Laburzyści powrócili do władzy w Wielkiej Brytanii. We Francji wbrew przewidywaniom wybory parlamentarne wygrała radykalna lewica a nie Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. Po wydarzeniach tego lata Polska będzie musiała się odnaleźć w związku ze zmianami u sojuszników w Europie w znacznej mierze nowej, chociaż niby wciąż tej samej. Uderza też kompromitacja zawodowych prognostów, jeszcze parę tygodni temu wieszczących zwrot w lewo na kontynencie.
Nowe wybory przyniosły nową polityczną rzeczywistość u naszych aliantów jeszcze z czasów II wojny światowej, Za zmianami nadążyć powinna nasza dyplomacja, bo inaczej – chociaż nazywani państwem frontowym w kontekście konfliktu na Ukrainie – znajdziemy się na bocznym torze.
Nie sprzyja nam zdecydowanie objęcie prezydencji w Unii Europejskiej przez premiera Węgier Viktora Orbana. Zwłaszcza, że kolejną, od stycznia… to my mamy sprawować. Nie tylko w przedsionkach ministerialnych gabinetów powraca więc nieśmieszny żart: – To wtedy jeszcze będzie jakaś Unia Europejska?
Na razie Orban, najlepszy sojusznik Władimira Putina w Zjednoczonej Europie zablokował wypłatę Polsce z unijnej kasy środków, stanowiących refundację naszej pomocy dla Ukrainy.
Niczym w pamiętnym filmie z Charlie Chaplinem Orban powziął też eskapadę do Moskwy. Samowolnie, bo nie miał pełnomocnictw do reprezentowania UE, nie powiadomił też oficjalnie o podróży Ukraińców, u których był wcześniej. Jego późniejsze notatki, sekretne, ale ujawnione, co dopełnia miary kompromitacji, odzwierciedlają stanowisko Kremla. Dla demokratycznego świata występ Orbana w Moskwie to takie małe Monachium, jeśli odwołać się do analogii z 1938 rokiem.
Ponure to, jeśli zważyć, że to polskiej prezydencji przypadnie posprzątać po ustawkach i ekscentrycznych zachowaniach najlepszego do niedawna sojusznika Jarosława Kaczyńskiego. Orbanowi jednak, który liczyć potrafi, ten status nie przeszkadzał z kolei wesprzeć Donalda Tuska w głosowaniu nad prolongatą jego kadencji prezydenta Zjednoczonej Europy co pisowską dyplomację doprowadziło do pamiętnej porażki 1 do 27 w prestiżowym, rozstrzygającym głosowaniu. Pokazuje to, że nawet z Orbanem dogadać się można, Polski w sprawach Ukrainy jednak ta reguła nie dotyczy. Premier “bratanków” działa na naszą szkodę ale nie on stanowi główny problem.
Sondażowa przewaga Donalda Trumpa nad Joe’m Bidenem przed listopadowymi wyborami w USA i faktyczne fiasko rocznicowego (75-lecie) waszyngtońskiego szczytu NATO każą patrzeć na Europę nie tylko jako wspólnotę gospodarczą ale pole budowy alternatywnego sojuszu obronnego na wypadek wycofania się zwycięskiego republikanina ze Wspólnoty Atlantyckiej bądź podjęcia decyzji czyniących ją ciałem już tylko i wyłącznie dekoracyjnym.
Dlaczego stare mocarstwa muszą wrócić do gry
Najwięcej zmieniły wybory w Wielkiej Brytanii, od kilku lat w wyniku niefortunnego referendum w sprawie Brexitu pozostającej poza Unią Europejską, co nie przeszkadza jej być jednym z filarów Sojuszu Atlantyckiego. Po czternastu latach rządów konserwatystów do władzy na wyspach powróciła Partia Pracy. Jej poprzedni lider Jeremy Corbyn uchodził za niewybieralnego na stanowisko premiera z powodu radykalnie lewicowej narracji. Obecny, Keir Starmer uosabia nadzieje na przełamanie fatalnego cyklu pozbawionej przywództwa brytyjskiej polityki, gdzie kolejnymi rozczarowaniami okazywali się torysowscy premierzy: Boris Johnson, po nim pełniąca urząd przez sześć tygodni Liz Truss i wreszcie Rishi Sunak. Teraz konserwatyści ponieśli odroczoną karę za Brexit, który – warto przypomnieć – początkowo był tylko polityczną grą ich premiera Davida Camerona, mającą na celu przejęcie elektoratu skrajnej prawicy. Teraz nie tylko lider izolacjonistów Nigel Farage zyskał mandat do Izby Gmin ale sami torysi zdobyli ich najmniej w historii.
Brytyjczycy w powszechnym głosowaniu zawierzyli bardziej obliczalnym laburzystom, kierowanym przez 61-letniego Keira Starmera od lat konsekwentnie wspinającego się po drabinie miejscowej polityki. Wiadomo, że nawet jeśli wiele obiecuje – od dostępnych mieszkań po opodatkowanie szkół prywatnych na rzecz publicznych i ściąganie danin od tych, co ich dotychczas nie płacili – zważywszy na sytuację gospodarczą, Partia Pracy na sukces liczyć może bardziej w polityce międzynarodowej. Ponieważ Brexit, pomimo sondaży, wykazujących, że Brytyjczycy już żałują podjętej osiem lat temu decyzji, wydaje się jednak procesem niemożliwym do odwrócenia – nowa ekipa punkty zdobyć może wyłącznie twardo przeciwstawiając się putinowskiej ekspansji i oferując swoim wyborcom, wywodzącym się bardziej z salariatu niż z wiejskich posiadłości powrót przynajmniej do pewnej mocarstwowej iluzji. W tym nadzieja dla naszej dyplomacji, o ile zechce ze swoich możliwości skorzystać. Wymaga to jednak przestrojenia dotychczasowych priorytetów.
