Demokracja bez przymiotników

0
34

Opowiada się za nią (według CBOS) prawie trzy czwarte z nas. Sens sprawnie funkcjonującej demokracji wystarczająco oddają przymiotniki, określające odbywające się w niej wybory: powszechne, tajne, równe, bezpośrednie i proporcjonalne. Nie ma potrzeby wynajdywania innych. Zwłaszcza, że z czasów PRL pamiętamy, jak do słowa “demokracja” nagminnie dodawano “socjalistyczna”, co złośliwi czy raczej wnikliwi od razu nazwali “przymiotnikiem niwelującym”.

W kraju, którego premier, po tym jak doszedł do władzy dzięki największemu od Sierpnia 1980 r. przebudzeniu obywatelskiemu – bo przecież nawet 4 czerwca 1989 r. głosowało nas mniej, niż 15 października 2023 r. – mówi o “demokracji walczącej” warto przywrócić sens podstawowych pojęć. Z racją stanu włącznie. I korzyścią również dla Donalda Tuska, którego mandat do rządzenia trudno podważyć, skoro tłok przy urnach w pamiętną jesienną niedzielę uczynił go mocniejszym od tego, jakim dysponowali poprzednicy.

Na skróty i na krawędzi: doktryna czy wyższa konieczność

Chełpienie się rozwiązaniami “na skróty” czy na krawędzi prawa oznacza dla obecnej władzy igranie z ogniem, skoro została wyłoniona w drodze bezprzykładnej i wielkiej obywatelskiej mobilizacji. Co najwyżej można próbować niekonwencjonalne działania obronić, przedstawiając je (na przykład przejęcie TVP czy Prokuratury Krajowej) jako smutną wyższą konieczność, po której nastąpi powrót do wypróbowanych standardów i procedur w pełni demokratycznych. Z tego względu hołubienie pojęcia “demokracji walczącej” o którego rodowodzie będzie tu jeszcze mowa – nie ma sensu, bo oznacza budowanie doktryny na własnej słabości (konkretnie na braku głosów, niezbędnych w Sejmie do obalenia weta prezydenta Andrzeja Dudy). I podcinanie gałęzi, na której się siedzi.

Donald Tusk nie jest Józefem Piłsudskim, żeby mógł rządzić dekretami. 

Co więcej, jeszcze niedawno śmialiśmy się, gdy tak liczni pochlebcy Jarosława Kaczyńskiego czynili podobne porównania dotyczące ich z kolei “naczelnika”. Senator Jan Maria Jackowski nawet gdy jeszcze w klubie PiS pozostawał, używał tego ostatniego słowa wyłącznie w kontekście ironicznym. Co zrozumiałe i nie wymaga specjalnego rozwinięcia. 

Zaś Tusk pozostaje niewątpliwie jednym z najzdolniejszych europejskich polityków, o czym świadczy rozpoczynający się już dziewiąty rok jego rządów (z też dziewięcioletnią przerwą ale na prezydenturę Unii Europejskiej) oraz umiejętność obracania na własną korzyść narracji choćby w kwestii przyjmowania imigrantów: przecież w 2015 r. PiS wygrało podwójne wybory, przypisując następcom Tuska taki właśnie zamiar, a w ostatnim roku premier udatnie tę opowieść odwrócił, przypisując Prawu i Sprawiedliwości nagminne wydawanie wiz za łapówki, co zresztą rzeczywiście miało miejsce, a w Unii Europejskiej prezentując siebie jako przeciwnika paktu imigracyjnego i faktycznego zwolennika zamknięcia granic przed intruzami. 

Gdyby podobną zręczność Donald Tusk objawił w kwestii wypełniania obietnic przedwyborczych, o dalsze swoje rządy mógłby być spokojny. Tak jednak nie jest, o czym świadczą sondaże, z których wiele wróży przyszłą koalicję większościową PiS z Konfederacją. 

Powracająca fala lub mętna woda

Tusk może próbować powtórnie wzniecić falę, która wyniosła go do władzy. Lub stać w miejscu w mętnej wodzie. Jedno wydaje się pewnie: ciepła woda w kranie, jak w czasach między pierwszymi a drugimi rządami PiS (2007-14) już Polakom nie wystarczy. Zbyt mocno dotykają ich drożyzna i biurokracja a także arogancja rozzuchwalonego – odkąd przestał być oblężoną twierdzą – wymiaru sprawiedliwości. Sukcesów da się za to poszukać w polityce zagranicznej związanej z budową systemów bezpieczeństwa wobec naporu ze Wschodu: tak wojsk Władimira Putina jak granicznych barbarzyńców Aleksandra Łukaszenki. W odróżnieniu od Kaczyńskiego Tusk zna się na dyplomacji.

