Polacy nie ulegają panice z powodu koronawirusa, z pewnością zachowują się rozważniej niż władza, która nie potrafi zapewnić dostaw masek chirurgicznych z rezerw materiałowych. Braki w aptekach to nie wina farmaceutów
Epidemia koronawirusa na taką skalę, z jaką już mamy do czynienia – przestaje być zjawiskiem medycznym. Niesie za sobą problemy dla gospodarki, testuje zachowania społeczne, weryfikuje wzorce kulturowe. Nawet w domu na Mazurach ani stanicy w Bieszczadach nie da się odizolować od jej następstw, choć gorzej mają pracownicy z biurowców czy kolejarze.
Test dla państwa… pisowskiego
Dostawy testów, wykrywających koronawirusa zapewniła sobie bez przetargu zarejestrowana na Cyprze ale kojarzona z byłym radnym PiS z Gdańska (2014-2018) Jerzym Milewskim firma BLIRT: orłem biznesu nie jest, skoro w ubiegłym roku zanotowała półtora miliona złotych straty, teraz sobie to powetuje.
Skoro o testach mowa, niesławna sprawa spółki BLIRT pokazuje priorytety władzy nawet w obliczu epidemii. Bez wątpienia lepiej zdają test na odpowiedzialność w obliczu zagrożenia sami obywatele: w Polsce brak masowych objawów paniki, nie pojawili się fałszywi uzdrowiciele (pomimo smutnego zjawiska popularności w ostatnich latach ruchów antyszczepionkowych oraz szamańskich praktyk medycyny alternatywnej) ani reakcje nietolerancji wobec przybyszów. Polacy raczej doradzają sobie nawzajem, przekazują użyteczne informacje, pomagają w miarę możliwości. Rodzi to powody do optymizmu, cennego w obecnej sytuacji.
Epidemia, próba dla wspólnoty
To istotne, w sytuacji gdy egzamin, z którym przyjdzie się zmierzyć obywatelom, dotyczy praktycznie wszystkich dziedzin ich życia. Wystarczy spojrzeć na Włochy, kraj tak kulturowo i historycznie Polsce bliski, z pustymi ulicami i placami, barami czynnymi tylko do godz. 18, zamkniętymi szkołami i uniwersytetami, zakazem podróżowania bez uzasadnienia (podobnie jak u nas w stanie wojennym) oraz organizowania wesel i pogrzebów (na co u nas władza nawet po 13 grudnia 1981 zezwalała) i z odwołaną ulubioną rozrywką miejscowych: ligą piłkarską. W kraju żyjącym z turystyki obywateli zamyka się w domach dla ich dobra.
Czerwień na giełdach – oznaczająca spadki akcji największych spółek – dominuje od Nowego Jorku po Tokio, co rodzi skojarzenia z pęknieciem bańki internetowej na przełomie tysiącleci (spółki związane z nowymi technologami okazały się przewartościowane) i najgorszym od lat 30. ubiegłego wieku globalnym kryzysem po upadku Lehmann Brothers w 2008 r. Guru światowej gospodarki stał się Nassim Taleb, amerykański badacz libańskiego pochodzenia w swojej teorii czarnego łabędzia głoszący, że na światową ekonomię wielki wpływ mają zjawiska, których… żadną miarą nie da się przewidzieć. Ekspansja koronawirusa wydaje się seminaryjnym tego przykładem.
W Polsce najwięcej tracą na giełdzie spółki Skarbu Państwa. Analitycy mBanku prognozują wzrost gospodarczy na poziomie 1,8 proc – co nie oznacza katastrofy, ale zwykle ekonomiści są zgodni, że obywatele wskaźnik ten korzystnie odczuwają we własnym portfelu, gdy sięga 5 proc. Jeszcze niedawno taki wzrost mieliśmy, a fakt, że nie odczuwaliśmy związanego z nim dobrostanu przypisać można kursowi polityki społecznej PiS, przerzucającej koszty rozbudowanego rozdawnictwa na osoby bardziej aktywne. Teraz nawet księgowo optymistyczne wskaźniki się kończą, cofamy się o parę lat. Straty już ponoszą polskie firmy związane z organizacją wydarzeń, turystyką, handlem międzynarodowym. W epoce zamykanych ponownie granic nie poprawi się sytuacja głównych beneficjentów ich otwarcia (a oprócz wielu towarów eskportowalismy do UE również własne bezrobocie) W dodatku nie wiemy, jeśli użyć stosownego tu języka filmów katastroficznych, czy leci z nami pilot. Władza reaguje na zagrożenia w sposób nieruchawy i nie zawsze adekwatny. Marszałek Senatu i jego zastępca (obaj lekarze, pierwszy z opozycji, drugi reprezentujący władze) uczą przed kamerami, osobno, każdy w inny sposób i polemizując ze sobą nawzajem, jak poprawnie myć ręce środkiem odkażającym. Tyle, że płynu tego… brakuje w aptekach. Dla kogo więc ta lekcja? Władza zabezpiecza się przed epidemią w naszym imieniu, co przywodzi na myśl anegdotę o klasie robotniczej, która – jak wiemy – w poprzednim ustroju piła koniak ustami swoich najlepszych przedstawicieli.
Rozbroiliśmy się sami, czas odrabiać straty
Z zabezpieczeniem tego co niezbędne władza PiS radzi sobie dokładnie tak, jak niegdyś ekipa PZPR z dostawami sznurka do snopowiązałek, którego jak wiadomo brakowało w każde żniwa, choć nie wymagał skomplikowanych technologii ani wzmożonych nakładów finansowych.
