Zasadne wymuszenie przez pozostałych kandydatów prawa udziału w debacie trzech telewizji (TVP, Polsatu i TVN), początkowo zarezerwowanego wyłącznie dla Rafała Trzaskowskiego i Karola Nawrockiego służy polskiej demokracji. Najwięcej zyska zapewne jednak na tym Szymon Hołownia, powracający do gry po kiepskich pomimo pełnienia funkcji marszałka Sejmu notowaniach sondażowych.
Fakt, że odbyły się dwie debaty – wcześniej ta pisowskiej Republiki – dobrze świadczy o pluralizmie mediów. Za to trwające do ostatniej chwili przetargi, dotyczące ich przebiegu – źle o stanie tychże środków masowego przekazu. Bo po klasie politycznej więcej się nie spodziewaliśmy. Na szczęście presja pretendentów do prezydentury i ich sztabów zniweczyła próbę selekcjonowania kandydatów do debaty trzech stacji w taki sposób, aby całe przedsięwzięcie posłużyło wzmocnieniu dwubiegunowości polityki w Polsce. Intencje “republikańskiej” telewizji znane były z kolei od początku i nikt ich specjalnie nie ukrywał. Bardziej niż o wzmocnienie szans Nawrockiego szło o pognębienie publicznej TVP, z której obecni prominenci Republiki zostali wyrzuceni za zupełną dyspozycyjność wobec PiS. Zanim na czterech antenach w ramach dwóch debat zaczęli wreszcie dyskutować sami kandydaci – na szczęście bez wykluczania któregokolwiek z nich – zawirowań nie brakowało.
O happy endzie można mówić w tym sensie, że podstawowa dla demokracji zasada równości nie została złamana. Nawet jeśli żadnej z debat nie da się nazwać jej przekonującą promocją. Odzwierciedlały raczej możliwości klasy politycznej i mediów.
18 maja i 1 czerwca Polacy mają przed sobą realny wybór, nie jest jednak pewne, w jakim stopniu na ich decyzje wpłynie przebieg obu debat telewizyjnych i kolejnych jeszcze, które się odbędą. To pytanie kluczowe dla szans Sławomira Mentzena – jedynego liczącego się kandydata, który postanowił się na żadnej z debat w Końskich się nie pojawić. Pretendent Konfederacji kierował się przeświadczeniem, że jego wyborcy – już zapowiadający oddanie niego głosu lub potencjalni – wiadomości o świecie czerpią z internetu a nie z telewizji. Nieobecność ułatwi mu przedstawianie siebie jako kandydata spoza układu.
Rola faworyta… coraz trudniejsza
W trakcie debaty trzech stacji ujawniła się tendencja do atakowania liderującego w sondażach Trzaskowskiego przez pozostałych kandydatów. Jeśli bowiem przekonanie, wyrażone treścią niedawnego transparentu kibiców Legii “Byle nie Trzaskowski” trwale przełoży na nastroje opinii publicznej – może się okazać dla faworyta zabójcze. Lider rankingów ma bowiem poparcie zbyt małe, żeby wygrać w pierwszej turze, zaś żeby zwyciężyć w drugiej – musi przekonać do siebie znaczącą grupę wyborców obecnych rywali. Ci ostatni mu nie pomogą.
Chyba, że zdecyduje się na to Hołownia. W tym wypadku jednak musiałby zostać spełnione dwa warunki równocześnie: najpierw musiałby trwale odbudować swoje poparcie, co niewątpliwie zaczął już robić w świętokrzyskich Końskich. Zwiększenie go do kilkunastu procent pozwoli mu zająć pozycję podobną jak pięć lat temu, kiedy z 14 proc. okazał się głównym beneficjentem tego wyścigu, w którym Andrzej Duda wygrać musiał (pracował na to aparat państwa) a Trzaskowski nie mógł. Warunek drugi scenariusza korzystnego teraz z kolei dla Trzaskowskiego to jasne poparcie Hołowni dla niego przed drugą turą, w zamian za zgodę Koalicji Obywatelskiej na pełnienie przez lidera Polski 2050 funkcji marszałka do końca kadencji, zamiast oddania jej przedstawicielowi Lewicy, jak przedtem uzgodniono. Scenariusz zaś dla samego Hołowni najkorzystniejszy, w którym poparcie odbudowuje tak, że wyprzedzając Nawrockiego i Mentzena wchodzi do drugiej tury, gdzie wszystko jest możliwe – do niedawna wobec kilkuprocentowego urobku w sondażach stanowiący wyłącznie political fiction, po debatach staje się prawdopodobny, chociaż wciąż… niezbyt realny.
Przeciwko Trzaskowskiemu zadziała nie żaden efekt nieobecności na debacie Republiki – całkiem oczywistej – ale fakt, że wypracowany przez niego scenariusz tej drugiej debaty tylko z Nawrockim jej organizatorzy zmuszeni byli zmodyfikować. Pod wpływem zrozumiałych i zasadnych protestów pozostałych kandydatów, sprzeciwiających się “ustawce”, korzystnej dla faworytów obu największych ugrupowań. Poszedł więc w Polskę przekaz, że Trzaskowski się cofa, ustępuje pod presją. Wiele może go to kosztować, nie trzeba się było upierać przy pierwotnej formule “jeden na jeden”, której nie uzasadniały nawet wyniki badań opinii (w sondażu poważnego ośrodka United Surveys z pierwszych dni kwietnia strata Mentzena do Nawrockiego wynosi bowiem tylko jeden punkt procentowy przy dużo większym dopuszczalnym błędzie takich badań).
