Prezydent-elekt Joe Biden czołowe role, związane z polityką międzynarodową powierzył wytrawnym dyplomatom, a nie jak jego poprzednik Donald Trump biznesmenom i politykom. Dla Polaków kluczową postacią okaże się zapewne Antony Blinken, bo przyszły sekretarz stanu czyli amerykański odpowiednik ministra spraw zagranicznych zna Europę i nasz kraj. Jego ojczym pochodził z Białegostoku, przeżył Holocaust, z poobozowego marszu śmierci wyzwolili go Amerykanie.
Sekretarzem obrony ma zostać Michele Flournoy, pierwsza w historii USA kobieta na tym stanowisku. Zaś doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa narodowego Jake Sullivan, który pokieruje zarazem Radą Bezpieczeństwa Narodowego. Były ambasador Polski w Kanadzie, obecny szef senatorów Koalicji Obywatelskiej Marcin Bosacki w rozmowie ze mną wręcz ocenia, że z perspektywy Polski ten zestaw nazwisk to prawdziwy dream team. W czym rzecz? Inaczej niż za Trumpa prezydencki staff tworzą zawodowi dyplomaci i znawcy polityki obronnej. – To raczej jastrzębie niż gołębie – charakteryzuje przy tym Bosacki ich podejście do Rosji. Istotniejsze okaże się dla nas jednak ich podejście do Polski, a jak ocenia były ambasador, nie żywią wobec nas uprzedzeń i rozumieją problemy naszej części świata, co stanowi już ważne novum.
U republikanina Donalda Trumpa sekretarzami stanu byli: biznesmen Rex Tillerson, który przedtem pracował w koncernie Exxon oraz Mike Pompeo, wcześniej szef Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA) – żadnego z nich nie da się określić mianem dyplomaty. Jak ocenia Michael Wolff w książce “Ogień i furia. Biały Dom Trumpa”: “Tillerson stał się jedynie kolejnym przykładem podwładnego, który wierzył, że jego własne zdolności zrekompensują niedociągnięcia Trumpa” [1]. Na koniec jednak, według tego samego źródła, nazwał szefa “pieprzonym kretynem” [2]. Za to Pompeo na posadzie wytrwał do końca, tyle, że to zapewne wszystko, co dobrego da się powiedzieć o sprawowaniu przez niego stanowiska.
Sekretarze stanu znający Polskę równie dobrze jak Antony Blinken – to odległa już przeszłość. Pod koniec prezydentury Jimmy’ego Cartera, który wprowadził kwestię praw człowieka do agendy amerykańskiej polityki, za co po latach nagrodzono go pokojową Nagrodą Nobla, funkcję tę pełnił nasz rodak zza Oceanu Edmund Muskie (Marciszewski), syn emigrantów znad Wisły. Jego działalność na tym stanowisku od maja 1980 do stycznia 1981 r. dobrze przysłużyła się opozycji demokratycznej w Polsce i powstającej właśnie Solidarności – tej pierwszej i dziesięciomilionowej. Powszechnie znana pozostaje również rola Zbigniewa Brzezińskiego jako doradcy prezydenta Cartera do spraw bezpieczeństwa narodowego, w tym jego kontakty ze Stolicą Apostolską w poczatkach pontyfikatu Jana Pawła II.
Przedtem za republikańskiej prezydentury Richarda Nixona i jego następcy Geralda Forda sekretarzem stanu pozostawał Henry Kissinger, nie mający wprawdzie związków rodzinnych z Polską, ale doskonale rozumiejący Europę i jej problemy, bo wywodził się z niemieckiej rodziny żydowskiej. Chociaż uchodził za zwolennika tzw. polityki realnej, za jego sprawą wprowadzono do Porozumień Helsińskich (1975 r.) tzw. trzeci koszyk, dotyczący swobody przepływu osób i idei, na co Sowieci przystali, bo zależało im na licencjach zachodnich i dostępie do nowoczesnych technologii. Otworzyło to drogę do działania opozycji demokratycznej w państwach bloku wschodniego: KOR i ROPCiO, czechosłowackiej Karcie’77, z czasem zaś KPN, stawiajacej jako pierwsza postulat niepodległości.
Jak ujmuje to sam Henry Kissinger w książce “Porządek światowy”, znaczenie Aktu Końcowego Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w Helsinkach, bo tak brzmiała pełna nazwa wielostronnego porozumienia 35 państw, polegało na tym, że: “wśród wielu postanowień tego dokumentu znalazły się klauzule uznające prawa człowieka za jedną z europejskich zasad bezpieczeństwa. Do tych zapisów odwoływały się później postacie takie jak Lech Wałęsa w Polsce i Vaclav Havel w Czechosłowacji, żeby ustanowić w swoich krajach demokrację i zapoczątkować upadek komunizmu” [3].