Z Lubuskiego, pierwszego województwa w Polsce dotkniętego koronawirusem, dobiegają sygnały od poziomu marszałka województwa po pojedynczy szpital o brakach finansowych i materiałowych. Tym bardziej można się obawiać, jak przedstawiać się będzie sytuacja w szesnastym w kolejności województwie, do którego dotrze koronawirus.
Demonstracyjny militaryzm obecnej ekipy przybrał karykaturalne formy za rządów Antoniego Macierewicza w ministerstwie obrony, kiedy to za wielkie pieniądze z naszych podatków rozwijano obronę terytorialną, w której co bardziej nawiedzeni planiści widzieli wręcz przyszłą partyzantkę na wypadek ponownej okupacji Polski przez Rosję. Zaniedbano równocześnie obronę cywilną, która w wypadku dalszej ekspansji koronawirusa okaże się kluczowa. W tym sensie zarówno Tomasz Piątek jak Wojciech Czuchnowski mają rację, widząc w Macierewiczu głównego szkodnika dla kwestii bezpieczeństwa kraju.
Gdy temat ten podejmowali choćby publicyści stanowiący zaplecze obecnej władzy, nie było wiadomo, czy żartują czy mówią poważnie. Sam pamiętam jak parę lat temu w studiu Polskiego Radia Cezary Gmyz, obecny korespondent reżimowej telewizji w Berlinie (nie ma te placówka szczęścia do obsady za rządów PiS, jak dowodzi osoba obecnego ambasadora Andrzeja Przyłębskiego, męża prezeski Trybunału Konstytucyjnego Julii, w służbach specjalnych PRL znanego pod kryptonimem Wolfgang) bez mrugnięcia powieką opowiadał o tym, jak Rosjanie wycinają lasy w obwodzie kaliningradzkim po to, żeby ich czołgom łatwiej było iść na Polskę. Wirus z Wuhan nie trafił jednak do nas świeżymi przesiekami na ruskich tankach, tylko przywieziono go klimatyzowanym autobusem przez Świecko nad Odrą. Gdzie w chwili zdarzenia nie było już nawet przejścia granicznego.
Przypomina się dowcip o przedwojennym matematyku lwowskim.
– Proszę pana, czy ja w dobrym kierunku do dworca idę? – pyta go baba w chuście i z tobołami.
– Kierunek dobry, ale zwrot przeciwny – odpowiada rzeczowo profesor.
A my za sprawą mentalności pisowskiej rozbroiliśmy się sami, przygotowując się do urojonych przedsięwzięć zamiast rzeczywistych zagrożeń.
Wiele ujawnionych obecnie słabości obciąża jednak wszystkie ekipy transformacji, choćby likwidacja szkolnych gabinetów lekarskich, które nawet przy niekorzystnych wskaźnikach cywilizacyjnych w PRL stanowiły standard, a dziś przydałyby się gdyby przetrwały choćby w ówczesnej formie jako pierwszy przyczółek walki z wirusem z Wuhan. Również załamanie w nowym ustroju ruchu harcerskiego – rozdartego absurdalnym konfliktem między ZHP a ZHR – pozbawiło młodych Polaków szans zdobywania sprawności, procentujących po latach w sytuacji nadzwyczajnej. Podobną rolę odgrywał kiedyś sport, niestety także po zmianie ustrojowej pozbawiony walorów masowości: kluby z ośrodków życia społecznego stały się komercyjnymi stajniami wysciogowymi. Nie odrodziły się również, przynajmniej w poważnej formie, przedwojenne organizacje przydatne do mobilizowania społecznej energii: od Strzelca po powszechny samorząd gospodarczy.
Wicepremiera ani ministra do spraw sytuacji nadzwyczajnych – chociaż funkcje te istnieją w krajach położonych na wschód od nas – w Polsce nie mamy. W ostatnich dniach przekonująco prezentował się minister zdrowia Łukasz Szumowski, blado zaś i bez wyrazu szef MSWiA oraz koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński. Nie ulega jednak wątpliwości, że proporcje politycznego zaufania i poparcia ze strony liderów pozostają w proporcji odwrotnej do kompetancji obu panów. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że w działaniach władzy w kwestii koronawirusa więcej paradoksów niż spójności.
Znowu jednak wspólną winą kolejnych bez wyjątku ekip rządzących z ostatniego trzydziestolecia pozostaje brak promocji i upowszechniania codziennej higieny oraz postaw prozdrowotnych. Kiedyś służyły temu PCK, szkoły, lekarze w zakładach. W kapitalizmie biznesem stało się ekologiczne jedzenie ale nie nawyk częstego mycia rąk. Promocją tego ostatniego decydenci zajęli się dopiero wówczas, gdy wirus znalazł się już u bram.
Już na pierwsze wiadomości o epidemii Polacy zareagowali masowym wykupowaniem żywności ze sklepów. Wciąż mają zwyczaj robienia zapasów, pamiętamy ze stanu wojennego tapczany wypełnione opakowaniami proszku do prania czy dziesiątkami rolek papieru toaletowego. Z czasów niezliczonych kryzysów zaopatrzeniowych w PRL datuje się również nawyk dzielenia się w kręgu sąsiedzkim wszystkim co mamy. Sprzyja on odradzaniu się wspólnoty.
Do tej pory w kwestii walki z epidemią wystarczały zalecenia, nie restrykcje, dotykające zwykłych obywateli. Ich czas jednak nieuchronnie nadejdzie. Pamiętający powszechne niedobory z lat 80 Polacy zniosą wprowadzane ograniczenia zapewne lepiej niż przyzwyczajone do dobrobytu społeczeństwa Zachodu. Muszą jednak widzieć ich sens. Władza powinna o tym pamiętać.