Potwierdziły się obawy, że obecność Rafała Trzaskowskiego jako wyrazistego kandydata partyjnego z PO… poprawi wynik Andrzeja Dudy. Jednak to nie prezydent kraju ani prezydent stolicy mogą cieszyć się z wyników pierwszej tury. W dłuższej perspektywie zwycięzcami okażą się Szymon Hołownia i Krzysztof Bosak, których kampanie jako jedyne oparły się niszczycielskiej siłe partyjnych machin. Za to klęskę poniosły SLD i PSL, to może być ich koniec.
Duda i Trzaskowski nie pokazali nic wielkiego, wystarczyło to, żeby wyprzedzić konkurentów, ale nie udało im się ich unicestwić. Ponad jedna czwarta Polaków oddała głosy wbrew presji plemiennej wojny PiS z PO. Cieszy też wysoka frekwencja.
W filmie „Piłkarski poker” Janusza Zaorskiego wszystko jest już policzone, zważone, rozdzielone – ale zamiar spryciarzy, zamierzających wydrukować, jak mówi się w futbolowym slangu wynik ostatniej kolejki ligowej udaremnia niespodziewanie młody zawodnik Olek Grom, strzelając w ostatnich minutach meczu bramkę, którą sędzia Laguna – acz skorumpowany i przynależący do ustalającej wyniki przy zielonym stoliku spółdzielni – w nagłym przypływie przyzwoitości uznaje, bo kiedyś grał z jego ojcem. W tych wyborach rolę piłkarza Groma, niweczącego sztabowo-medialny scenariusz dwubiegunowości którego ceną stać się ma ponowny wybuch zimnej wojny polsko-polskiej rozpisało pomiędzy siebie dwóch kandydatów.
Ustawka się nie udała. Ludzie głosowali jak chcieli
Kontrolowanej histerii mediów, głoszących, że inni szans nie mają oraz defamacyjnej i hejterskiej machinie sztabów skutecznie przeciwstawili się: Szymon Hołownia, który przekonał do siebie prawie trzy miliony Polaków oraz Krzysztof Bosak, za którym poszły niemal dwa milionów wyborców. Obaj są kandydatami młodymi. Pierwszy w ogóle nie ma własnej partii, drugi już w kampanii wyrósł ponad swoje rachityczne i trawione kompleksami zaplecze. Z licznej drużyny Hołowni eksponowano wyłącznie bohatera wojen interwencyjnych gen. Mirosława Różańskiego. Zaś Janusza Korwin-Mikkego i Grzegorza Brauna w kampanii ideowej prawicy prawie nie pokazywano. Zarówno Bosak jak Hołownia wyróżnili się w tym wyścigu pracowitością i kreatywnością, w sumie – choć pozbawieni dostępu do mediów – zgłosili większość dających się w tej kampanii zapamiętać pomysłów od rocznych wakacji kredytowych i podatkowych dla przedsiębiorców poszkodowanych przez pandemię, propagowanych przez kandydata ideowej prawicy po projekt poprawy jakości życia, symbolizowany przez zielone drzewo Hołowni. Poza tym wyróżnili się talentem marketingowym – Bosak ze swoimi wożonymi wszędzie banerami programu antykryzysowego czy Hołownia z nasuwającym skojarzenia z łodzią podwodną Beatlesów jaskrawożółtym kamperem.
Nad faktem, że pomimo wznieconej przez sztabowców, wiecznie tych samych dyżurnych komentatorów i media głównego nurtu histerii, w której dwaj główni kandydaci z wzajemnym opluwaniem się wystarczyć mieli sami sobie – ponad 20 proc Polaków oddało głosy wbrew narzucanej im psychozie dwubiegunowości, nie będą mogli przejść do porządku dziennego stratedzy partyjnych grubych ryb.
O ciemnych prezesach i mądrych wyborcach
Dumni możemy być również z frekwencji wyborczej. Polacy zagłosowali w wyborach, wiedząc, że są ważne, wbrew propagandystom, próbującym obrzydzić im zarówno politykę jak sam akt głosowania. Okazało się, że w Polsce do urn idą świadomi i krytyczni obywatele, pomimo medialnej papki potrafiący sobie wyrobić własne zdanie, a nie – jak utrzymuje członek zarządu TVP Jacek Kurski – ciemny lud, który wszystko kupi. Polacy nie kupują już masowo ani nienawistnego przekazu państwowej telewizji ani histerii gazety, redagowanej przez brata autora tego powiedzenia, która z kolei tydzień w tydzień dawała Trzaskowskiego na pierwszą stronę wydania sobotnio-niedzielnego, chociaż nawet ona miała kłopot z doprecyzowaniem co właściwie kandydat PO – celebryta znany z tego, że jest znany – ma do zaproponowania Polakom poza tym, że nie jest z PiS.
