Z olimpiady w Paryżu Polacy lepiej zapamiętają liczne porażki niż radość z dziesięciu medali. W najmniejszym stopniu okazuje się to winą sportowców, którzy walczyli jak umieli. W bez porównania większym – działaczy, których na igrzyska pojechało zbyt wielu. I systemu finansowania sportu, gdzie nie wypełniono luki po mecenacie państwowym. Także mediów głównego nurtu i celebrytów, promujących sukces bez wysiłku zamiast osiąganego ciężką pracą.
Przez ponad dwa paryskie tygodnie bohaterami wyobraźni zbiorowej stali się zasłużenie: zwyciężczyni wspinaczki Aleksandra Mirosław i srebrna drużyna siatkarzy, która w drodze do finału pokonała faworyzowanych Amerykanów, odwracając losy meczu, gdy wydawało się już, że skończy się w czterech setach na korzyść rywali. Także specjalistka kajakarstwa górskiego Klaudia Zwolińska, druga w swojej konkurencji, podobnie jak pięściarka wagi piórkowej Julia Szeremeta, która w opinii wielu pozostała moralną zwyciężczynią ze względu na regulaminowe wątpliwości dotyczące dopuszczenia do startu jej przeciwniczki. A także wicemistrzyni kolarstwa Daria Pikulik, która swój srebrny laur wywalczyła niespodziewanie i w ostatnim dniu igrzysk. Z licznych brązowych medali najlepiej zapamiętamy wyniki Natalii Kaczmarek w biegu na 400 metrów i tenisistki Igi Świątek ze względu na popularność ich dyscyplin, co w niczym nie umniejsza podobnych rezultatów drużyn szpadzistek i wioślarzy oraz Aleksandry Kałuckiej we wspinaczce, jedynej konkurencji, w której zgarnęliśmy dwa medale.
Starsi mistrzowie nie zawsze będą wygrywać
Symboliczne okazały się oba konkursy rzutu młotem, w którym medali nie zdobyli już starsi mistrzowie, poprzednio wielokrotnie dostarczający nam okazji do radości. Nie sposób mieć żalu do Anity Włodarczyk (39 lat) za czwarte miejsce, z oczywistych względów najmniej przez sportowców lubiane, skoro wcześniej trzy razy stawała na najwyższym olimpijskim podium. Podobnie rzecz ma się z piątym miejscem Pawła Fajdka i siódmym Wojciecha Nowickiego (obaj po 35 lat). Ponieważ wszyscy są już po trzydziestce, laury zdobywać powinni ich następcy, których wciąż nie widać.
W tym kontekście nadzieję dają złoto i brąz dla Polek we wspinaczce, sporcie masowo uprawianym przez młodzież i przy tym w miarę dla niej dostępnym nawet w zwyczajnych osiedlowych warunkach. Podobnie pozostaje liczyć na to, że emocje wokół występów Igi Świątek, nawet jeśli jej brąz wielu rozczarował, zaowocują budową kolejnych kortów, jak przed ponad czterdziestu laty międzynarodowe sukcesy Wojciecha Fibaka, pomimo, że tenis nie był wtedy olimpijską dyscypliną.
Polska nie ma dziś sprawnego systemu zachęcania młodzieży do uprawiania sportu na poziomie klubowym ani wyławiania najlepszych i szkolenia ich. W wielu wypadkach rolę jakiegokolwiek mecenasa, który uparcie nie chce się pojawić, przejmują najpierw rodzice, a później współmałżonek, jak w wypadku Aleksandry Mirosław, który dla jej medalu machnął ręką na własną karierę. Jedyna nasza mistrzyni olimpijska z Paryża, starsza szeregowa Mirosław, ćwiczy w klubie wojskowym. Minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz, zapowiadając awansowanie medalistki w wojsku, zresztą jak się okazuje dopiero po ukończeniu odpowiednich kursów, jakby olimpijskie złoto nie wystarczało, żeby kapralem została – stracił okazję do publicznego ogłoszenia, że państwo, które szef MON reprezentuje, ułatwi drogę jej następcom.
Inna lublinianka, srebrna medalistka olimpijska w boksie Julia Szeremeta mieszka w wynajętym sześciometrowym pokoju i za premię w wysokości 300 tys zł (w tym jedna trzecia od związku pięściarskiego) porządnego mieszkania w rodzinnym mieście wciąż nie ma szansy nabyć, nawet jeśli sprzeda również otrzymany w ramach gratyfikacji od PZB samochód suzuki. Oczywiście można zareplikować, że ma zaledwie 20 lat, ale ile jeszcze może walczyć w ringu? Srebrna medalistka w kolarstwie torowym Daria Pikulik skarży się, że musiała sama zapłacić ze przedolimpijskie zgrupowanie. Niełatwo przyjdzie ich historie przedstawiać jako zachętę dla młodzieży do uprawiania sportu, o czym jeszcze będzie tu mowa. Zresztą nie tylko o pieniądze chodzi.
Egoizm działaczy sprawił, że nie zawsze na olimpiadę wysyłano najlepszych: czasem bardziej liczyło się, kto im będzie w podróży do Paryża i we wcześniejszych przygotowaniach w atrakcyjnych kurortach, towarzyszył. Mówi się już o tym powszechnie nie tylko w środowisku sportowym.