Prezydencja Polski w Unii Europejskiej stwarza rozliczne możliwości. Obejmujemy ją po Węgrzech, chorym człowieku Europy. Zaczyna się w trudnym dla kontynentu momencie: Niemcy po rozwiązaniu Bundestagu praktyczne nie mają rządu i nie wiemy kto ani kiedy zawiąże kolejny. Francja w pół roku ma trzeciego już premiera. Trwa kremlowska agresja na Ukrainę, w chwili, gdy piszę te słowa, rakiety i drony spadają na bliski również nam Lwów. Z zaciągającym po wschodniemu ekspedientem z pobliskiej Żabki nie rozmawiam o drożyźnie, lecz jeszcze poważniejszych sprawach: po porannym ataku nie ma wiadomości od najbliższych, w jego rodzinnej dzielnicy Lwowa łączność została zerwana. Codzienne ludzkie problemy tych, z którymi się stykamy, nabierają formatu nieznanego od kilkudziesięciu lat. Przecież Europa – nawet jeśli podzielona niesprawiedliwie i wbrew woli znacznej części jej mieszkańców – długo zaznawała dobrodziejstwa trwałego pokoju. 

Zaś główna dominanta atlantyckiej polityki, przywództwo amerykańskie właśnie się zmienia. A zamiary Donalda Trumpa przynajmniej wobec naszej części Europy pozostają nieodgadnione. 

Trudno zachować złudzenia, że nasze niemal- czy wokół- frontowe położenie zaplecza walczącej Ukrainy i przedmurza wolnego świata okaże się rękojmią wyjątkowego podejścia do nas decydentów Atlantyckiego Sojuszu i priorytetowego ujmowania naszych potrzeb. 

O nastawieniu natowskich decydentów do peryferyjnych państw zaświadcza rozmowa, jaką odbyli przed ponad dwudziestu laty dwaj prezydenci USA: urzędujący wówczas George Bush jr. oraz przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych Joe Biden, który dopiero w przyszłości zostać miał gospodarzem Białego Domu. Jak relacjonuje w swoich wspomnieniach sam Biden (“Spełniając obietnice”), udzielał republikańskiemu prezydentowi takich przestróg: “Nikt nie wie, jaka jest polityka rządu i czy w ogóle kieruje się pan jakąś strategią, panie prezydencie. Moim zdaniem najważniejszym komunikatem będzie ogłoszenie, że Bush chce się angażować we współpracę z Europą. 

Poprosił o radę, jak sprawić, by gazety opisały to w ten sposób. Odparłem, że mógłby na przykład wezwać do rozszerzenia NATO.

– Kogo wezwać? – spytał.

– Myślę, że to nieważne, który kraj pan zaprosi. Sam fakt ubiegania się o rozszerzenie traktatu będzie oznaczać, iż uważa pan Stany Zjednoczone za główną potęgę w Europie.

Wyglądało na to, że prezydentowi spodobał się mój pomysł” [1].

Rozmowa Busha i Bidena toczyła się już po przyjęciu Polski do NATO, więc nie nas dotyczyła – bulwersuje jednak sposób w jaki obaj przywódcy podchodzą do przyszłości Sojuszu Atlantyckiego i kwestii jego rozszerzenia, obie sprawy traktując wyłącznie jako funkcję wewnętrznej marketingowej polityki amerykańskiej.

Przy czym już parę lat wcześniej zanim odbyła się cytowana rozmowa gigantów amerykańskiej polityki, były doradca prezydenta Jimmy’ego Cartera, nasz rodak Zbigniew Brzeziński dostrzegał w książce “Bezład” której przesłanie znacznie lepiej zapewne oddaje oryginalny tytuł “Out of Control”: “Wewnętrzne trudności Rosji mogą się rozlać na cały kontynent niezależnie od tego, gdzie wyznaczymy jego wschodnią granicę. Wynikające stąd niepokoje mogą skazić polityczną atmosferę również na Zachodzie, rozbijając jedność działania, a z  pewnością wywołają obawy o bezpieczeństwo europejskie” [2]. Jak na powściągliwego zwykle Brzezińskiego, stanowiło to ostrzeżenie nader przejrzyste. W tym czasie spodziewał się on już “podważenia stabilności państwowej Ukrainy przez Rosję” [3]. Wykazywał też, że “odnosi się wrażenie, że chodzi tu o szerszy plan zachowania kontroli nad strategicznymi terenami wzdłuż dawnych granic imperium” [4]. 