Nawet wstępny wynik exit polls stanowi sygnał, że pomimo medialnej histerii 28 proc aktywnych wyborczo Polaków wcale nie uważa za najważniejszy problem kraju zagadnienia, który z brajdaków Kurskich sterować będzie państwową propagandą.
Prawdziwy koniec partii ancien regime’u
Fatalną klęskę w tych wyborach prezydenckich poniosły – zjednoczone nagłe z złej doli choć ostatnio pokłócone – SLD i PSL, które jeszcze w Sejmie sprzed ćwierćwiecza miały łącznie ponad 300 na 460 posłów. Do porażki przyczynia się nieubłagana demografia – wyborcy obu ugrupowań wywodzących się z poprzedniego ustroju po prostu stopniowo odchodzą. Ale nie tylko z tego tak oczywistego powodu Robert Biedroń i Władysław Kosiniak-Kamysz odnotowali wyniki na poziomie, który badać zwykli aptekarze nie socjologowie: dwóch procent z hakiem. Chociaż kampanii nie mieli najgorszych. Biedroń jako jedyny wchodził miedzy wyborców, oddawał im mikrofon, słuchał jakiego prezydenta by chcieli. Nie przekonał jednak twardego i konserwatywnego obyczajowo wyborcy SLD, który widział w nim obcego, bo jeszcze rok temu lidera konkurencyjnej w eurowyborach Wiosny a przy tym tłustego kota z wysoką gażą w Parlamencie Europejskim. Efekt okazał się zbliżony do pamiętnego eksperymentu Leszka Millera z wystawieniem Magdaleny Ogórek. Finał tamtej opery mydlanej jest znany: on zawinął do portu PO, ona do PiS, oboje za niewyobrażalne dla prostego wyborcy Sojuszu pieniądze… I tu powinien wejść śmiech z offu, jak w sitcomie, bo przecież dramat to nie jest.
Kosiniak-Kamysz łączył tradycyjną kampanię z działaniami dobroczynnymi (konferencje żony w sprawie zbiórek charytatywnych) i promocją wolontariatu w walce z pandemią. Wydawało się, że w dobie zarazy będzie zyskiwał jako jedyny w stawce pretendentów lekarz z prawem do wykonywania zawodu. Dlaczego tak się nie stało?
Prezes PSL zapomniał, komu i czemu zawdzięcza, że przed rokiem do Sejmu partia osiągnęła wynik (8.55 proc) dwukrotnie lepszy, niż dawały jej sondaże przedwyborcze. Kosiniak-Kamysz szedł wtedy szerokim frontem, znajdując – jako jedyny, bo konkurenci kisili się we własnym sosie – sojuszników. Zawarł porozumienie z charyzmatycznym rockmanem Pawłem Kukizem oraz ze środowiskiem przedsiębiorców reprezentowanym przez Dariusza Grabowskiego i skupionym wokół projektu polskiej racji stanu. Za sprawą tych sojuszy PSL po raz pierwszy od czasów Stanisława Mikołajczyka skutecznie walczył o mandaty w Warszawie (prof. Władysław Bartoszewski jr) czy Krakowie (Agnieszka Ścigaj). Niestety po tamtym sukcesie Kosiniak-Kamysz uznał, że tradycyjne struktury liczącego ponad 120 lat ruchu ludowego w prezydenckim wyścigu mu wystarczą. Z wiadomym skutkiem.
W SLD i PSL po bezprzykładnej klęsce na porządku dziennym staje kwestia przywództwa. Nie zazdroszczę Włodzimierzowi Czarzastemu ani Władysławowi Kosiniak-Kamyszowi. Ten pierwszy ma łatwiej, bo partyjne grube ryby za sprawą wielkoduszności dawnego działacza radykalnie antykomunistycznej Solidarności Walczącej Grzegorza Schetyny przeflancowane zostały z listy PO z przyległościami do Parlamentu Europejskiego. W PSL logika sytuacji wskazuje, że nowym liderem zostać powinien Marek Sawicki, jeśli tylko ryzyko podejmie. Też mu nie zazdroszczę.
