Władza, niepewna poparcia społecznego, wzięła się na sposób, jak poprawić – ze swojego punktu widzenia – wynik wyborczy. Staje się nim połączenie głosowania do Sejmu i Senatu z referendum. Ale na wybory i tak pójść warto. Bo nasz w nich udział wyznacza sens demokracji. Kuglarstwo pisowskiej ekipy też tego nie zmieni.
W dobre intencje rządzących dało się jeszcze uwierzyć, dopóki pytanie referendalne miało być jedno: dotyczące zamierzonego przez eurobiurokratów narzucenia krajom członkowskim Unii Europejskiej w tym Polsce relokacji, czyli przymusowego przyjmowania fałszywych uchodźców. Nie chodzi oczywiście o prawdziwych wygnańców z dotkniętej agresją kremlowską Ukrainy, którym społeczeństwo polskie od półtora roku pomaga jak żadne inne w świecie. Bez znaczącej pomocy ze strony UE zresztą. Tylko o imigrantów z państw Trzeciego Świata, co dążąc do poprawy własnego statusu ekonomicznego, niezgodnie z prawdą przedstawiają się jako prześladowani w krajach ojczystych.
Publiczny sprzeciw społeczeństwa polskiego wobec dyktatu eurokratów miałby sens. Ale dopisywanie kolejnych pytań – już nie. Posłużyć ma wyłącznie dezorientacji wyborców i odwróceniu ich uwagi od najważniejszego głosowania: do Sejmu i Senatu. W nadziei, ze zyska na tym partia rządząca: Prawo i Sprawiedliwość.
Pytania podaje się kolejno, czyniąc z ich ogłoszenia medialny spektakl. Dozuje jak kroplomierzem. W demokracji tak postępować nie wolno. Obywatele mają prawo do decyzji, dotyczących całości życia publicznego. Nie wolno im go limitować.
Po to wybieramy swoich przedstawicieli, żeby nas reprezentowali. Na tym polega system przedstawicielski.
Środowiska niezależne od dominującego w Polsce holdingu czy kartelu partii politycznych – zwolennicy zbudowania politycznej reprezentacji klasy średniej i odrodzenia powszechnego samorządu gospodarczego oraz samorządowcy bezpartyjni – od dawna zachęcają do udziału w wyborach. Nawet w tych, w których własnych kandydatów nie wystawiały ani nie popierały. To pójście do urn czyni nas bowiem obywatelami, pozwala na ocenę rządzących i wybór ich lepszych następców.
Obłuda PiS polega dziś na tym, że o wyprzedaż polskich przedsiębiorstw pytać chce nas po fakcie, gdy mleko się już rozlało. Nieobliczalny kapitał saudyjski zyskał udziały w polskim sektorze paliwowym, z woli obecnie rządzących. I być może rychło sprzeda je oligarchom od Władimira Putina. A wtedy na stacjach benzynowych tankować będziemy za cenę wyższą niż w państwach skandynawskich.
Miarą naszego wpływu na Polskę, na otaczającą nas rzeczywistość, po to, żeby stała się lepsza – pozostaje karta wyborcza. Nie referendalna. Zróbmy więc swoje w niedzielę 15 października i baczmy, żeby ci, co pilnują urn, naszego werdyktu nie próbowali wykoślawić. Bo wybory to nie tylko czas decyzji ale również święto demokracji. Zaś co zrobimy z dodatkową kartą referendalną to nasza sprawa, a nie Jarosława Kaczyńskiego. Przypomnieć tylko warto, że u schyłku komunizmu instytucją referendum próbował się instrumentalnie posłużyć nie tyle dla zwiększenia poparcia, co zyskania alibi dla kosztownych dla poziomu życia obywateli zmian gospodarczych, jesienią 1987 r. gen. Wojciech Jaruzelski. I jak wiemy, nie na długi czas po rozpisaniu tamtego głosowania powszechnego przyszło mu pozostać u władzy.