Nie ma co bowiem liczyć na studenckie kontakty jej szefa Radosława Sikorskiego z oksfordzkich czasów, bo kształcili się tam raczej torysi niż laburzyści a wieloletnia fascynacja charyzmą Margaret Thatcher i skutecznością konserwatywnych ekip raczej nie ułatwi porozumienia z nowymi laburzystowskimi władzami. Zresztą kolegą pana Radka z Oxfordu pozostaje również Viktor Orban (który studiował tam dzięki hojności George’a Sorosa), z czego nic zupełnie nie wynika dla obecnej polityki, podobnie jak z faktu, że obecny premier Węgier pracę dyplomową napisał o ruchu Solidarności w Polsce. Teraz utrzymuje, że głównym zadaniem węgierskiej prezydencji w UE pozostanie walka o pokój, zupełnie jak kiedyś komuniści, chociaż to on pierwszy zażądał przed 35 laty wyprowadzenia ze swojej ojczyzny wojsk radzieckich. Nie sentymenty jednak w dyplomacji decydują, lecz interesy.
Wielka Brytania z nowymi sternikami z Partii Pracy zyskać może, w wypadku zwycięstwa Trumpa w USA, niepowtarzalną szansę powrotu do roli potęgi o znaczeniu przewyższającym regionalne.
Podobnie Francji, jeśli Stany Zjednoczone ograniczą swoje europejskie zaangażowanie, paradoksalnie przydać się może doświadczenie, kiedy to od czasów generała Charlesa de Gaulle’a aż do prezydentury Nicolasa Sarkozy’ego pozostawała z własnej woli poza militarnymi strukturami Sojuszu Atlantyckiego, ograniczając się do politycznych. Sprzyjać to może teraz budowaniu nowej europejskiej struktury obronnej bez aktywnego udziału Amerykanów. Francja bowiem, przez czas dobrowolnej karencji (od 1966 aż do 2009 r.), potęgą militarną pozostała. Realnie poza NATO. Stąd też dla Paryża zmiana, spowodowana zwycięstwem Trumpa, okaże się szokiem mniejszym, niż w innych kontynentalnych stolicach.
Wbrew fatalistycznym czy panikarskim przewidywaniom, o ile pierwszą turę wyborów parlamentarnych we Francji wygrało Zjednoczenie Narodowe kierowane przez Marine Le Pen, o tyle już w drugiej zatriumfował Nowy Front Ludowy pod przywództwem doświadczonego 73-letniego Jeana Luca Melenchona przed ugrupowaniem urzędującego prezydenta Emmanuela Macrona a dopiero trzecie miejsce zajęli narodowcy.
Trzęsienia ziemi więc nie było, a szef państwa zachował nie tyle pakiet kontrolny co klucz do dalszego rozwoju sytuacji. Ważne, żeby zrozumiano to również w Polsce. Poprzednia ekipa sprzyjała lepenowcom, obecna miała zaś tendencję do przeceniania zagrożenia ze strony narodowców. Marine Le Pen i jej kandydat na premiera niespełna 29-letni Jordan Bardella powstrzymani zostali w marszu po władzę jeszcze przed drugą turą przez szeroki sojusz nadsekwańskich elit politycznych, finansjery i mediów. Nie wiadomo jeszcze do końca, jaki układ z tego się wyłoni, ale skarcony przez wyborców chociaż zachowujący dominującą pozycję Macron zmuszony będzie również w polityce międzynarodowej liczyć się z realiami w stopniu niewspółmiernie większym niż czynił to dotychczas.
Wymusi to bardziej aktywną jego rolę w powstrzymywaniu kremlowskiej ekspansji. Zwłaszcza jeśli narodowców pokonał w znacznej mierze dzięki temu, że udało mu się opinii publicznej przedstawić partię Le Pen i Bardelli jako eksponentkę putinowskich interesów.
Kierunek dobry, ale zwrot przeciwny
Pasjonujące okazuje się fiasko przewidywań, zakładających stopniowe przejmowanie Europy przez skrajną prawicę. Dotychczas nigdzie poza Słowacją, gdzie do władzy powrócili populiści a rząd sformował ponownie po latach ich lider Robert Fico, prognozy się nie potwierdziły. Wprost przeciwnie: w Wielkiej Brytanii, pomimo nie tak dawnego Brexitu, wygrała Partia Pracy. We Francji najlepszy wynik uzyskał Front Ludowy Melenchona nie tylko z socjalistami ale nawet resztówką komunistów w składzie.
W tym zwycięskim towarzystwie, które na nasze szczęście samodzielnie rządzić nie będzie, nie brakuje zwolenników putinowskiej narracji, ale jednak Nowy Front Ludowy nie jest finansowany przez kremlowskie banki jak Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen, która przecież nie ukrywała, że pożycza od Rosjan, bo francuskie instytucje jej kredytów odmawiają.
Pomyłka dotycząca sekwencji zdarzeń po niedawnych wyborach europejskich, popełniona niemal powszechnie przez prognostów, powinna jednak dać do myślenia wszystkim, którzy im wierzą. Przypomina się anegdota o lwowskim profesorze matematyki, którego na ulicy zaczepiła wiejska baba z tobołami.
– Proszę pana, czy ja w dobrym kierunku do dworca idę?
– Kierunek dobry, ale zwrot przeciwny – odpowiedział precyzyjnie uczony.
Nic dodać, nic ująć.