Skoro nie ma co liczyć na Amerykę, trzeba na Europę. Nie żaden euroentuzjazm ale prosty realizm skłania do zainteresowania zbliżającymi się wyborami do Parlamentu Europejskiego.
To pierwsza kadencja eurodeputowanych, co do której zupełnie nie da się przewidzieć, co się jej trakcie zdarzy. Dowiodła tego już poprzednia, kończąca się właśnie pięciolatka brukselsko-strasburska: nikt nie spodziewał się pandemii koronawirusa, bo poprzednia globalna epidemia grypy hiszpanki zdarzyła się sto lat temu i w dodatku po wojnie światowej. Wybuch konfliktu zbrojnego na terytorium Ukrainy pozostawał możliwy do przewidzenia po krwawym przebiegu Euromajdanu, aneksji Krymu przez Rosję i walkach w Donbasie, ale nie w formacie pełnoskalowej agresji Kremla. Wystarczy więc powodów, żebyśmy się postarali, aby polska załoga w europarlamencie okazała się na miarę naszych wyzwań a nie tylko – niczym w kultowej komedii “Miś” Stanisława Barei – naszych możliwości.
Brutalnie rzecz ująć można w ten sposób, iż polskiego wyborcę mniej obchodzi przejrzystość złomowania samochodów przez ubiegającego się o reelekcję Ryszarda Czarneckiego czy dykcja, jaką wykazał się w wystąpieniu do strażaków ubiegający się pierwszy raz o mandat eurodeputowanego Marcin Kierwiński – a bardziej to, czy przy wszystkich swoich ludzkich słabościach będą w stanie zagwarantować respektowanie we wspólnej Europie podstawowych interesów Polski z bezpieczeństwem “na kierunku wschodnim” na czele. Zainwestowaliśmy już tyle – zwłaszcza kapitału ludzkiego, społecznego – w pomoc Ukrainie, że nie możemy na tym stracić.
Raz już pojawiła się w Parlamencie Europejskim debiutancka zresztą ekipa, bo była to pierwsza kadencja po akcesji, z udziałem Polaków – której nie mieliśmy powodu się wstydzić. W latach 2004-9 z sensem sprawowali mandaty eurodeputowanych m.in. obecny minister rolnictwa Czesław Siekierski, mecenas Marek Czarnecki, ekonomista Dariusz Grabowski czy specjalista od infrastruktury Bogusław Liberadzki. Specjalnie nie wymieniam partii, z których rekomendacji tam weszli, bo większość już nie istnieje, za to ich wspólny dorobek nie zaginął. Kadencja okazała się pierwszą i ostatnią, w której polscy przedstawiciele w kontynentalnej legislatywie poczuwali się do wspólnoty i aktywności ponad podziałami na rzecz kraju. Być może przyczynił się do tego fakt, że pensje pobierali równe poselskim w Polsce a nie wybujałe do równowartości 50 tys zł miesięcznie na rękę europejskie. Nie dla kawałka grosza więc tam poszli.
Lilipuci wymiar polityki krajowej
Za to w kolejnych kadencjach w tym samym europejskim gremium eurodeputowani z Polski ochoczo i gorliwie donosili już na siebie nawzajem. Pisowcy na liberałów za udział w domniemanym spisku smoleńskim, zaś potem w rewanżu oświeceni na czarną sotnię – za poniewieranie sędziami, chociaż donosy te nie uwzględniały faktu, że sądy w Polsce przedtem bezkarnie i ostentacyjnie poniżały stających przed nimi obywateli. Podobnie zażalenia PiS na matactwa wokół katastrofy samolotu prezydenckiego brały się z imaginacji i klechdy smoleńskiej, naprędce unaukowionej eksperymentami z miażdżeniem puszek po coca coli. A Europa śmiała się z naszych mandatariuszy, że skaczą sobie do gardeł. Bo przecież walki buldogów od dawna są zakazane w cywilizowanym świecie.
Bez porównania jaśniejszym rozdziałem polskiej obecności w europarlamencie okazało się pełnienie przez Jerzego Buzka funkcji przewodniczącego Parlamentu Europejskiego – pierwszej tak wysokiej, jaką objął nasz rodak w organizacji międzynarodowej. Tegoroczna decyzja premiera Donalda Tuska, który nie znalazł na listach Koalicji Europejskiej tak przecież euroentuzjastycznej miejsca dla szefa europarlamentu z lat 2009-12 wydaje się pokazywać boleśnie lilipuci wymiar polskiej polityki.