Niezależnie od amerykańskich intencji i kompetencji, a te drugie w czasach Trumpa stać się mogą kwestią newralgiczną, szanse, żeby nas traktowano poważnie jako obliczalnego sojusznika zachowamy wyłącznie, dopóki respektować będziemy u siebie wszystkie procedury i standardy. Przykłady pozostających w NATO państw autorytarnych: Turcji Recepa Erdogana,  Węgier Viktora Orbana  oraz Słowacji Roberta Ficy okazują się bowiem wyjątkiem a nie regułą. Zaś republikański wiceprezydent – elekt J.D. Vance zdążył już skrytykować przejęcie przez rząd Tuska z rąk PiS mediów publicznych. Jego wiedza o polityce zagranicznej pozostaje niemal zerowa, interwencja stanowi oczywisty efekt pisowskiego donosu, zaś całość sytuacji można uznać za pokaz cynizmu,  skoro taki a nie inny stosunek Trumpa i jego ludzi do środków przekazu pozostaje znany. Całkiem jednak jego wystąpienia zlekceważyć się nie da, bo zbyt wysoką funkcję pełni, a przez cztery lata będziemy mieli w Waszyngtonie do czynienia z politykami podobnego co on formatu.             

Kiedy większość przestaje być milcząca, czyli pamięć wyborów z 15 października

Cud wyborów z 15 października 2023 r. przy rekordowej 74-procentowej frekwencji wciąż wymyka się ocenom socjologów,  którzy go nie przewidzieli. Przywodzi za to diagnozę francuskiego myśliciela Jeana Baudrillarda (“W cieniu milczącej większości”): “Jako wyobrażenie, masy dryfują gdzieś pomiędzy biernością i nieokiełznaną spontanicznością, zawsze jednak jako energia potencjalna rezerwa społeczności i społecznej energii, dziś jeszcze jako milczący desygnat, a jutro, gdy zabiorą głos i przestaną być “milczącą  większością”, jako siła sprawcza dziejów (..)” [5]. Niezmiennym problemem pozostaje jednak uchwycenie przyczyn, dla których wspomniana zmiana się dokonuje. Drugi już w najnowszej historii Polski Październik (poprzednim mogliśmy się poszczycić jeszcze w 1956 r.) dostarcza tu obfitego materiału do przemyśleń. Nie da się też  powtórzyć tej przemiany, jeśli się nie zrozumie, z jakich względów miała miejsce. Zadając z dnia na dzień kłam oklepanej opinii, że Polaków życie publiczne nie interesuje.

Wcześniej Polacy – a ściślej ta ich część, co do urn wyborczych poszła – dwukrotnie przez osiem lat wskazywali partię kierowaną przez Jarosława Kaczyńskiego, wedle euroatlantyckich jeśli tak rzec można standardów karykaturę zarówno mężczyzny (stary kawaler bez prawa jazdy za to z łupieżem na kołnierzu marynarki)  jak polityka (czego dowodzi kierowanie się nawet w sprawach państwa osobistymi uprzedzeniami, jak pamiętne głosowanie jeden do 27 w kwestii prolongaty prezydentury Tuska w Europie). Przeglądaliśmy się  w lustrze i pytaliśmy, jak to możliwe. Bo jeśli nawet Viktor Orban robi rzeczy podobne jak Kaczyński, to przynajmniej sprawnie mówi i godnie się prezentuje. Także przeszłości, w odróżnieniu od obecnych działań, nie ma powodu się wstydzić. Przed laty Orban pisał przecież jeszcze w socjalistycznych czasach pracę dyplomową o polskiej Solidarności i jako pierwszy zażądał publicznie wycofania wojsk radzieckich z Węgier. Za to Kaczyński – jak wiemy dzięki stale wypominającym mu ten fakt pod jego żoliborską willą demonstrantom –  w 1981 r. “13 grudnia spał do południa”. Co jednak w 2015 ani 2019 czy wcześniej w 2005 r. jakoś nie przeszkadzało jego ceniącym przecież bohaterstwo w historii rodakom, a ściślej – ponownie warto to zastrzec – tej ich części, co uznała za stosowne zagłosować.                               

