Pojęcie dyplomacji pingpongowej pojawiło się, gdy na początku lat 70 do zamkniętych wcześniej szczelnie Chin Ludowych udała się amerykańska drużyna akademicka w tenisie stołowym (tak brzmi oficjalna i poprawna nazwa dyscypliny sportu, chociaż ta onomatopeiczna wystarcza na użytek świetlicowy). Co drugi z tworzących ekipę studentów trzymania paletki nauczył się parę tygodni wcześniej na przyspieszonych kursach w siedzibie CIA w Langley, od instruktorów będących wcześniej uciekinierami z tejże ChRL na burżuazyjny Tajwan. Akademiccy sportowcy, prawdziwi i fałszywi, rozegrali klika meczów z miejscowymi – w Chinach to sport narodowy – ale przede wszystkim spełnili swoje zadanie, torując drogę oficjalnej wizycie prezydenta Stanów Zjednoczonych w państwie Mao Zedonga. To wówczas premier Zhou Enlai na pytanie Richarda Nixona o rewolucję francuską miał odpowiedzieć, że minęło jeszcze zbyt mało czasu, żeby ją oceniać. Tonują to historycy dyplomacji: ich zdaniem tłumaczenie było tak koślawe, że chiński gospodarz zrozumiał, że Amerykanin indaguje go o stosunek do wydarzeń majowych 1968 r. w Paryżu. Niezależnie od tego również wizyta oficjalna swój cel spełniła: pomimo odejścia Nixona po aferze Watergate kolejni prezydenci USA kontynuowali współpracę z Chinami, otwierającymi się stopniowo po paroksyzmie wielkiej proletariackiej rewolucji kulturalnej, co w kilkanaście lat przyczyniło się do pokonania Związku Radzieckiego w globalnym wyścigu i rozpadu “imperium zła”.
Jednak zarówno Richard Nixon jak jego chiński gospodarz Mao wiedzieli doskonale, kiedy ping pong już nie wystarczy i brać się należy za poważną politykę.
Zmysł ten wydaje się obcy politykom opozycji parlamentarnej u nas, którzy wciąż rozgrywają ping ponga medialnego z obozem władzy, pomimo że gołym okiem widać, jak w tej pykaninie przegrywają.
Skoro o prezydentach Stanów Zjednoczonych była już mowa: bodajże za czasów zwycięzcy II wojny światowej gen. Dwighta Eisenhowera wprowadzono zasadę, że żaden dostarczany na jego biurko materiał nie może być dłuższy niż trzy strony maszynopisu znormalizowanego. Zwięzłość widać się opłacała, skoro popularny Ike rządził dwie pełne kadencje, zaś starsi Amerykanie dziś jeszcze wspominają go z rozrzewnieniem w przeciwieństwie do Węgrów, których najpierw w 1956 r. podburzał a potem zostawił na pastwę nie tyle losu, co szturmowych tanków radzieckich.
Współczesna opinia publiczna – podobnie jak wywodzący się ze zwycięskiej armii prezydent USA sprzed 65 lat – ma prawo odrzucać przekazy zbyt długie i niejednoznaczne, bo w oczywisty sposób bardziej interesuje ją zdrowie w kontekście zagrożenia pandemią, akcja szczepionkowa i luzowanie obostrzeń niż najzacniejszy nawet fundusz odbudowy, porównywany do tego, który po wojnie nazwano imieniem innego, prawie równie znanego jak Eisenhower generała – George’a Marshalla.
Przekaz PiS prosty i bez niuansów okazał się więc dominujący: najpierw załatwiliśmy a potem przegłosowaliśmy pieniądze z Unii, zaś obłudnie proeuropejska Platforma tego nie poparła.
Za to PO-Koalicja Obywatelska do końca nie ujawniała swojego stanowiska, aż wreszcie wstrzymanie się od głosu – żeby nie być razem z PiS, Lewicą, PSL i Hołownią, co wybrały przycisk “za”, ani Solidarną Polską i Konfederacją obstawiającą sprzeciw – obwarowała tyloma szczegółowymi uzasadnieniami, że trzeba być politologiem, żeby je wszystkie pojąć i jeszcze spamiętać.