Podobnie jak Carter również Kissinger otrzymał Nobla – wraz z Le Duc To za zakończenie wojny w Wietnamie. Wcześniej był doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego. Staraniom ówczesnej dyplomacji amerykańskiej przypisuje się łagodne wyroki, jakie sąd PRL wymerzył liderom antykomunistycznej organizacji Ruch, m.in. Andrzejowi Czumie i Stefanowi Niesiołowskiemu, zwłaszcza, że pierwszemu grożono przedtem karą śmierci. Gorzej oceniono Kissingera za wsparcie dla łamiącej prawa człowieka chilijskiej dyktatury gen. Augusto Pinocheta, do którego potem w napisach na murach podczas stanu wojennego Polacy porównywali Wojciecha Jaruzelskiego (oprócz generalskiego munduru łączyły ich ciemne okulary). Dziś 97-letni Kissinger pozostaje aktywnym komentatorem polityki międzynarodowej, niedawno występował nawet w telewizji rosyjskiej, pisze książki o dziejach dyplomacji, które cieszą się wielkim powodzeniem nie tylko na uniwersyteckich campusach.
Doświadczenia rodzinne Antony’ego Blinkena pokazują, że może wpisać się w tę tradycję. Ojciec był ambasadorem na Węgrzech już po przełomie ustrojowym w tym kraju. Jednak Polaków bardziej zainteresuje ojczym Blinkena: renomowany prawnik w Paryżu Samuel Pisar zaczynał swoją drogę życiową w Białymstoku. Jego matka była z domu Suchowolska. Z klasy Pisara w żydowskiej szkółce religijnej przeżył tylko on jeden. Z marszu śmierci od jednego obozu do drugiego wyzwolili go już na terenie Niemiec żołnierze amerykańscy. Powitał ich słowami “God bless America”, jedynymi, jakie znał wówczas po angielsku.
Amerykański czołgista, który pierwszy odnalazł w lesie wygłodzonego nastolatka rodem z Polski, był czarny jak smoła, miał stopień sierżanta i nosił nazwisko Ellington, całkiem jak słynny muzyk jazzowy, tyle, że na imię miał Bill a nie Duke. Wszystko jak w filmie o fabułce równie niewyszukanej jak “Szeregowiec Ryan”, tyle, że zdarzyło się to naprawdę w Bawarii w 1945 r.
Sam 58-letni Antony Blinken dyplomatą pozostaje wytrawnym, gdy za Baracka Obamy Joe Biden był wiceprezydentem, właśnie on doradzał mu w sprawach bezpieczeństwa państwa, później był zastępcą doradcy prezydenta w tych samych kwestiach, a pod koniec drugiej kadencji zastępcą sekretarza stanu Johna Kerry’ego (przedtem nieudanego rywala George’a Busha jra w walce o Biały Dom). Trudno o lepsze rekomendacje. Lata rządów republikanów przetrwał w firmach doradczych.
Pochodzący z Vermont, małego stanu Nowej Anglii, gdzie poparcie dla demokratów w wyborach okazuje się jeszcze wyższe niż w Kalifornii, a przywiązanie do obywatelskich wartości nakazuje podkreślać dumę, że był to pierwszy stan, który przyjął amerykańską Konstytucję – młodszy o 14 lat od Blinkena nowy doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Jake Sullivan również pracował już dla Bidena, gdy ten był wiceprezydentem. Specjalizował się m.in. w negocjacjach, dotyczących irańskiego programu atomowego.
Michele Flournoy jeśli jako jedyna ze wskazanych przez Bidena nominatów funkcji nie obejmie, to paradoksalnie będzie to miało związek z… jej doświadczeniem w dyplomacji. Republikanie zachowali bowiem większość w Senacie i mogą jej kandydaturę utrącić, bo obwiniają ją za śmierć amerykańskich przedstawicieli w Libii w tym ambasadora w czasie anarchii po obaleniu Muammara Kaddafiego. Jeśli jednak Flournoy sekretarzem obrony zostanie – będzie pierwszą kobietą na tym stanowisku. Co rzadkie wśród Amerykanów zna francuski, chociaż nie mieszkała jak Blinken z rodziną w Paryżu – języka nauczyła się w trakcie pobytu na studenckiej wymianie w Belgii. Za poprzednich rządów demokratów podejmowała się muskularnych ról, jak opracowania strategii amerykańskiej interwencji w Afganistanie.
Świat w kontaktach z Ameryką przestanie więc mieć do czynienia z dyletantami i pieczeniarzami jak za Trumpa, fundatorami kampanii wyborczej, których potem wynagradzano posadami ale też nerwicowo wymieniano. Ster polityki zagranicznej i obronnej USA obejmują zawodowcy.
