Afera w łódzkiej filmówce: znęcanie się psychiczne wykładowców, nawet kobiet, nad studentami, także z bulwersującym wątkiem molestowania seksualnego – to drugi w ciągu paru miesięcy przykład, jak nisko w dobie transformacji upadły polskie elity kultury. Poprzednim pozostaje gorszący skandal ze szczepieniem celebrytów poza kolejką i ich łgarstwami, że to akcja promocyjna.
Charakterystyczne, że w obu wypadkach po ciemnej stronie mocy wystąpiła Krystyna Janda. Najpierw jako bohaterka afery szczepionkowej, teraz zaś jako komentatorka, która jeśli nie usprawiedliwia to bagatelizuje łódzkie mobbingi i molestacje. To dowód, że czas “Człowieka z marmuru” i “… z żelaza” minął, teraz “na wierzchu” – jakby powiedział Adam Mickiewicz – znaleźli się ludzie z plasteliny, którym wielka artystka dostarcza alibi rozmieniając na drobne prestiż z dawnych lat. Nasz naród jak lawa?
Opromieniona wielkimi nazwiskami Andrzeja Wajdy i Kazimierza Kutza Łódzka Szkoła Filmowa to przez lata był nasz produkt eksportowy. Mucha nie siada, można było powiedzieć. Aż usiadła. Bo znalazła to, co najbardziej lubi.
Jeden z wykładowców w trakcie zajęć praktycznych ugryzł studentkę. Gwoli ekspresji. Inny nauczyciel akademicki uderzył podopieczną w twarz tak mocno, że z nosa dziewczyny popłynęła krew, bo chciał jej koledze pokazać, z jakim zaangażowaniem przyszły aktor grać powinien. Inni tylko wymyślali i poniżali, za to metodycznie i systematycznie. Kobiety upokarzały inne kobiety, starsze roczniki młodsze w ramach “fuksówki” bo do elitarnej szkoły artystycznej zawędrował zapomniany a wywodzący się z czasów obowiązkowej zasadniczej służby wojskowej obyczaj poniewierania “kotami” przez “dziadków” lub “stare wojsko”. Skąd lumpenproletariackie nawyki w dawnym pałacyku fabrykanta Oskara Kona? Zawędrowały tam może dlatego, że miejsca wykładowców grających kiedyś u Krzysztofa Zanussiego lub Krzysztofa Kieślowskiego zajęli gwiazdorkowie i gwiazdeczki z seriali dla kucharek, celebryci znani z tego, że są znani.
Jak pisze o Wyższej Szkole Filmowej Christopher Sandford biograf Romana Polańskiego na tyle wnikliwy, że autor “Chinatown” i “Pianisty” odmawiał nawet statystom składania autografów na tej książce, co niezbicie dowodzi jej obiektywizmu: “Uczelnia ta, założona (..) w przejętej przez państwo rezydencji barona przemysłu tekstylnego w jednym z większych polskich miast, które nie zostały zniszczone podczas wojny (..) zdobyła wysoką renomę, łącząc najwyższe standardy techniczne z wyjątkowo swobodnymi stosunkami panującymi między nauczycielami a studentami” [1].
Działo się więc dokładnie odwrotnie niż dzisiaj. Chociaż nie tylko to partnerstwo oczywiście stanowiło o wielkości “filmówki”, gdy studiowali w niej Andrzej Wajda, Roman Polański i Kazimierz Kutz. “Szkoła była wyposażona jak pięciogwiazdkowy hotel, miała przestronne sale, ogromne główne schody i dobrze zaopatrzony bar. Nic dziwnego, że rywalizacja o miejsce na pięcioletnich studiach w łódzkiej filmówce była zacięta” [2]. Jednak kto ją już wygrał, ten nie narzekał.
