Postrzeganie kampanii prezydenckiej jako meczu między Donaldem Tuskiem a Jarosławem Kaczyńskim albo skończy się na samym jej finiszu, albo w istotny sposób zuboży polską politykę, skoro obaj liderzy w tych akurat wyborach nie startują. Co więcej, każdy z nich raz już przegrał walkę o prezydenturę; Tusk w 2005 z Lechem Kaczyńskim, a Jarosław Kaczyński pięć lat później z Bronisławem Komorowskim. Związanej z tym traumie i zwykłemu kunktatorstwu przypisać można, że teraz wystawili dublerów.
Co szokuje tym bardziej, że ani prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, ani prezes Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki na tych właśnie stanowiskach dotychczas żadnych znaczących sukcesów nie odnotowali. Ich pełnienie to wątła do prezydentury rekomendacja. Nie są też samodzielnymi kreatorami polityki. To partie ich powołały. A liderzy wyznaczyli misję do wypełnienia.
Najgorętsze debaty w kampanii toczą się na temat, jak debatować, co dowodzi jak niewiele sami kandydaci mają nam do powiedzenia. Nie tylko w telewizji.
Wielkie osobowości polskiego życia publicznego – kolejno Jana Olszewskiego, Andrzeja Olechowskiego i Pawła Kukiza połączyła strategia, że każdy z nich najpierw wywalczył dobry wynik w prezydenckim wyścigu, a potem dopiero na jego bazie budował partię. Ale też każdy był znany, zanim do polityki zawodowo przeszedł; odpowiednio z sal sądowych, gospodarki i estrady. Żaden z obecnych pretendentów do prezydentury podobnej drogi nie odbył, chyba, że za internetowego celebrytę uznać Krzysztofa Stanowskiego, wieloletniego dziennikarza sportowego, radzącego sobie zresztą nieźle w kampanii. Pozostali reprezentują partie polityczne. Chlubnym wyjątkiem pozostaje Joanna Senyszyn, też nader wyrazista.
Nieaktualna więc okazuje się więc teza o znacznej personalizacji polskiej polityki, skoro kampania nie kreuje nowych indywidualności. Winę przypisać można konserwatyzmowi liderów, przekonanych widać, że tak jak inż. Mamoniowi podobały się piosenki, które już słyszał, tak wyborcy postawią na polityków już im znanych. Rozumowanie to ma jednak cechę samospełniającego się proroctwa. Odmiennego wariantu sprawdzić bowiem nie możemy.
Paradoksalnie sami liderzy na tym tracą, bo gdyby Kaczyński wskazał historyka prof. Andrzeja Nowaka, nie miałby kłopotu z kumplami kandydata z siłowni, ringu czy kibolskich spędów, jak w wypadku Nawrockiego. Podobne konfuzje nie spotkałyby go też na pewno, gdyby namaścił zawsze grzecznego i układnego Mariusza Błaszczaka z pierwszego pisowskiego szeregu.
Zmorą Tuska i całej KO nie stałby się brak wyrazistości kandydata, cechujący Trzaskowskiego, gdyby tym pretendentem został marszałek Senatu poprzedniej kadencji prof. Tomasz Grodzki, któremu osobowości nie trzeba by było na potrzeby kampanii wymyślać na poczekaniu. Zaś wariant marzeń zakłada, że udałoby się na kandydowanie namówić Olgę Tokarczuk, która po przyznaniu jej Nobla odwiedziła jednego tylko polityka i był nim właśnie Grodzki. Fantazja, ktoś powie. Ale podobne w polityce się spełniały. Dramaturg Vaclav Havel po zmianie ustrojowej został prezydentem Czechosłowacji. Dlaczego więc w Polsce noblistka nie może być pierwszą kobietą w prezydenckim fotelu…
Wszystko to teraz ma tylko wymiar political fiction. Pozostaje nam wybierać z grona kandydatów, jakich mamy w stawce. Nie są aż tak marni, żeby ten jeden z nich w naszym przekonaniu na prezydenturę nie zasługiwał. A więcej głosów do oddania i tak byśmy nie mieli. To nie czarny humor, tylko fakt.
Warto więc zagłosować, ale też zapamiętać partyjnym liderom, w jakim stopniu nam tegorocznego wyboru nie ułatwiają. I że najbardziej wyrazistym argumentem za pójściem do urn staje się ten, że na naszą absencję czeka Putin, a nie jakość samych kandydatów. A przecież wybory powinny być świętem demokracji a nie tylko jedyną dostępną obywatelowi formą jej obrony.