Faworyci na miarę własnych możliwości
Dziwne, że faktycznych beneficjentów tej wyborczej niedzieli szukać trzeba pośrodku stawki? Ale prawdziwe… Jeszcze niedawno Andrzej Duda notował poparcie sięgające w sondażach 59 proc. W konfrontacji z exit polls oznacza to, że w krótkim czasie zraził do siebie co trzeciego własnego zwolennika. Za sprawą ordynarnego gestu posłanki Joanny Lichockiej, wystawiającej obraźliwie palec, gdy przegłosowano, że chorzy na raka nie dostaną pieniędzy zamiast propagandystów z telewizji państwowej. W związku z brakiem charakteru, jakim się Duda wykazał przyjmując dymisję szefowej kampanii Jolanty Turczynowicz-Kieryłło, histerycznie atakowanej przez media. Ale też w wyniku szybko zdementowanych przez ambasador Georgette Mosbacher konfabulacji otoczenia, obiecujących transfer do Polski 3 tys żołnierzy amerykańskich po spotkaniu z Donaldem Trumpem w Białym Domu.
Z drugiej strony Duda tracąc na własnych błędach zyskał ma wejściu do gry Trzaskowskiego w miejsce Małgorzaty Kidawy-Błońskiej (dzięki niemu urzędujący prezydent odbił się z poziomu nieco ponad 30 proc poparcia) – bo superpartyjny i uosabiający najbardziej kontrowersyjne przywary PO kontrkandydat wyciągnął z domu na głosowanie niejednego nie znoszącego tej formacji wyborcę. Ponad stan, można nawet powiedzieć.
Bo Rafał Trzaskowski prochu w tej kampanii nie wymyślił. Wprawdzie kampanijny wizerunek na koszulki namalował mu sam Wilhelm Sasnal a poparcia udzielił filmowy Skrzetuski Michał Żebrowski – ale nadymana przez media narracja zwycięzcy z Warszawy i męża opatrznościowego, zdolnego uratować polską demokrację znajdowała… nikłe oparcie w kampanijnych treściach. Docenić wypada zebranie w krótkim czasie 1,6 mln podpisów. Natomiast wynik wedle exit polls niewiele przekracza poparcie, jakie przed pandemią notowała Małgorzata Kidawa-Błońska. Zaś my wciąż nie wiemy, czy w przyszłości Trzaskowski nie potraktuje własnych wyborców tak, jak jego partia poprzednią kandydatkę na prezydenta…
Gdyby ktoś zechciał, jak kiedyś Aleksander Bocheński dzieje głupoty w Polsce, opisać historię podłości w polskiej polityce, musiałby spory jej rozdział poświęcić sposobowi, w jaki Kidawę-Błońską wykorzystała i porzuciła jej własna partia. Ale też powinien uczciwie uwzględnić wątek żyrowanego przez tę właśnie kandydatkę platformianego układu warszawskiego, którego beneficjenci rugowali z mieszkań komunalnych na Pradze Południe wcale nie dokuczliwych dla otoczenia alkoholików, tylko artystów sztuki telewizyjnej, w nagrodę za te praktyki uzyskując awans na lepszy w hierarchii dzielnic warszawskich Ursynów. Zła karma powraca, pani Małgorzato, a może jak wspomniany już lud mawia: jak Kuba Bogu tak Bóg Kubie? Jakoś wyborcy ze stolicy wcale Pani nie żałują… Zaś w Trzaskowskiego jako dyżurnego obrońcę wolności i demokracji uwierzą, gdy zniweluje skutki wspomnianych praktyk i ukarze ich sprawców, co jako urzędujący prezydent stolicy jest w stanie uczynić. Tyle, że pewnie nie będę miał okazji go za to pochwalić, nawet gdybym chciał, bo Trzaskowski od dwóch lat więcej gada niż robi – i pewnie tak już mu zostanie. Duda postępuje podobnie, tyle, że… od lat pięciu. Dzieje jego prezydentury to indeks zaniechań i niewykorzystanych szans. Wszystkie obarczyć można kwantyfikatorem: nie przeciwstawił się, chociaż mógł, Jarosławowi Kaczyńskiemu… Ale też dzięki temu walczył w niedzielę o drugą kadencję. On, a nie Mateusz Morawiecki. Lojalność się opłacała. Kosztem prestiżu, skoro głowę państwa przezywają długopisem prezesa bądź jego ordynansem. Ale wybory dowiodły, że sporej części głosujących to nie przeszkadza.
Grubymi rybami polskiej polityki okazują się – co symboliczne – słaby prezydent kraju i równie nieudany prezydent stolicy. To znamienne. Oceńmy sami, czy świadczy to o słabości czy sile polskiego życia publicznego.
Nie zmienia to faktu, że po raz kolejny wyniki wyborów okazały się lepsze od kampanii, a obywatele mądrzejsi od zawodowych polityków. Rozgrywka się nie kończy. A tym ostatnim warto patrzeć na ręce. Następną taką okazję mieć będziemy dopiero za trzy lata, przy wyborach do Sejmu. Nie zmarnujmy więc tej obecnej.