Chociaż Polacy w czasach PRL nabijali się powszechnie z przezywanego “pomidorem” lub “serdelem” prof. Henryka Jabłońskiego, którego podpis widnieje pod decyzją o wprowadzeniu stanu wojennego, bo przewodniczącego Rady Państwa (funkcja ta stanowiła ówczesny odpowiednik prezydentury) uznawano za marionetkę gen. Wojciecha Jaruzelskiego – to w latach 2015 i 2020 r. w demokratycznym już głosowaniu wskazali na prezydenta Andrzeja Dudę, nazywanego z kolei “notariuszem” czy wręcz “długopisem Jarosława Kaczyńskiego”, który już zaczynając pierwszą kadencję na urzędzie wsławił się publicznym apelem do rządu Ewy Kopacz, ażeby ten…  nie wykonywał swoich obowiązków w związku ze zmienioną sytuacja polityczną.

Przebieg wydarzeń z historycznej niedzieli 15 października 2023 r. nie tylko na wrocławskim Jagodnie wykazał jednak, że nie było podstaw, żeby się wcześniej obrażać na społeczeństwo, bo po raz kolejny – jak kiedyś 4  czerwca 1989 r. –  okazało się mądrzejsze od polityków. Wtedy przed 35 laty ludzie skreślili listę krajową z nazwiskami prominentów PZPR i stronnictw sojuszniczych z wyjątkiem dwóch nazwisk, a bossowie związkowi z Solidarności oraz ich doradcy mandaty z niej i tak oddali później pokonanym komunistom. Zaś jesienią 2023 r. nie tylko na Jagodnie Polacy zagłosowali za poprawą stylu życia publicznego i lepszą jakością uprawiania polityki, a po zwycięstwie demokratów zafundowano im nie kończący się niczym wenezuelska opera mydlana serial rozliczeń oraz obsadzanie niezależnymi, a jakże, dziennikarzami posad w resortach: wystarczy zerknąć na rzeczników Adama Bodnara (Ministerstwo Sprawiedliwości) i Radosława Sikorskiego (dyplomacja).         

Dla 53 procent Polaków życie w ich kraju stało się trudniejsze po zmianie gabinetu Mateusza Morawieckiego na rząd Donalda Tuska, jak wynika z badania opinii United Surveys, przy czym w ten sposób ocenia sytuację nawet 29 procent wyborców partii tego drugiego – Koalicji Obywatelskiej [6].  

Nie deprecjonuje jednak w niczym fenomenu z 15 października to, co politycy potem z nim zrobili. Ani nawet bezmiar ich późniejszych zaniechań. Bo to, czego nie zrobili, jeśli rzecz ująć po ludzku – wydaje się dużo gorsze.

Siła i magia społeczeństwa obywatelskiego, jaką pokazaliśmy w tamtą październikową niedzielę, objawiła się w rekordowej frekwencji przy urnach ale i mądrości dokonanego wyboru. Bo przecież odsunięcie PiS od władzy stanowi wartość samą w sobie, niezależnie od kolei losów sformowanej później demokratycznej większości.

Mądrość zbiorową Polaków poznaliśmy już w pierwszym roku istnienia ich odrodzonego po trwających ponad stulecie zaborach państwa, odbudowywanego od razu jako demokratyczne. 26 stycznia 1919 r. pomimo trzaskającego mrozu, szalejącej epidemii grypy hiszpanki gorszej od niedawnego koronawirusa oraz zniszczonych przez wojnę dróg – w wyborach do Sejmu Ustawodawczego zagłosowała rekordowa liczba 78 proc uprawnionych, a wyłoniona w ten sposób izba poselska poradziła sobie nawet z inwazją bolszewicką w rok później, a ściślej potrafiła skutecznie wspierać Józefa Piłsudskiego i Wincentego Witosa, którzy ją odparli. 

Gdy w siedemdziesiąt lat później 4 czerwca 1989 r. znów zadziwiliśmy świat, bo za sprawą zbiorowej mądrości uniknęliśmy losu Chin, gdzie protest obywateli na Placu Tiananmen rozjechano czołgami czy Rumunii, gdzie wolność przyszło zdobywać drogą walki zbrojnej – w historycznych wyborach zagłosowało 62 proc Polaków. Chociaż – a może właśnie dlatego,  że okazały się pierwszymi od 1928 roku, w  których uczciwie policzono głosy: wcześniej wyniki fałszowała najpierw sanacja, potem komuniści.   