Wykładowcy nie dręczyli studentów, bo też jednymi i drugimi wystarczająco poniewierał system stalinowski. Jak wspominał Kazimierz Kutz w książce Bartosza Michalaka “Wajda. Kronika wypadków filmowych”: “Aleksander Ford, ówczesny szef kinematografii, programowo nienawidził łódzkiej szkoły i wszystkiego, co było z nią związane, nie uznawał (..). Praprzyczyną skierowania “Pokolenia” do produkcji była jego chęć zrobienia na złość tym, którzy w szkole uczą, szkołę prowadzą, a nie potrafią swoich studentów wprowadzić do produkcji. A nasi wykładowcy tego nie potrafili, bo nie mogli. Bo to było królestwo Forda. I myślę, że to był z jego strony rodzaj takiej perwersji, niskich instynktów, w tym jest coś niezwykle prawdziwego. Tyle, że Ford miał pecha trafić na Wajdę” [3]. “Pokolenie” Andrzeja Wajdy okazało się arcydziełem podziwianym także przez zwolenników neorealizmu włoskiego, wtedy najmodniejszego kierunku kinematografii, a nakręcił je student łódzkiej “filmówki” (z dyplomem mistrz zwlekał aż do 34 roku życia). Jedynym trybutem spłaconym władzy okazało się uczynienie bohaterami młodych z Gwardii Ludowej, co w niczym zresztą nie uszczupliło ich ludzkich dramatów.
Filmówka pozostawała bowiem cegłą wyjętą z muru systemu. Studentom pozwalano oglądać nieprawomyślne filmy, więcej – udostępniano im takie kino, jakiego tylko sobie życzyli. “Studenci łódzkiej filmówki musieli jedynie podać tytuł i powołać się na jego wartość artystyczną, aby przesłano im kopię z Centralnego Archiwum. Wystawiając przesłany rewers, Polański i jego przyjaciele mogli się rozkoszować zakazanymi owocami twórczości Wellesa, Kurosawy, Felliniego, Wildera, Bunuela i innych, których filmy były zbyt dekadenckie, aby nadawały się dla zwykłego odbiorcy” [4]. Temu ostatniemu pozostawała Wanda Jakubowska szczerze wierząca w socjalizm i radziecka ekranizacja w reżyserii Aleksandra Stołpera “Opowieści o prawdziwym człowieku” Borysa Polewoja, książki zresztą napisanej perfekcyjnie, nie gorszej od amerykańskich powieści o wojnie budującej historii lotnika, który po utracie obu nóg zdołał jeszcze zasiąść za sterami samolotu.
Ale zachowajmy proporcje – młodzi z tamtych lat nie tylko oglądali zakazane filmy. Jak relacjonuje Sandford: “Wiadomość o nowym studencie, który lubi się zabawić, obiegła Łódź lotem błyskawicy. Kiedy Polański po raz pierwszy spotkał Jerzego Kosińskiego jesienią 1954 roku, rozlał gorącą herbatę (w innej wersji sok jabłkowy) na najlepszy brązowy garnitur przyszłego laureata National Book Award.
– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Kosiński.
– Chciałem zobaczyć, jak zareaguje człowiek tak dobrze wychowany jak ty – odparł Polański.
Mimo pechowego początku znajomości, Kosiński, studiujący socjologię na Uniwersytecie Łódzkim, poczuł sympatię do figlarnego dwudziestoparolatka (..)” [5]. Tym łatwiej o nią było, że wprawdzie jak wszechwiedzący biograf powiada, Polański już wtedy gustował w trzynastolatkach [6] ale studenciakowi w Łodzi łatwiej to wybaczano niż później facetowi po czterdziestce w Kalifornii, rzecz nie była równie powszechnie znana a przy tym… jeśli strawestować znany dowcip o Radiu Erywań i Piotrze Czajkowskim – ceniono go nie za to.
Niestety dzisiejsza filmówka miast nawiązać do lepszej tradycji swojego najsłynniejszego absolwenta do artystycznego ducha “Noża w wodzie” i “Dziewiątych wrót” przejęła najgorszą część jego biogramu. Zostaje tylko wstyd…
– Obraz całego środowiska zostaje zabrudzony, zakłamany – twierdzi Krystyna Janda. Gwiazda utrzymuje, że z inkryminowanymi praktykami się nie zetknąła. – Sprzeciwiam się generalizowaniu, rzuceniu nas na żer, bez należytej możliwości obrony, bez rzetelności [7].