W dodatku jeszcze nie spełniły się zapowiedzi, lansowane przez polityków opozycji i jej media, że klub PiS się rozpadnie i straci większość, a może nawet od razu upadnie rząd Mateusza Morawieckiego. Zamiast tego, jeśli coś się rozpadło, to nie wirtualna koalicja Zjednoczonej Prawicy (PiS z kanapowymi Solidarną Polską Zbigniewa Ziobry i Porozumieniem Jarosława Gowina) lecz współpraca ugrupowań opozycyjnych: jeszcze dwa lata temu PO, Lewica i PSL poszły do wyborów z własną listą zaś teraz PO-KO się wstrzymała zaś niedawni partnerzy zagłosowali tak jak PiS.
Wystarczy to, żeby ocenić, że partia Borysa Budki dotkliwie przegrała w tym medialnym ping pongu.
Z czasów podstawówki pamiętam, że gdy dostało się wietnamską piłeczką Pionier w nos czy w oko – co przy grze się zdarza – dziwnym trafem zawsze bolało to bardziej, niż kiedy oberwało się chińskim Shieldem chociaż parametry sprzętu do tenisa stołowego pozostawały niby znormalizowane.
W niedawnych dniach liderzy PO-KO sprawiają wrażenie trafionych boleśnie tym gorszym pociskiem.
Nie doceniono siły TVP, wciąż – pomimo degrengolady profesjonalnej i kiepskich wskaźników zaufania – meblującej głowy znacznej części Polaków. Z kolei komentatorzy “naszej telewizji” jak w imieniu obozu platformerskiego określał TVN i jego klony wielki reżyser Andrzej Wajda nie byli w stanie wykreować sukcesu tam, gdzie go zabrakło. Bardziej niż o Budkę zresztą martwią się o własne etaty, zagrożone w sytuacji przejmowania stacji z rąk jednych Amerykanów (Discovery) przez innych (Disney).
O tym, że ping pong przegrany, wie sama Platforma, gdzie widać wielką złość na Budkę. Całkiem niesłusznie, bo gdyby liderem został choćby Radek Sikorski, wszystko wyglądałoby jeszcze gorzej. Przewodniczący Budka przynajmniej sprawia wrażenie szczerze przejętego i wierzącego w to, co mówi. Poza tym jest sympatyczny a nie arogancki. Gorzej rzecz wygląda z szefem klubu Cezarym Tomczykiem, który nawet na proste pytanie Miłosza Kłeczka skąd jako młody jeszcze poseł wziął pieniądze na nowiutkie białe bmw nie potrafi odpowiedzieć bez obrażania indagującego. W Sejmie dowcipkują więc już, że Tomczyk z każdym dniem coraz wcześniej, teraz już prawie o świcie, podjeżdża pod parlament i parkując swoją beemwicę rozgląda się nerwowo, czy zza filaru nie filuje topowy dziennikarz TVP Info.
Inna kwestia, że chociaż Budka rządzi partią już prawie półtora roku (co przez czas jakiś łączył z kierowaniem klubem, zanim zdał go Tomczykowi) wciąż niewiele da się powiedzieć o jego poglądach poza sferą praworządności, którą zajmował się wcześniej jako minister i poseł. Nie wiemy, co myśli o gospodarce, przedsiębiorczości czy życiu społecznym.
To dla opozycji kolejny argument, żeby odłożyć pingpongowe paletki a może nawet zadzwonić po magazyniera, że stół może już zabrać i schować.
Potwierdzają to sondaże. W najnowszym badaniu United Survey PiS wygrywa z 35 proc, co jednak partii Jarosława Kaczyńskiego nie daje większości lecz klub z udziałem 211 posłów – o dwudziestu za mało, żeby samodzielnie powołać rząd. Po partii władzy największym poparciem, bo 20 proc cieszy się Polska 2050 Szymona Hołowni, co przekłada się na 109 posłów. Dopiero trzecie miejsce zajmuje PO-Koalicja Obywatelska wskazana przez 15 proc wyborców i mogąca liczyć na 74 mandatów.
Mało, strasznie mało, chciałoby się powiedzieć. W wyborach z 2001 kilka miesięcy od swojego powstania Platforma Obywatelska odnotowała 12 proc poparcia a do Sejmu wprowadziła 65 posłów.