Nie wszystko da się też wytłumaczyć bałaganem organizacyjnym i finansowaniem inicjatyw głównie zaprzyjaźnionych, jakimi obrósł sport za rządów PiS w kraju, chociaż niewątpliwie liczne protekcjonalne praktyki miały wtedy miejsce. Tyle, że z opóźnionej za sprawą pandemii koronawirusa olimpiady tokijskiej (2021 r.) przywieźliśmy cztery złote medale, na miarę możliwości – a nie, jak teraz, rozczarowań – chociaż PiS wtedy już rządził Polską.
Co dalej po Orlikach
Dopóki władzę sprawowali komuniści, z finansowaniem sportu nie było wielkiego kłopotu, bo w sukcesach na olimpiadach i mundialach piłkarskich dostrzegli niepowtarzalną szansę poprawy własnej reputacji. Wielką rolę odgrywały ambicje branżowe, mistrzowie wyrastali w klubach górniczych i hutniczych, milicyjnych i wojskowych. Ale przecież również po zmianie ustrojowej Polska potrafiła na jednej olimpiadzie jak w Atlancie (1996 r.) zdobyć siedem złotych medali a nie jeden i zająć w klasyfikacji medalowej miejsce jedenaste, nie czterdzieste drugie. Zaś na jedynej sportowej imprezie porównywalnej pod względem popularności z igrzyskami, piłkarskim Mundialu przed niespełna dwoma laty w Katarze, Polacy wywalczyli piętnastą lokatę w świecie, czemu zresztą towarzyszyły powszechne utyskiwania na styl gry oraz zmiana selekcjonera drużyny narodowej.
Talenty sportowe w kraju nie przestały się pojawiać, zdolna młodzież nie straciła ochoty, by ćwiczyć. Za poprzednich rządów PO-PSL zbudowano boiska – Orliki, problem pojawia się raczej na etapie kultywowania i rozwijania zdolności, które młodzi tam objawiają.
Nie idzie w sukurs kultura masowa, tak istotna dla promocji zachodnich mistrzów. U nas celebrytą staje się częściej bohater z przypadku, promowany dlatego, że jest typowy jak z Big Brothera czy fajny jak uczestnicy programów formatu “talent show”. A sport, chociaż stwarza szansę na błyskawiczny awans społeczny, wiąże się jednak z wieloletnim treningiem i licznymi wyrzeczeniami. Młodzież ma prawo oczekiwać, że zainteresowanie i wsparcie zrekompensują jej rezygnację z wielu codziennych przyjemności.
Piłkarze kultowych drużyn: piłkarskich Kazimierza Górskiego i Antoniego Piechniczka oraz siatkarskiej Huberta Wagnera wywodzili się zwykle z małych prowincjonalnych miast, ale po latach z uzasadnioną wyższością mogli spoglądać na pozbawionych podobnej determinacji i wytrwałości kolegów z podstawówki, kołyszących się pod budką z piwem lub podsypiających na parkowej ławce. Kiedy niedawno jeden z czołowych polskich piłkarzy zauważył, jak wielu jego dawnych ziomków z blokowiska ma za sobą wyroki skazujące – nie wyciągnięto z tej szczerej wypowiedzi żadnych konkretnych wniosków. A przecież łatwiej zainwestować w kolejne osiedlowe boiska, ścianki i tory przeszkód niż później w programy przywracania społeczeństwu dawnych pensjonariuszy poprawczaków i zakładów karnych. Tym bardziej, że i rynek pracy nie stwarza wkraczającym w dorosłe życie nadmiaru atrakcyjnych ofert, pozwalających zakreślić ścieżkę kariery na miarę pobudzanych przez mass media oczekiwań, a najprostsze prace od lat wykonują nasi goście ze wschodu.
Sport wymaga kroplówki
W dodatku system edukacji ukierunkowany jest na to, by młodzieży nie przemęczyć (czego dowodzi niedawna korekta listy szkolnych lektur) a nie żeby trwale wyposażyć ją w przydatne w życiu umiejętności. Jednak roztropny nauczyciel WF-u ma łatwiej niż pani od polskiego, bo żadna narzucona lista ani szablon jego działań nie ograniczają. Poza oczywiście liczbą godzin lekcyjnych, ale są też jeszcze zajęcia dodatkowe. Gdy pozostawaliśmy po montrealskiej olimpiadzie (1976 r.) szóstą sportową potęgą świata, szkoła – nie tylko moja podstawówka nr 38 im. Marii Skłodowskiej-Curie w Warszawie, ale każda – żyła również po południu za sprawą SKS-ów, zajęć w szkolnych klubach sportowych. Zaś “młodzieżowych organizatorów sportu”, bo i taki tytuł wtedy istniał, chociaż niekoniecznie sami byli mistrzami, na uroczystych akademiach wywoływano po dyplomy zaraz po laureatach przedmiotowych olimpiad i prymusach.
Sport okazuje się atrakcyjny wówczas, gdy stwarza szansę wyjścia z przeciętności i beznadziei, marazmu lub degradacji. Podsuwa sposób na życie barwne, spełnione i ciekawe, a nie tylko lekkie, łatwe i przyjemne,
Ale żeby żeby młodzi mogli zazdrościć mistrzom sukcesów i chcieli się do nich upodobnić – ci drudzy muszą je rzeczywiście odnosić. W Paryżu ich nie tyle zabrakło, co jak gdyby odmierzano nam je kroplomierzem. Dziś cały polski sport wymaga kroplówki. W takich wypadkach mawia się: wyciągajmy wnioski a nie konsekwencje.