Paplaninę Krystyny Jandy zestawić się da ze szczebiotem Barbary Nowackiej, która po skandalicznym głosowaniu posłów Koalicji Obywatelskiej wraz z PiS za podwyżką własnych wynagrodzeń, indagowana, dlaczego tak postąpiła, plotła coś o potrzebie wyznaczenia pensji prezydentowej chociaż nie o to była pytana. Tyle, że Janda nie jest polityczką a więc przedstawicielką kasty, w której obrębie w potocznej opinii się kłamie. Tylko ikoną polskiego kina. Stała się nią nie wyłącznie za sprawą koturnowego “Człowieka z żelaza” czy wcześniejszego z szerokim rozmachem epickim “Człowieka z marmuru” ale także realistycznego i psychologicznie pogłębionego “Bez znieczulenia” oraz – żeby się nie ograniczać tylko do filmów Wajdy – mocno makabrycznego ale dla wielu wstrząsającego “Przesłuchania” Ryszarda Bugajskiego.
Gdyby Janda była kiepską aktorką jak Beata Fido ze “Smoleńska” i serialu o policyjnym owczarku niemieckim “Komisarz Alex”, gdyby nie prowadziła teatru, do którego przed pandemią bilet kosztował 200 zł i wart był swojej ceny, a widownia nie pozostawałaby u niej nabita do ostatniego miejsca – nie byłoby na co narzekać. Pozostaje jednak wybitną artystką, więc zawodzi fanów, w jednym skandalu grając główną rolę (bezprawne szczepienia celebrytów) a drugi usprawiedliwiajac (znęcanie się i molestowanie w szkole filmowej). Niezrozumiałe sie może tylko wydawać, dlaczego świetna aktorka solidaryzuje się zawodowo z kiepskimi bo znanymi wyłącznie z seriali komediantami przeczołgującymi studentów i nakazującymi adeptkom filmówki ściągać biustonosze dla własnej lubieżnej -jeśli użyć przestarzałego określenia – przyjemności nie zaś artystycznych środków wyrazu.
Przez ponad trzydzieści lat transformacji ustrojowej kultura masowa stała się… bardziej masowa niż pozostała kulturą.
Aktorzy i reżyserzy weszli w 1989 r. do pierwszego pluralistycznego Sejmu i odnowionego po sześciu dekadach Senatu ale zagrali tam epizody lub… wręcz tylko dubbing. W polityce okazali się tylko halabardnikami. Kadencje szybko się pokończyły. Zresztą zaraz jednemu z nich przypomniano jak czytał stalinowską a ściślej bierutowską kronikę filmową.
Pochopnie pogrzebano w nowej Polsce pojęcie inteligencji w tym twórczej jako grupy społecznej, wyróżniającej się zarówno kulturą jak świadomością misji i zobowiązań wobec ogółu. W kapitalizmie miała się rozpaść na trzy: radzącą sobie klasę średnią, wegetującą sferę budżetową i rozwarstwioną klasę kreatywną, uzależnioną od zamówień, na które poluje. Rychło pojawiła się nowa kasta celebrytów, którzy już nawet inteligentni być nie musieli, bo wystarczyło sprawne gotowanie na ekranie lub tańczenie z gwiazdą na lodzie. Nie zastąpiło to jednak ról społecznych dawnych wtajemniczonych, tradycyjnych inteligentów u których często zwykli ludzie szukali porad w życiowych sprawach. Pod oknem domu mojego dziadka, kierownika szkoły we wsi pod Łowiczem, chłopi zbierali się w sierpniu 1939 r. nie tylko po to, żeby posłuchać radia (“e, co tam, nie będziemy wchodzić”) ale żeby nie od spikera tylko od wychowawcy ich dzieci się dowiedzieć, czy wojna wybuchnie, a jeśli tak, to jak długo potrwa. Twórców zaś otaczał prawdziwy nimb, przetrwało to do końca poprzedniego ustroju, wobec którego zwykle pozostawali w opozycji, często jednak studząc gorące głowy innych (wystarczy przypomnieć niezliczone pojednawcze listy, ogłaszane w trackie kryzysu bydgoskiego równe 40 lat temu czy tuż przed stanem wojennym).
Gdy powróciła wolność, inteligencja znalazła się na rozdrożu, zaś po ludziach kultury na których skupia się powszechna uwaga widać to najbardziej. Nie każdy ma zręczność pisarza Szczepana Twardocha łączącego pisanie ambitnych powieści z brylowaniem w pismach kobiecych i ambasadorowaniem marce Mercedes czy noblistki Olgi Tokarczuk obecnej na wszystkich poziomach przekazu – od kwartalników wypytujących ją o inspiracje heglowskie po kolorówki zainteresowane czy piecze sernik na święta..
