…i kto komu powinien być wdzięczny
Amerykański senator republikański Lindsey Graham próbuje zawstydzać Polaków za nasz krytycyzm wobec obstrukcji jego kolegów w kwestii przekazania Ukrainie 61 mld dol (z czego jedną czwartą stanowi pomoc cywilna w tym humanitarna, a nie koszt sprzętu do zabijania) oraz niebezpiecznych dla przyszłości NATO wypowiedzi kandydata na prezydenta Donalda Trumpa. Przywołuje w tym celu postać Ronalda Reagana i jego zasługi dla niepodległości Polski. To demagogia.
W istocie to raczej Amerykanie powinni nam być wdzięczni, że za sprawą dziesięciomilionowego ruchu społecznego pierwszej Solidarności przyczyniliśmy się do wygrania przez nich zimnej wojny. Oczywiście swoją zasługę w tym mieli także wspominani przez Zbigniewa Herberta afgańscy górale, sprzeciwiający się radzieckiej integracji oraz nieobecni w wierszu wielkiego poety walczący z juntą marksistowsko-leninowską nikaraguańscy contras. Jednak twierdzenie, że Reagan, prezydent w latach 1981-89 samodzielnie zdemontował ustrój, który przedtem nazwał “imperium zła” okazuje się równie naiwne jak przekonanie, że zlikwidowali go z dobrej woli komunistyczni liberałowie na Wschodzie. Sekretarz generalny KPZR Michaił Gorbaczow chciał przecież poprzez głasnost i pierestrojkę komunizm wzmocnić a nie unicestwić. Wyszło inaczej, niż zamierzał. Dokładnie tak samo, jak amerykańskim republikanom.
W odróżnieniu bowiem od demokraty Jimmy’ego Cartera, który w trakcie swojej prezydentury (1977-1981) ponownie podniósł zasady moralne oraz swobody obywatelskie do rangi priorytetu amerykańskiej dyplomacji, dyskretnie wspierając m.in. ruchy na rzecz praw człowieka za żelazną kurtyną (w tym KOR, KPN oraz czechosłowacką “Kartę 77” z Vaclavem Havlem) – oni się nimi wcale nie kierowali.
Jak Reagan pomógł generałom załatwić w grudniu rzecz po swojemu
Prezydent Ronald Reagan nie ostrzegł jesienią 1981 r. swoich przyjaciół z Solidarności, że komunistyczne władze planują wprowadzenie stanu wojennego. Oznaczało to oczywiste pośrednie poparcie dla tego rozwiązania – i nie zmienią tego: późniejsze embargo, twarde wystąpienia ani pomoc dla rodzącego się podziemia. Amerykanie pojmowali stłumienie ruchu społecznego w Polsce przez tutejszą milicję i wojsko jako alternatywę dla inwazji radzieckiej. Nie ulega wątpliwości, że plany “rozwiązania siłowego” znali z dużym wyprzedzeniem a przekazał im je ich agent płk. Ryszard Kukliński. Podał termin całej operacji z 13 grudnia. Jeszcze przed tą datą ewakuowali go z Polski.
Z kolei podczas wizyty w Polsce już po wyborach z 4 czerwca 1989 r. następca Reagana w prezydenckim fotelu, wcześniej wiceprezydent przy nim – George Bush senior nakłaniał dawnego głównego autora stanu wojennego gen. Wojciecha Jaruzelskiego, żeby ten pomimo klęski PZPR w powszechnym głosowaniu w żadnym wypadku nie rezygnował z ubiegania się o stanowisko prezydenta. Generał dał się namówić Jankesowi. Republikanie znowu chcieli mieć tutaj święty spokój. Podobnie jak wcześniej ich wieloletni oponenci – w trakcie konferencji jałtańskiej (1945 r.), której rocznica niedawno minęła, kiedy to demokratyczny prezydent Franklin Delano Roosevelt w imię tej samej zasady unikania kłopotów oddał wspólnie z brytyjskim premierem Winstonem Churchillem sojuszniczą Polskę i Czechosłowację w ręce ZSRR. Gdy zaś żelazna kurtyna trwale podzieliła Europę, w samej Ameryce nastroje dalekie były od bojowych: nawet w głębokim interiorze przy domach budowano schrony przeciwatomowe a niechęć Waszyngtonu do kolejnej konfrontacji pozwoliła kolejnym sowieckim dyktatorom bez uszczerbku stłumić zbrojnie rebelie na Węgrzech (1956 r.) i w Czechosłowacji (1968 r.). Zachód nie znajdował przeciwwagi dla doktryny Leonida Breżniewa, zakładającej ograniczoną suwerenność państw socjalistycznych aż do Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie, ale z amerykańskim i kanadyjskim udziałem w Helsinkach (1975 r.), kiedy to wraz z “trzecim koszykiem” uzgodnień powróciła kwestia praw człowieka, na co Kreml wspólnie z wasalami przystał, skoro wiązało się to z korzyściami w dwóch pierwszych koszykach: współpracy politycznej i gospodarczej (kredyty i licencje pozyskane od wolnego świata ratowały podupadające socjalistyczne gospodarki niedoborów).
Słowa Donalda Trumpa zapowiadające odmowę obrony tych, co nie płacą – chociaż Polska zalicza się do siedmiu europejskich państw łożących wymagane 2 proc na obronność (a nawet sporo więcej, bo 3,9 proc), co zapewne w razie zwycięstwa republikanina jesienią niewiele nam pomoże – nie pozostają izolowanym wybrykiem. Zmarły niedawno pokojowy noblista Henry Kissinger, były szef dyplomacji u republikańskich prezydentów do końca życia optował, również po najeździe kremlowskim na Ukrainę za oddaniem przez nią części terytorium i występował w propagandowych kanałach telewizyjnych popularyzujących geopolityczne wersje Władimira Putina.
Europa musi zadbać o siebie
I tak rozumieć trzeba Jałtę – śpiewał przed laty Jacek Kaczmarski. W wypowiedziach kandydata na prezydenta Donalda Trumpa powraca tendencja izolacjonistyczna i kapitulancka. A przy tym rozgrywka z demokratami okazuje się ważniejsza niż Polska, o Ukrainie i jej przyszłości nawet nie wspominajmy. Meksyk budzi większe emocje.
Si vis pacem, para bellum, mawiali starożytni. Jeśli chcesz pokoju, bądź gotów na wojnę. Nawet jeśli złowrogo to brzmi, stanowi korzystną alternatywę dla bierności. Lepiej więc teraz uczestniczyć w montowaniu skutecznego europejskiego sojuszu obronnego niż w listopadzie br. w pierwszy poranek po amerykańskich wyborach obudzić się bez sojuszników. Z prezydentem, jeśli takiego wybiorą Amerykanie, skupionym na granicy meksykańskiej a nie na wschodnich rubieżach NATO. Przed 85 laty nasi przodkowie słyszeli: nie będziemy umierać za Gdańsk. Teraz dotyczyć to może przesmyka suwalskiego, pod pretekstem, że Niemcy, Francuzi czy Włosi nie przeznaczają na obronność wymaganych przez Wuja Sama 2 procent rocznie, co zresztą pozostaje prawdą. Tylko niczego w naszej sytuacji nie zmienia.