Za pierwszych rządów PiS był marszałkiem Sejmu i ministrem spraw wewnętrznych. Z drugiego z tych stanowisk odszedł, gdy – jak wiadomo nieoficjalnie – sprzeciwił się stosowaniu metod “na skróty” sugerowanych przez Jarosława Kaczyńskiego. Żegnamy Ludwika Dorna.
Podobnych skrupułów nie przejawiał już wcale następca ministra Dorna, dawnego współpracownika KOR – z kolei były członek PZPR Janusz Kaczmarek, który pomimo okazywanej żarliwości rychło sam trafił tam, dokąd skłonny był posyłać innych. Bo “za pierwszego PiS” po okresie aresztów wydobywczych a potem zamykania koalicjantów nastał czas wsadzania za kraty swoich. Ale już nie na rachunek pana Ludwika.
Gdy w 1997 r. AWS wprowadziła do Sejmu 201 posłów, to właśnie Dorn pięknie zaokrąglił w dół tę liczbę, czyniąc ją łatwiejszą do zapamiętania, bo wypisał się z klubu już…. w dniu expose premiera Jerzego Buzka, reagując odejściem na powołanie Hanny Suchockiej z koalicyjnej Unii Wolności do Ministerstwa Sprawiedliwości. Obarczał ją bowiem odpowiedzialnością za całkiem już dziś zapomnianą aferę z inwigilacją prawicy za jej rządu (1992-93).
Socjolog z dyplomem, redaktor niezależnego “Głosu”, z rocznika 1954, pozostawał od lat związany z opozycją demokratyczną, nie raz obrywał przy okazji korowskich akcji pomocy, jak wtedy gdy w odwecie milicjanci wycierali nim korytarz radomskiej komendy wojewódzkiej. Potem już w nowej Polsce przez wiele lat towarzyszył braciom Kaczyńskim w ich politycznej drodze, aż zasłużył na miano trzeciegobliźniaka. Na wyrost zresztą. Nie był frontmanem, raczej facecjonistą. Gdy wczoraj w Sejmie ktoś jak zwykle nazwał wszechwładnego posła PiS Marka Suskiego “susłem” nie wiedzieliśmy, że dzień później przyjdzie nam pisać pożegnania tego, co mu ten przydomek wymyślił i w licznych komentarzach utrwalił.
Lubił siebie, zainteresowania miał szerokie, niemal renesansowe, tłumaczył z angielskiego zarówno kryminały, jak poważne książki politologiczne, pisał bajki dla dzieci. Fatalnie znosił krytykę, czy dotyczyła alimentów czy trzeźwości w Sejmie, bo z jednym i drugim… zdarzał mu się problem. Po co o tym pisać w pożegnaniu? Warto dlatego, że jego słabości dla nas dziennikarzy pozostawały ciekawsze niż mocne strony innych polityków. Gdy został marszałkiem, urzędnikom sejmowym doskwierały harce jego sznaucerki Saby. Obgryzała stylowe meble w gabinecie. A ochroniarze musieli ją wyprowadzać.
Nie znam jednak nawet jednej osoby, która poważnie powiedziałaby: Ludwik Dorn wyrządził mi krzywdę.
Dodawał polskiej polityce kolorytu, również w sensie barwnych komentarzy. Koledzy przy stoliku dziennikarskim nie pojmowali jednak za grosz, co znaczy powiedzenie, że jakaś partia “wynajmie Waregów” na kampanię wyborczą, tak jak sam Ludwik Dorn nie rozumiał, że to, co dla niego oczywiste dla wielu pozostaje… nieprzejrzyste całkiem. Czasem rzucił cenną informację, dodając, że to tylko “na offie” – i następnego dnia czytał ją w gazetach z przywołaniem źródła. Bo żurnalistom trzeba klarować prościej: że tego nie wolno dać pod nazwiskiem i już. A najlepiej dodać: bo więcej nic nie powiem.
Marzył o prezydenturze. Animozja z Suskim datowała się od momentu, gdy w przeddzień zgłaszania kandydatów na wybory w 2000 r. nieostrożnie podzielił się tą wizją na forum liderów Porozumienia Centrum. I odpowiedzią stał się pusty śmiech Suskiego, już wtedy uznającego, że od kandydowania są wyłącznie Kaczyńscy.
Próbował transferu do Platformy Obywatelskiej po wykluczeniu z PiS za nieprawomyślne wywiady prasowe, w których nawet prezesa nie oszczędzał. Jednak radomscy wyborcy PO, pomimo chlubnej karty związanej z pomocą tamtejszym robotnikom po 1976 r. lepiej zapamiętali mu rolę trzeciego bliźniaka i wskazali kogo innego. Potem był już tylko komentatorem. Zapraszanym do stacji kiedyś opozycyjnych wobec rządu, w którym zasiadał. Zaś dla Jarosława Kaczyńskiego pozostawał wyrzutem sumienia. Bo też wszyscy w tym kręgu wiedzieli, że autorem niejednej koncepcji przypisywanej prezesowi, tytułowanemu z tego powodu czołowym scenarzystą polskiej polityki… naprawdę pozostawał Ludwik Dorn.