Słaba frekwencja wyborcza to byle jaki wynik, tłum przy urnach częściej oznacza dobry wybór – wszystko to podpowiada nawet wiedza potoczna. Masowy udział obywateli w głosowaniu  daje wyłonionej w jego wyniku władzy mocny tytuł do rządzenia i pozwala na przeprowadzenie niezbędnych reform, co miało miejsce z lepszym niewątpliwie skutkiem po 1919 roku (demokratyczna wzorowana na najlepszej w świecie francuskiej Konstytucja Marcowa z 1921 r.) i z bez porównania już gorszym w 1989 (plan Leszka Balcerowicza) i latach następnych. Natomiast Donald Tusk,  chociaż mandat też ma mocny, podobnie jak jego ministrowie, w zdumiewający sposób… ociąga się, żeby z podobnej możliwości zmieniania Polski na lepsze skorzystać.      

Z pewnością za to 15 października  2023 r. zawodowi politycy raz na zawsze stracili argument,  że “społeczeństwo nie dorosło”, co słyszało się najczęściej w 1990 r. kiedy to do drugiej tury kosztem Tadeusza Mazowieckiego wszedł egzotyczny kandydat Stanisław Tymiński i tak przegrywając później z Lechem Wałęsą. Insynuacje, że demokracja to za dobry ustrój dla Polaków pojawiały się także wielokrotnie później. Pamiętamy czołówkę “Gazety Wyborczej” po głosowaniu do Sejmu z 2001 r. zatytułowaną “Aleśmy wybrali”. Od 2023 r. nie ulega wątpliwości, że Polacy rzeczywiście wybierać potrafią. Roztropniej od polityków.          

Ze względu na specyfikę kalendarza politycznego, zwłaszcza zbliżające się wybory prezydenckie, gdyby Donald Tusk podniósł “demokrację walczącą” do rangi doktryny sprawowania władzy i miałaby ona zaowocować działaniami szerszymi niż tylko służące wymiataniu skompromitowanych pozostałości po rządach PiS – nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której jeden z kandydatów, najpewniej pełniący istotny w tym względzie urząd marszałka Sejmu Szymon Hołownia, stanie w obronie demokratycznych zasad. A podobny spór zagrozi funkcjonowaniu koalicji rządzącej.

Droga na skróty więc się nie opłaca. Tym bardziej, że wciąż nie da się wykluczyć pojawienia się przynajmniej jednego w miarę  poważnego pretendenta niezależnego, do czego skrajny format kandydatów głównych ugrupowań (tak Rafała Trzaskowskiego z KO jak Karola Nawrockiego z PiS) wręcz wydaje się zachęcać, skoro rozwierające się tak szeroko nożyce wydają się stwarzać miejsce nie tylko dla umiarkowanego jak zwykle Hołowni. Pokusa rządzenia bez oglądania się na literę prawa może więc wiele kosztować, tym bardziej, że z każdym miesiącem alibi, że “za PiS było gorzej” (chociaż bez wątpienia… było) okazuje się coraz słabsze a już na pewno do najmłodszych gotowych do oddania głosów roczników nie przemawia. Ich nie interesują wzajemne resentymenty starszych panów.

Nowa władza wikła się też w pułapkę, gdy zawirowanie wokół sprawy dotacji i subwencji dla Prawa i Sprawiedliwości eskaluje tak, ze względu na postawę Państwowej Komisji Wyborczej, że grozi zakwestionowaniem legalności przyszłego wyniku wyborczego.   Skrajnie trudno przecież przyjdzie przekonać Polaków do masowego udziału w głosowaniu,   kiedy pojawia się – po raz pierwszy na taką skalę  od 1989 r. – niebezpieczeństwo, że rezultaty nie zostaną uznane. Po co iść na wybory, skoro tamci mogą wszystko unieważnić, pomyśli w tej sytuacji zwykły obywatel.        