Deputowani nie muszą jednak stać się gigantami, wystarczy, że będą nas dobrze reprezentować w zjednoczonej Europie.
Zarówno w wymiarze wspólnego bezpieczeństwa, alternatywy dla sojuszu Rosji i innych wschodnich dyktatur, Europa staje się dla Polski głównym punktem odniesienia. Za chwilę może się okazać jedynym.
Wystarczy, że jesienne wybory w Stanach Zjednoczonych wygra Donald Trump. Oznacza to, że faktyczny demontaż lub przynajmniej ubezwłasnowolnienie Sojuszu Atlantyckiego przestanie być strategicznym celem rosyjskiej strategii a okaże się geopolitycznym faktem. Wszystkie realne obietnice, dotyczące aktualności Artykułu Piątego Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązującego kraje członkowskie NATO do solidarnej obrony wzajemnej w razie ataku na którykolwiek z nich – złożył i to dwukrotnie publicznie w Warszawie demokratyczny prezydent Ameryki Joe Biden. Trump, który już przed nim jedną kadencję urząd prezydencki sprawował, wcześniej zanim nastąpiła eskalacja sytuacji w naszej części kontynentu, wypowiedział w lipcu 2017 r. na warszawskim placu Krasińskich mnóstwo ogólników, z których nawet wtedy nie wynikało nic. I nie sprawiał do końca wrażenia, że w ogóle wie, gdzie się znajduje. Teraz prowadzi w prezydenckich sondażach. Przypomina się anegdota o mądrym austro-węgierskim dowódcy, do którego w trakcie bitwy dopada rozgorączkowany młodziutki adiutant.
– Panie jenerale, sytuacja jest poważna – wykrzykuje.
– Nie, dziecko drogie – poprawia dobrotliwie młokosa generał: – Sytuacja jest beznadziejna. Ale nie poważna.
Nic dodać, nic ująć. Dla Polski wybór Trumpa oznaczać może nową Jałtę, albo złożenie nas na ołtarzu celów globalnych w sposób podobny, w jaki postąpił inny republikanin Ronald Reagan, kiedy zaniechał powiadomienia “przyjaciół z Solidarności” o terminie wprowadzenia stanu wojennego, chociaż od pułkownika Ryszarda Kuklińskiego znał tę datę: wolał jednak umożliwić komunistycznym generałom ich operację wojskowo-milicyjną.
Nie jest obojętne, kto pojedzie do Brukseli i Strasburga
Pozostaje nam w tej sytuacji zadbać o jak najlepszą reprezentację w Parlamencie Europejskim, chociaż nie tam oczywiście wykuwają się sojusze obronne. Jeśli jednak Europa przetrwać ma nie jako skansen, lecz wspólnota zdolna do reagowania na zagrożenia – do Strasburga i Brukseli wysłać powinniśmy ludzi zdolnych w tym kierunku pracować. W trybie ekspresowym przyjdzie przecież, w razie wygranej Trumpa, budować rezerwowy system bezpieczeństwa europejskiego.
Zawsze w swojej nowożytnej historii Europa potrafiła się przed barbarzyńcami obronić. Podobne analogie nastrajają optymistycznie. Nie mamy jednak dziś pozycji podobnej jak w czasach Jana III Sobieskiego, czego PiS nie rozumiał, a obecna koalicja powinna. Nawet jeśli pozostajemy petentem, musimy umieć egzekwować swoje racje. Zwłaszcza, gdy przyjmując miliony ukraińskich uchodźców wojennych dzięki ofiarności społeczeństwa zademonstrowaliśmy swoją “miękką siłę”. “Soft power” stanowi w nowoczesnej dyplomacji istotną i konkretną wartość, czasem bardziej się liczącą niż siła głowic i gotowych do akcji śmigłowców. W umiejętności wykorzystania tego faktu zawiera się kolejne europejskie wyzwanie dla Polski. Eurokraci mogą nas złościć, razić powinna krótkowzroczność zwłaszcza niemieckiej polityki w Europie – ale dzisiaj alternatywę dla Brukseli i Strasburga stanowi nie Wielka Brytania, której obywatele, jak wykazują badania opinii publicznej już niedawnego Brexitu żałują – lecz Białoruś. Nasz kłopotliwy sąsiad i sojusznik Władimira Putina.
Politycy przed wyborami europejskimi nie mówią o wyzwaniach ani racji stanu, tylko o aborcji i komisjach śledczych. Pozostaje nadzieja, nie płonna, jak wykazał masowy udział w głosowaniu 15 października ub. r, że wyborcy po raz kolejny okażą się od nich mądrzejsi.