Jeśli zaś wrócić do aktualnego sondażu United Survey, to czwarte miejsce respondenci przyznają w nim Lewicy – 10 proc i 44 posłów. Skład Sejmu uzupełniłyby jeszcze Konfederacja (6 proc) i PSL (5 proc) [1]. Jeśli więc pominąć dwudziestokrotnie liczniejszą załogę Hołowni – niewiele różniłby się on od obecnego. Za to, co dla PO-KO szczególnie istotne, gdyby wynik wyborów do Sejmu okazał się taki jak cytowanego sondażu, jedynym realnym sposobem na utworzenie rządu okazałaby się… koalicja PiS i Lewicy. Sojusz rządowy dokładnie taki, jaki Jarosław Kaczyński i Włodzimierz Czarzasty dopiero co zawarli w Sejmie na użytek głosowania dotyczącego ratyfikacji europejskiego planu odbudowy. Nie da się więc już powiedzieć, że to political fiction. Kaczyński pokazał, że nie brzydzi się koalicji z postkomunistami, zaś Czarzasty odłożył na bok interesy pokrzywdzonych za rządów dobrej zmiany resortowych emerytów. Bo to już polityka, a nie pong pong.
Trudno namawiać opozycję (Lewica właśnie się z niej wypisała) do podobnego cynizmu, chociaż Platformie-KO też zdarzało się przystąpić do “koalicji koryto plus” z PiS w kwestii podwyżki własnych wynagrodzeń poselskich, co dopiero w Senacie storpedowali Jacek Bury, Bogdan Klich a wreszcie marszałek Tomasz Grodzki, po sprzeciwie którego Budce pozostało już tylko… wystąpić u boku oponenta na senackiej konferencji prasowej i wszystko odwołać. PO-KO udając naiwnych obrońców zwierząt wspierała też szkodliwą dla polskiej wsi “piątkę Kaczyńskiego”.
Skoro paletki warto odłożyć, bo ta gra nie wyszła, warto wziąć się za realną politykę. Trwalszą niż medialny ping-pong.
O marszałku Tomaszu Grodzkim była już nowa: pozostaje najwyższym rangą dostojnikiem państwa polskiego niezależnym od PiS. Za jego kadencji Senat stał się miejscem spotkań, w tym debat o praworządności, także na tematy formacyjne jak niedawna setna rocznica Powstania Śląskiego. Również polska noblistka literacka Olga Tokarczuk po przyznaniu jej nagrody odwiedziła tylko jednego polityka: okazał się nim właśnie prof. Grodzki.
Na biurko marszałka Senatu trafił właśnie memoriał przedsiębiorców domagający się przywrócenia Powszechnego Samorządu Gospodarczego jako ich reprezentacji. To przykład konkretnej, wpisanej w kontekst walki z następstwami pandemii, kwestii którą warto się zająć. Żeby przy okazji udowodnić też, że tak szumnie reklamowana senacka demokratyczna większość służy nie tylko tym, którzy ją tworzą.
Inne wyzwanie sygnalizuje akcja informacyjna Mazowieckiej Wspólnoty Samorządowej przeciw planowanemu przez PiS podziałowi Mazowsza na dwa województwa (warszawskie czyli stolicę z przyległościami i mazowieckie czyli resztę dotychczasowego terytorium). Samorządowcy rekomendują, że jeśli podobne decyzje mają zapaść, to nie w trakcie kadencji sejmiku, bo zabrania tego prawo europejskie. Nie wolno ich też podejmować bez konsultacji z mieszkańcami, najlepiej więc przeprowadzić referendum. To kolejna sprawa, jaką opozycja może się zająć zamiast medialnego przekomarzania się, w którym i tak daje się przegadać rządzącym.
Parlament to nie świetlica, po dyplomacji pingpongowej czas na twarde fakty i to, co jeszcze Arystoteles zdefiniował jako działanie na rzecz dobra wspólnego. I co właśnie nazywamy polityką.
Czasem chciałoby się powiedzieć: po coś przecież tam jesteście.
[1] badanie United Survey dla Wirtualnej Polski z 4 maja 2021 r.