Nic nie kosztuje natomiast zdjęcie przez Trzaskowskiego tęczowej flagi LGBT, którą na jego pulpicie w trakcie debaty postawił Nawrocki. Kandydat PiS przedstawiający się jako obywatelski skopiował tym samym gest Andrzeja Dudy sprzed lat, tyle, że obecny prezydent postawił wtedy przed Bronisławem Komorowskim proporczyk Platformy Obywatelskiej. Flagę LGBT, którą zdjął ze swojego pulpitu Trzaskowski, natychmiast podjęła kandydatka Lewicy Magdalena Biejat. Co akurat niewiele zmieni w rankingach poparcia. Trzaskowski nie pozwolił się stygmatyzować jako zwolennik mniejszości seksualnych, chociaż wspierał ich parady w Warszawie jako prezydent miasta. Środowiska LGBT i tak zwykle głosują na Lewicę i jej pretendentów. Na pewno w drugiej turze nie poprą Nawrockiego a tym bardziej Mentzena. Nie są też zbyt liczne, a tym bardziej – chociaż same twierdzą inaczej – w Polsce dyskryminowane. Nie jest to temat ważący na wyniku wyborów.
Wszystkich, którzy dobrze życzą Trzaskowskiemu, niepokoić może za to brak choćby jednej zapadającej w pamięć formuły, która stałaby się lokomotywą jego kampanii. Nie wypowiedział jednak nic podobnie ważkiego. Sporo za to komunałów. Jak wtedy, kiedy zapytany o bezpieczeństwo, opowiadał, że Polska powinna mieć drugą po Turcji natowską armię w Europie, a właściwie, że już taką dysponuje. Nie trzymało to wielkiej logiki. I nie przemówiło do wyobraźni.
Nawrocki, rozgrzany wcześniejszym wystąpieniem przed swoimi, nie skompromitował się przed kamerami: jeśli oponenci na to liczyli, to naiwnie. Podobnie jak główny jego rywal żadnym pozytywnym przekazem nie zaskoczył. Jeśli zyskał lub stracił w trakcie drugiej z debat – to z pewnością niewiele. Już w trakcie pierwszej debaty, tej Republiki, Nawrocki obiecał zerowy VAT na żywność, chociaż doskonale wie, że nawet jeśli prezydentem zostanie i taki projekt zgłosi, trafi on następnie do Sejmu, gdzie wspierająca go formacja nie ma większości, brak więc możliwości jego uchwalenia. Poza tym PiS miało osiem lat na wprowadzenie zerowej stawki VAT, kiedy rządziło (2015-23). Z kolei warszawiacy po siedmiu latach rządów Trzaskowskiego w mieście z pewnością mają wiele problemów poważniejszych niż brak tam ulicy Lecha Kaczyńskiego, a właśnie o to włodarza stolicy i konkurenta do prezydentury kraju spytał w debacie TVP, TVN i Polsatu prezes Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki.
Polacy zobaczyli wreszcie, również jeśli na co dzień polityką się nie interesują, że o prezydenturę ubiega się więcej niż tylko dwóch kandydatów, nawet jeśli z codziennych przekazów stacji debaty organizujących wcześniej wynikać mogło co innego. Jednak czas trwania prezentacji kandydatów we wspólnym przedsięwzięciu TVP, Polsatu i TVN sięgający trzech godzin w nieubłagany sposób ograniczył liczbę widzów i zmuszał ich do selektywnego odbioru. Tak długo nie trwa nawet żadne sportowe widowisko: mecz piłkarski wraz z dogrywką rozstrzyga się w 120 minutach, do których niekiedy doliczyć jeszcze trzeba czas na rzuty karne. Ale to i tak dużo mniej siedzenia przed telewizorem.
Spokojnie, to tylko debata
Dziesięć lat temu Komorowski przegrał z Dudą nie dlatego, że ten drugi postawił mu na pulpicie proporczyk z logotypem Platformy, co miało go stygmatyzować jako partyjnego kandydata obozu władzy – lecz z powodu zmęczenia obywateli rządami PO i jej chybionymi decyzjami (jak podniesienie wieku, w którym przechodzi się na emeryturę), a zwłaszcza gorszącymi zachowaniami, których dowiodły nagrane ukradkiem pogwarki prominentów w restauracji Sowa.
Tylko jeden raz w 35-letniej już historii naszej odnowionej demokracji debata telewizyjna rozstrzygnęła o wyborze prezydenta: w 1995 r. kiedy to Lech Wałęsa rozeźlony spóźnieniem konkurenta, zadeklarował chęć podania Aleksandrowi Kwaśniewskiemu nogi zamiast ręki. Tym samym pokojowy noblista zmarnował szansę na ponowny wybór. Ani jedna z debat w piątek 11 kwietnia w podobny sposób nie pogrzebała legendy. Ale też nie wykreowała żadnej nowej. I nie tylko ostrożności kandydatów czy ich brakowi polotu wypada to przypisać.
Z pewnością wskazana już prawidłowość, że zwłaszcza głosujący po raz pierwszy obywatele nie kierują się już w takim stopniu jak starsze ich pokolenia, tym co na ekranie zobaczą i z niego usłyszą, nie dotyczy tylko zwolenników Sławomira Mentzena, nawet jeśli autorzy sondaży typują go na rewelację wyborów prezydenckich. Kolejne wchodzące w dorosłość roczniki mają wprawdzie coraz większą możliwość oglądania przekazów sporej liczby stacji nie tylko za pośrednictwem telewizora ale również telefonu komórkowego i zegarka, jednak coraz mniej z tego korzystają, a w jeszcze mniejszym stopniu się nimi przejmują, czy uzależniają od nich własne decyzje.
Demokracja telewizyjna nie jest już wszechmocna, nie ogarnia też całości życia publicznego. Obie debaty dobitnie nam pokazały, dlaczego tak się dzieje.