoda z reprezentacją Paulo Sousy, który porzucił ją, aby objąć bardziej intratną posadę – to już zupełna kompromitacja bossów polskiego futbolu. Portugalczyk w ubiegłorocznych finałach Euro podobnie jak kiedyś Holender Beenhakker też uzyskał jeden punkt, a słaby mecz ze Słowacją toczył się w warunkach zdumiewająco niezrozumiałych, skoro piłkarze przegrywając, w końcówce nie atakowali. Podobnie zagadkowa okazała się absencja najlepszego gracza Roberta Lewandowskiego w rozstrzygającym o rozstawieniu w barażach meczu z Węgrami, co kosztowało nas porażkę u siebie i losowanie z gorszego “koszyka”, a w konsekwencji grę z silną Rosją zamiast na przykład niżej notowanej Macedonii Północnej. Absurdalny eksperyment marketingowy z Sousą, kiedyś piłkarzem znakomitym, teraz trenerem pozbawionym charakteru, obciąża poprzedniego prezesa PZPN Zbigniewa Bońka. A przecież właśnie trenerzy piłkarscy stworzyli powiedzenie, że nazwiska nie grają.
Czesław Michniewicz nie ma wprawdzie renomy międzynarodowej, ale za sobą mistrzostwo Polski z Zagłębiem Lubin i Legią Warszawa oraz wprowadzenie tej ostatniej do fazy grupowej Ligi Europy po raz pierwszy od pięciu lat, tam zaś, chociaż dalej awansować się nie udało, zwycięstwa nad markowym angielskim Leicesterem i na wyjeździe nad Spartakiem Moskwa.
Cezary Kulesza jakby uparł się, że zarządzać będzie inaczej, niż Boniek. Pokazał też, że media nie będą mu trenera wyznaczały. Michniewiczowi wyciągnięto bowiem związki ze skazanym za korupcję Ryszardem F. pseud. Fryzjer. Skoro jednak obaj w tym samym czasie pracowali w Amice Wronki, nie stanowią one aż takiej sensacji. Zaś gdy rozpętała się afera korupcyjna, trener Michniewicz sam się zgłosił, żeby w jej sprawie złożyć zeznania. Nowy trener przynajmniej nie porzuci posady z dnia na dzień, gdy pojawi się bardziej atrakcyjna finansowo oferta, jak uczynił to jego odchodzący w niesławie poprzednik.