Profesor Robert Gwiazdowski przypomniał niedawno,  że pojęcie “demokracji walczącej” wprowadził do dyskursu publicznego w 1937 r. emigrant z hitlerowskich Niemiec Karl Loewenstein. Głosił on, że “demokracja nie może stać się koniem trojańskim, dzięki któremu wróg wkracza  do miasta” [7]. I że zło trzeba ogniem wypalać. Wiadomo,  że nie chodzi jednak o akademickie spory myślicieli czy teoretyków, lecz o bieżący sens wypowiedzi premiera Donalda Tuska, wygłoszonej – co znaczące – w trakcie spotkania z udziałem prawników. Dokładnie zaś w jednej z sal Senatu 10 września 2024 r. Tusk powiedział przedstawicielom tych właśnie środowisk: “(..) Prawdopodobnie nie raz popełnimy błędy lub podejmiemy działania,  które według niektórych autorytetów prawnych mogą być nie do końca zgodne z literą prawa,  ale nic nie zwalnia nas z obowiązku działania” [8].  Szczegóły pomysłu z demokracją walczącą okazują się więc… jeszcze gorsze niż samo jego hasło wywoławcze.  

Opowieści o “demokracji walczącej” zamknąć  się więc powinny wyłącznie w kategoriach doraźnego marketingu politycznego. Zwłaszcza, że sytuacja wokół okazuje się zbyt wymagająca, żeby podobne pomysły roztrząsać.  

Tlen wolnego świata

Świat wstrzymywał już oddech, kiedy w sierpniu 1991 r. Giennadij Janajew z grupą zachowawczych działaczy KPZR dokonał w Moskwie puczu i internował na Krymie odpoczywającego tam jak to latem Michaiła Gorbaczowa, ale wszystko to trwało zaledwie trzy dni. Niewiele więcej czasu zajęło Borysowi Jelcynowi, bohaterowi tamtych sierpniowych wydarzeń i obrońcy demokracji – złamanie w październiku 1993 r. z użyciem siły zbrojnej, oporu zapatrzonego, jak kiedyś Janajew w przeszłość, parlamentu. Około trzech tygodni pochłonęły na przełomie 2013/2014 zmagania kijowskiego Euromajdanu z proputinowskim prezydentem Wiktorem Janukowyczem, który wysłał na demonstrantów snajperów i bojówki “tituszek”, tamtejszego odpowiednika dresiarzy. 

Teraz wolny świat wstrzymuje oddech już od trzech  lat, bo tyle trwa “pełnoskalowa” inwazja na Ukrainę. I wkrótce może mu tlenu zabraknąć.

Tlenem wolnego świata pozostaje demokracja. Bez niej, koniecznie dobrze funkcjonującej, niczym nie będziemy się różnili od poddanych Władimira Putina i Aleksandra Łukaszenki czy ich egzotycznych sojuszników. W wielobarwnym świecie to demokracja buduje trwałe poczucie tożsamości i mocy. Wraz z poczuciem, że nasze zdanie się liczy.   

Sprawnie działająca demokracja to w obecnej sytuacji geopolitycznej fundament polskiej racji stanu. Nie luksus zaś ani kaprys, który doraźnie dobranymi przymiotnikami się ozdabia, żeby zamaskować mankamenty.  

Demokrację za najlepszą formę rządów uznaje 72 procent Polaków, o osiem punktów proc. mniej niż przed rokiem, to znacząca różnica w sondażu CBOS, ale wciąż przygniatająca przewaga. Jednak zaledwie 46 proc z nas jest zadowolonych z funkcjonowania demokracji w kraju [9].  

[1] Joe Biden. Spełniając obietnice. Znak, Kraków 2021, tłum. Agnieszka Sobolewska i Marcin Sieduszewski, s. 413 

[2] Zbigniew Brzeziński. Bezład. Polityka światowa na progu XXI wieku. Editions Spotkania, Warszawa 1994, przeł. Krzysztof Murawski, s. 124 

[3] Brzeziński. Bezład… op.   cit, s. 136

[4] ibidem, s. 139 

[5] Jean Baudrillard. W cieniu milczącej większości. Wyd. Sic! Warszawa 2006, przeł. Sławomir Królak, s. 7 

[6] sondaż United Surveys dla Wirtualnej Polski z 20-22 grudnia 2024

[7] Robert Gwiazdowski. Donald Tusk wprowadza demokrację walczącą. Do zobaczenia na spacerniaku.  “Rzeczpospolita” rp.pl z 12 września 2024

[8] cyt. wg. Tydzień z demokracją walczącą. OKO.press z 16 września 2024

[9] sondaż Centrum Badania Opinii Społecznej z 8-21 listopada 2024

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 3

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here