Dla Polski to dobrze i źle – bo z jednej strony lepiej rozumieją nasze sprawy, z drugiej zaś bezlitośnie punktując działania rządzących nad Wisłą mogą zaszkodzić tradycyjnie dobrym stosunkom polsko-amerykańskim. Mają na uwadze, jak niewolniczo uległą politykę wobec Trumpa prowadził Andrzej Duda. Gdy Amerykanie interweniowali w sprawie nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej, penalizującej pomawianie Polaków o udział w Holocauście – przyjęty już akt prawny pospiesznie poprawiano z udziałem ekspertów amerykańskich i izraelskich (w tym przedstawicieli wywiadu a nie akademickich katedr historii) oraz rychło znowelizowano powtórnie. Ustępliwość pisowskiej władzy nie skłania silniejszego partnera do liczenia się z sojusznikiem ze wschodniej flanki NATO. Zwłaszcza, że ten jeszcze niedawno chciał wznosić u siebie Fort Trump, co na następców nie działa dobrze. Ekipa PiS nie może więc liczyć w Waszyngtonie na żadną taryfę ulgową. Na razie jednak sama sobie winna.
Odwrotny efekt nieudolnej i dyletanckiej chociaż szeroko propagowanej pisowskiej “polityki wstawania z kolan” polega na tym, że dopóki rządziła Platforma Obywatelska a ambasadorem w Waszyngtonie pozostawał Ryszard Schnepf, zręczny negocjator o silnej osobowości, o roszczeniach organizacji żydowskich wobec Polski paplali co najwyżej w korytarzach podchmieleni lobbyści. Gdy za rządów PiS na placówce zastąpił go prof. Piotr Wilczek, wybitny znawca kultury ariańskiej ale marny dyplomata, amerykański Kongres uchwalił a prezydent Trump podpisał sławetną “ustawę 447”, zobowiązującą nas do zwrotu organizacjom żydowskim, powstałym nawet w kilkadziesiat lat po wojnie, majatku bezspadkowego, pozostałego po ofiarach Holocaustu, będących w czasie zbiorowej zagłady obywatelami polskimi, a nie amerykańskimi. Ustawa dodatkowo upokarza Polskę, zrównując nas z sojusznikami Adolfa Hitlera takimi jak Węgrzy czy Słowacy, a obie te nacje współdziałały przy mordowaniu swoich Żydów, podczas gdy posadzone przez Polaków drzewa w Yad Vashem, symbolizujące ocalonych przez nas żydowskich współobywateli tworzą las największy…
To, co dalej ludzie Bidena uczynią z feralną dla obu stron ustawą 447 – stanowić powinno dalszy miernik oceny ich intencji wobec Polski. Jeśli podążać będą nadal drogą Trumpa – przeproszę Państwa Internautów za optymistyczny ton tekstu, który właśnie czytacie. Ale zapewne nie będę musiał tego robić…
Prezydent-elekt Joe Biden i jego przyszły sekretarz stanu Antony Blinken potrafią liczyć. Głosy nielicznych środowisk niechętnych w USA Polsce nie są warte zrażania sobie tamtejszej Polonii, która od czasów Ronalda Reagana zwykle popierała republikanów, a teraz za sprawą tego, co Trump zrobił z ustawą 447 zaufanie im cofnęła. Wyniki wyborów w stanach, gdzie Polaków mieszka najwięcej, przed czterema laty “swingujących” za Trumpem a teraz za Bidenem świadczą jednoznacznie, że rodacy na wychodźstwie słusznie uznali, iż republikański prezydent wykorzystał ich i porzucił. Teraz również dla Polaków z USA, jak ujmuje to Jolanta Sacewicz “wróciła ta najlepsza Ameryka, która wylądowała na Księżycu” [4]. Również ta, która wspierała rodzący się ruch obywatelski i niepodległościowy w Polsce, zdominowanej przez ZSRR.
Zaś w Polsce PiS nie będzie rządzić wiecznie.
Wprawdzie Joe Biden pozostaje siedem lat starszy od Jarosława Kaczyńskiego, ale z zachowania i wyglądu obu polityków wnosić można, że jest odwrotnie. Zaś w czasach komunizmu Amerykanie, po smutnych latach absurdalnej polityki popierania roszczeń niemieckich wobec naszych Ziem Zachodnich i Północnych (mam w domu atlas Hammonda jeszcze z czasów Johna Kennedy’ego, w którym wciąż obok obecnych zaznaczone są przedwojenne granice), z czasem nauczyli się wzmacniać zarówno rodzącą się opozycję w Polsce jak ten nurt władzy, który zmierzał do choćby ograniczonej demokratyzacji – temu ostatniemu celowi służyło choćby stypendium Fulbrighta, rozważnego senatora, który stał się też mentorem i pracodawcą młodego amerykańskiego polityka, mającego wywrzeć wpływ również na nasze losy. Wychowanek Fulbrighta nazywał się Bill Clinton i po latach właśnie jemu dane było przyjmować Polskę do NATO.
