Marszałek Sejmu wywodzący się z dotychczasowej demokratycznej opozycji stał się twarzą prospołecznych i przyjaznych projektów takich jak obywatelski projekt podwyżek dla pielęgniarek i procedowanej już ustawy o refundacji in vitro oraz zniesienia barier wokół parlamentu i szerszego otwarcia go dla dziennikarzy. Za to przyszły premier przez ten sam obóz uzgodniony kojarzy się z rozliczeniami i komisjami śledczymi, co mają zbadać nadużycia odchodzącej ekipy.
Pierwszy z nich uosabia wyborców, którzy decydując się czasem w ostatniej chwili, stąd kolejki przed komisjami i rekordowa frekwencja, przesądzili o wyniku. Drugi zaś – twardy elektorat “anty-PISu”.
Pojawia się więc pytanie, czy Szymon Hołownia i Donald Tusk świadomie tak się rolami podzielili, czy wykreowała je zmieniająca się sytuacja. Odpowiedź wydaje się istotna dla kwestii jak długo ich sojusz ma przetrwać.
Spiker zmiany “po PiS-ie”
Szymon Hołownia okazał się na skalę trudną wcześniej do przewidzenia – bo wydawało się, że właśnie Donald Tusk go do tej roli nie dopuści – spikerem zmiany “po PiS-ie”. To logiczne, skoro na razie tylko w Sejmie się ona dokonała, a tam właśnie został on marszałkiem. Z większością nawet większą niż zakładana, za sprawą pozyskanych za niewygórowaną cenę fotela wicemarszałka dla Krzysztofa Bosaka głosów Konfederacji.
Wcześniejszy argument demokratów – pomimo braku pierwszego najlepszego wyniku w wyborach, bo ten jednak uzyskał PiS – arytmetyczny i zdroworozsądkowy, że 248 posłów to więcej niż 194 został dodatkowo wzmocniony: bo z Konfederacją, chociaż ta zapowiada, że nie wejdzie ani do rządu Mateusza Morawieckiego ani Donalda Tuska, czyli tylko w skali sejmowej maszynki do głosowania czyni to – jeśli posłużymy się językiem matematyków starej daty, nawet 265 (tyloma głosami został wybrany Hołownia) do 191. Właśnie 191 a nie 194, bo na prawej flance zbuntowała się nieliczna załoga Pawła Kukiza, której odpowiadała perspektywa współrządzenia ale już nie dyscyplina klubowa “zjednoczonej prawicy”.
Z kolei Tusk chce uosabiać twardość, stanowczość i zdecydowanie, warunkujące działania, w wyniku których PiS już do władzy nie wróci. Nie będzie premierem wszystkich Polaków – ale szefem gabinetu “anty-PiS-u”. Nie rozdaje miłych uśmiechów, wdaje się nawet w pyskówki, jak ostatnio z topowym dziennikarzem TVP Info Miłoszem Kłeczkiem. Jego działania, na ile da się to odczytać, stanowić mają alternatywę dla czasów 2007-15, kiedy to po pierwszym przejęciu władzy z rąk PiS zaniechano rozliczeń, bądź prowadzono je tak, żeby nic z nich nie wynikało.
Szlachetny efekt przy brutalnych metodach
Zachowanie Tuska przywodzi na myśl tytułowego bohatera powieści Leopolda Tyrmanda. Przed 60 laty “Zły” nie tylko rozbił gorset realizmu socjalistycznego, co wtedy nie wyłącznie studentów polonistyki obchodziło, bo z braku tabletów masowo czytało się książki w tramwajach, autobusach i pociągach podmiejskich – ale stał się jedyną po wojnie tak powszechnie zaczytywaną współczesną opowieścią. Ujął tym, że dział się tam właśnie, gdzie go czytano. I zamiast “kiedy rano jadę osiemnastką” czy “Przygody na Mariensztacie” proponował prawdziwą historię z akcją w amerykańskim stylu. Zaś tytułowy “Zły” walczył z chuliganami, plagą podnoszonej z gruzów Warszawy tamtych lat – stosując metody, które wobec nich okazywały się skutecznie, niezależnie od stopnia zaaprobowania ich przez moralistów różnych szkół. I skrzykując do tego doraźnie ludzi dobrej woli. Kierowcę autobusu, księgowego, jeśli trzeba nawet milicjanta. Ale się nie patyczkował.
W doskonałej i wzbudzającej rozbawienie kinomanów scenie z “Poszukiwaczy zaginionej arki” Stevena Spielberga, ekscentryczny i walczący w dobrej sprawie archeolog Indiana Jones napotyka w zaułku arabskiego miasta tubylca, którzy pokrzykując spod zawoju, wymachuje groźnie zakrzywioną szablą. Staje z nim do pojedynku. Sam wyciąga z zanadrza pistolet i kładzie trupem przeciwnika. Walczy przecież w dobrej sprawie, przeciw nazistom, co chcą się do Arki o niezwykłych właściwościach dorwać, trudno więc, abyśmy mu lekkiego pójścia na skróty nie darowali.
Za czym zagłosowaliśmy 15 października
To kwestia czy wyborcy z 15 października – nawet jeśli pominąć nastroje jednej trzeciej z nich, co oddała głosy na PiS, przy założeniu, że nie da się ich skaptować, któremu na pewno hołduje Tusk, chociaż przeciwnego zdania jest Hołownia – przypominają w swoich reakcjach i oczekiwaniach bardziej uczestników spotkań z Janem Pawłem II podczas jego kolejnych również już do nowej Polski pielgrzymek czy raczej publiczność corridy, gdzie okrzyk z trybun “więcej krwi” nie razi. Walki byków oczywiście są zakazane, po skandalu, jaki wywołała próba ich przeniesienia do nas na początku transformacji (obsługa wypuściła wówczas rozjuszone zwierzęta na protestujących przeciw imprezie ekologów) – ale mamy przecież gale MMA, walki bokserskie, wreszcie stadiony piłkarskie, gdzie zresztą – jeśli można strawestować popularny żart o rekrucie na przepustce, jego mamie i wojsku – o Donaldzie Tusku wcale najlepiej nie mówią.