Artyści wkrótce oddali rząd dusz, po czym niejeden z nich zajął się otwieraniem knajpy lub handlem winami, czasem także reklamą ubezpieczeń. Zaś z politycznych zaangażowań pozostało im uświetnianie komitetów poparcia. Andrzej Wajda u schyłku życia nazwał prywatną TVN zobowiązująco “naszą telewizją”. Nie dożył chwili, kiedy by się przekonał, jak bardzo ta stacja go zawiodła, gdy jej założyciel Mariusz Walter oraz biurokrata Edward Miszczak stali się czarnymi charakterami afery szczepionkowej na równi z producentami tanich lodów i kiepskich kremów. Ta fraternizacja wiele mówi. Równamy w dół.
Antonina Kłoskowska w “Kulturze masowej” kilkadziesiąt lat temu typowała jej stabilizację na poziomie najniższego wspólnego mianownika. Serialowej głupawki, odmóżdżającego sitcomu – zaktualizujmy po latach.
Aktorzy nawet ci ambitni upodobnili się do celebrytów a ci są znani z tego, że są znani. Niektórych powołano na wykładowców w Łodzi, umysłowości kapralskie i łepetyny sierżantów zrodziły odpowiednik fali, jaka niegdyś trapiła Ludowe Wojsko Polskie: “fuksówkę” czyli sadystyczne dręczenie młodszych roczników przez starsze. Znaczące, że sprawcami przemocy nie są osoby znane, ale wyrobnicy czy – jeśli trzymać się scenicznej hierarchii – halabardnicy. Czuli się bezkarni, mogli sobie na wszystko pozwolić. Kaprale jednak bez konsekwencji się po sołdacku znęcali, bo długo milczeli generałowie, również ci zasłużenie poobwieszani orderami za dawną odwagę i zasługi dla demokracji.
Pojawili się jednak sygnaliści, aferę łódzką ujawnili. Pierwsza praktyki wykładowców zdemaskowała Anna Paliga. Istnienie nagannych praktyk w filmówce potwierdziły znane aktorki, które były ich ofiarami jak Weronika Rosati czy Joanna Koroniewska. Pojawiają się coraz to nowe drastyczne szczegóły.
Tym, którzy milczeli i co złoczyńców bronią zostanie tylko wstyd. Podobnie jak wcześniej beneficjentom afery szczepionkowej, której złowrogi sens sprowadzał się do odebrania życiodajnych dawek osobom do nich uprawnionym. Wszystko to pozostaje znamieniem głębokiego kryzysu grup, niegdyś aspirujących do duchowego przywództwa, a wciąż – przynajmniej wyznaczania aktualnych trendów i mód.
W trakcie jednej z konwencji Jana Olszewskiego i jego Ruchu Odbudowy Polski w auli Politechniki Warszawskiej w latach 90 znakomity wywodzący się z Konfederacji Polski Niepodległej bard Leszek Czajkowski, który potem niestety oddał swój talent “nowego Jacka Kaczmarskiego” (piszę to bez ironii) w służbę najgorszej pisowskiej czarnej sotni, wyśpiewywał: “a Unia Wolności / to talenty w grupie / my takie elity / mamy… w poważaniu”. Jak się wydaje diagnoza z tego protest songu dotyczy nie tylko dawno już przebrzmiałej partii politycznej. Ktoś sprzeniewierza się swojej roli, niszczy standardy, zamiast ich pilnować. Dwulicowość “naszej telewizji TVN”, której szefowie zamiast kazać dziennikarzom tropić nielegalne szczepienia sami z nich pokątnie skorzystali czy części środowiska aktorskiego dającego alibi dręczycielom własnych następców pokazuje, że nie tyle misja artysty czy magnata medialnego stała się anachronizmem, tylko ci, co powinni ją wypełniać zwyczajnie do niej nie dorośli.
[1] Christopher Sandford. Polański. Albatros, Warszawa 2008, s. 75-76
[2] Sandford. Polański, op. cit, s. 76
[3] Bartosz Michalak. Wajda. Kronika wypadków filmowych. MG, Warszawa 2016, s. 13
[4] Sandford. Polański, op. cit, s. 77
[5] ibidem, s. 76
[6] por. ibidem, s. 77
[7] Krystyna Janda: Te oskarżenia rzutują na całe środowisko. Onet.pl z 24 marca 2021