Clinton poznał przewodniczącego Komisji Spraw Zagranicznych Senatu Williama J. Fulbrighta w tym samym czasie, co prezydenta Johna F. Kennedy’ego jako siedemnastoletni uczestnik letniego obozu dla dorastających chłopaków zaintersowanych polityką (Boys Nation). “Kilka dni po lunchu mama otrzymała list od senatora Fulbrighta, w którym pisał, że spędził ze mną bardzo przyjemne chwile i że musi być ze mnie dumna. Do dziś zachowałem ten list – pamiątkę mojego pierwszego zetknięcia z dobrze pracującym personelem” – w swoim niepowtarzalnym stylu trochę się chełpi a trochę przy okazji drwi Bill Clinton w autobiografii “Moje życie” [5].
W trzy lata po tym spotkaniu i liście był już pracownikiem senatora Fulbrighta. A nawet, jak stwierdza biograf David Maraniss “Fulbright najwyraźniej miał do Clintona sentyment (..) pomimo, że krzywo patrzył na coraz dłuższe kręcone loki Billa. Długie włosy stanowią dowód egoizmu i niczemu nie służą w walce przeciw wojnie – bezustannie pouczał swoich podwładnych” [6]. Mowa oczywiście o wojnie wietnamskiej, której obaj – młody pracownik i jego patron – się sprzeciwiali.
Amerykanie wybrali jednoznacznie. Jednak perspektywę przywództwa Joe Bidena wyznacza nie czteroletnia kadencja, ale konieczność szybkiej walki z pandemią: jednym słowem to, co pogrzebało prezydenturę jego poprzednika. Donald Trump stojąc na czele najpoważniejszego mocarstwa nie poradził sobie z COVID-19 nawet w ocenie własnych obywateli, pomimo ogromnych funduszy na badania, ultranowoczesnych laboratoriów i największej liczby nagród Nobla z fizjologii i medycyny dla jego rodaków. Również sojusznicy daremnie czekali na pomoc w walce z żywiołem.
Dla sympatii i zasług Clintona dla Polski z przyjęciem nas do wspólnoty północnoatlantyckiej włącznie spore znaczenie miał fakt, że jego promotorem w trakcie studiów w Oksfordzie był prof. Zbigniew Pełczyński, weteran krajowego ruchu oporu i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, który “do Oksfordu przybył w 1946 r. w wieku dwudziestu jeden lat, żeby studiować politologię i pozostał na uczelni” [7]. Gdy zetknął się z 22-letnim Clintonem w 1968 r, wykładał sowietologię i czasem się wściekał, gdy zrewolucjonizowani studenci cytowali w trakcie zająć Marksa, nie dlatego, że czynili to z aprobatą, tylko że po amatorsku, bez głębszej znajomości i zrozumienia.
Jak ustalił biograf Clintona, dyskutowali również “o totalitaryzmie i pluralizmie w Europie Wschodniej (..). Dla Pełczyńskiego było oczywiste, że “Clinton miał umysł polityka: chciał wszystko zrozumieć, brakowało mu natomiast cierpliwości naukowca”” [8]. Nie powinien jednak Pełczyński narzekać, skoro na pracę o elementach pluralizmu w ZSRR Clinton miał tylko dwa tygodnie, a przeczytał do niej ponad 30 książek i artykułów, liczyła zaś 18 stron: zestawmy ten bilans z wydajnością polskich studentów. Ale nie o to chodzi.
Istotniejsze pozostaje, że nie brak amerykańskim demokratom pięknej tradycji, do której mogą się w kontaktach z naszym narodem – niezależnie od tego, kto rządzi w Warszawie – skutecznie odwołać. Jeśli tylko będą chcieli…
[1] Michael Wolff. Ogień i furia. Biały Dom Trumpa. Prószyński i S-ka, Warszawa 2018. s. 429, tł. Magda Witkowska i in.
[2] ibidem
[3] Henry Kissinger. Porządek światowy. Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016, s. 290
[4] Jolanta Sacewicz. Wygracie wybory i znów niestraszne będzie włączanie telewizora. “Gazeta Wyborcza” z 4 grudnia 2020
[5] Bill Clinton. Moje życie. Świat Książki, Warszawa 2004, s. 64, tł. Piotr Amsterdamski i in.
[6] David Maraniss. Bill Clinton, Biografia. Najlepszy w klasie. Prószyński i S-ka, Warszawa 1995, s. 158, przeł. Tomasz Lem
[7] ibidem, s. 160
[8] ibidem, s. 161