Na pytanie od wieków stawiane nie tylko przez filozofów z najpierw chrześcijańskich a potem już tylko akademickich katedr, ale również niezliczonych praktyków demokracji, nie z doktoratami wyłącznie, ale także szwajcarskich zegarmistrzów, brytyjskich kupców, paryskich adwokatów czy amerykańskich plantatorów – ile wolności dla wrogów wolności – Tusk zdaje się mieć jasną odpowiedź: zero. Czy ściślej, jeśli chcemy uniknąć skrajności sądów: tylko tyle, ile dają im prawa człowieka i obywatela. Chociaż Tusk, co warto przypomnieć, pozostaje również autorem książki pod tytułem wcale nie przypadkowym: “Solidarność i duma”. Wydanej zresztą przed laty z pomocą… Janusza Palikota, akurat filozofa z wykształcenia, chociaż dodać wypada, że nie z tego głównie jest znany. Trochę jak w dowcipie o Radiu Erywań i Piotrze Czajkowskim: my go cenimy nie za to. Jeśli w ogóle cenimy…
Z kolei Hołowni, autorowi większej liczby książek i z filozofią bardziej obeznanemu, chociaż znanemu szerokiej opinii, dopóki nie wziął się za politykę i nie zajął trzeciego miejsca w wyborach prezydenckich w 2020 r. , raczej z popularnych telewizyjnych talk shows – bliższy jako odpowiedź na wspomniane pytanie wydaje się słynny zabieg Johna Kennedy’ego. Na samym początku kadencji prezydent Stanów Zjednoczonych pokreślił starannie przygotowany dla siebie tekst przemówienia, wszędzie konsekwentnie zmieniając słowo “wróg”, ilekroć tylko się pojawiło, na łagodniejsze: “przeciwnik”. Nie ma wroga, po prostu.
Jak wiemy Jarosław Kaczyński, lider obozu, sprawującego od ośmiu lat niepodzielną władzę w Polsce, hołdował zasadzie całkiem przeciwnej, zapożyczonej przez jego doradców od niesławnej pamięci niemieckiego teoretyka prawa Carla Schmitta: nawet jeśli nie ma wroga, należy go stworzyć, żeby potem poprowadzić przeciwko niemu masy i go zniszczyć skutecznie. A wtedy masy z nami już zostaną.
Jednak pamiętać też wypada, że to Tusk a nie Hołownia, który pisał wtedy jeszcze felietony o religii, odsunął w pamiętnym 2007 r. Kaczyńskiego od władzy na długie osiem lat. I że siedem lat sprawowania przez niego urzędu premiera (w ostatnim roku rządów PO zostawił je Ewie Kopacz, samemu ewakuując się do Brukseli na fotel prezydenta Zjednoczonej Europy) to nie tylko rekord odrodzonej demokracji, ale też nawet najdłużej utrzymujący władzę premier z czasu międzywojnia Felicjan Sławoj-Składkowski wcześniej znany jako propagator wiejskich toalet nazwanych od jego nazwiska, sprawował ją przez trzy i pół roku z fatalnym jak wiemy finałem.
Do innego za to rekordu odwołuje się Hołownia. Do dumnie rekordowej frekwencji z 15 października br. Jak mówi Piotrowi Śmiłowiczowi w wywiadzie dla “Tygodnika Powszechnego”: “Jeśli ja miałbym powiedzieć dziś, w czyjej drużynie jestem, to jestem w “Drużynie 74 procent”, czyli w grupie tych Polaków, którzy wiedzą, że Polska nie może już dłużej czekać na naprawdę dobre zmiany”. I wcześniej, w tej samej rozmowie: “Tym razem Polacy wybrali drużynę. PiS nie został zastąpiony Platformą, ale Koalicją Obywatelską, Trzecią Drogą i Lewicą, a rozkład mandatów jest taki, że bez żadnego z nas nie uda się stworzyć rządu” [1]. Nie ma sprzeczności między obu tymi poglądami, jeśli założyć, że nowemu marszałkowi chodzi o to, żeby rządzili ci, którzy się do tego wcześniej przed wyborami jeszcze zobowiązali, kaptując równocześnie stopniowo zwolenników innych ugrupowań, nie wyłączając PiS. Podczas gdy dla tej ostatniej partii Tusk ma jedynie znaną z kampanii jeszcze “wykładnię łódzką”, bo tam na mityngu powiedział: “jesienią was wykopiemy, a na wiosnę podsadzimy”. Wiadomo, że jak kartofle.
Na razie Hołownia ma jedną przewagę: już rządzi, chociaż tylko Sejmem. Tusk jeszcze nie, a w dodatku premierę wyznaczają mu złośliwie na… 13 grudnia. Zwykłemu Polakowi data ta nie kojarzy się z dniem św. Łucji.
Jest więc o czym myśleć w tym gorący, pomimo porywów listopadowego wichru, czas.
Najważniejsze jednak, żeby politykom nie zaczęło się na powrót wydawać, że mogą myśleć z nas. Znaczyło by to, że kompletnie nie zrozumieli, co naprawdę wydarzyło się w Polsce 15 października.
[1] Marszałek słyszy wszystko. Szymon Hołownia w rozmowie Piotra Śmiłowicza. “Tygodnik Powszechny” nr 48 z 22-28 listopada 2023, s. 16-17