Pozostaje nam tylko przeprosić braci Ukraińców za premiera a zwłaszcza jego zastępcę. Nie mamy daleko. Tyle, co na najbliższy dworzec kolejowy
Świat na szczęście nie ocenia dziś Polski za chybione przedsięwzięcia rządzących, lecz na podstawie wspaniałego zrywu społecznego – zapewne najpiękniejszego od czasów pierwszej Solidarności – spontanicznej i masowej pomocy, udzielanej uchodźcom z Ukrainy. Wspierają ich samorządy i organizacje pozarządowe, zwykli Polacy niosą dary i przyjmują do własnych domów. Najmniej dobrego czyni władza, na którą płacimy podatki. Fiasko eskapady kijowskiej to nie eksces, lecz symbol całości jej działań.
Trzymać innych w napięciu, że pociąg pod bombami prawie, takie to wszystko niebezpieczne – po to, by konsultacje na miejscu zakończyć stwierdzeniem, że przydałaby się międzynarodowa misja pokojowa – to dużo gorzej niż tylko nieudolność. To fiasko. Zwłaszcza, że nie wiadomo, czy chodzi o wysłanie na nieszczęsną Ukrainę misji pokojowej ONZ (przecież każdą podobną rezolucję zastopuje dysponująca prawem weta w Radzie Bezpieczeństwa Rosja), czy NATO (problem w tym, że Sojusz Atlantycki nic o tym nie wie, a jeśli nawet to nie upoważnił uczestników wycieczki kijowskiej czyli premierów Słowenii Janeza Janszy, Czech Petra Fiali i Polski Mateusza Morawieckiego do przemawiania w imieniu wszystkich pozostałych) albo Unii Europejskiej (już widzimy, jak najlepszy przyjaciel zarówno Władimira Putina jak Jarosława Kaczyńskiego, Viktor Orban dodaje do tej załogi własny kontyngent).
Oczywiście każda wizyta szefa rządu, udającego się na atakowaną przez putinowską Rosję Ukrainę wspiera duchowo opór i zwraca uwagę świata na cierpienia ludności. Jednak Michał Broniatowski, komentator zwykle wyważony, wprost pisze o “statystowaniu” w kontekście eskapady kijowskiej. Pół biedy, żeby chociaż głównym aktorem był prezydent Wołodymyr Zełenski, skądinąd ten właśnie zawód wykonujący, zanim przeszedł do polityki. Tak jednak nie jest. Komputery sterujące stoją gdzie indziej. Los Ukrainy znajduje się w rękach szefów UE i NATO. A nie polityków słowiańskich flank obu tych organizacji. Właśnie przyszło się o tym boleśnie przekonać. I nie tylko o nas tu chodzi. Chociaż polską rację stanu łatwo dziś określić: ratujemy Ukraińców, przyjmujemy ich u nas, pomagamy, należy się nam więc wsparcie wolnego świata. Tylko tyle i aż tyle.
Na konkrety czeka się dziś nie w gabinetach dyplomatów. Spodziewają się ich śledzący monitory na dworcach i wyświetlacze telefonów komórkowych wygnani przez wojnę ukraińscy obywatele. Dla nich nikły efekt podróży trzech premierów i wicepremiera okazuje się – dosłownie – mrożący. Mogą przy tym nabrać przekonania, że podobną temperaturę mają serca zachodnich polityków. Dla Ukrainy – pamiętajmy – przecież Zachodem właśnie pozostajemy. Dlatego u nas szukają schronienia jej obywatele. Wcale nie z tego powodu, że stamtąd najbliżej. Na Węgry Orbana też przecież niedaleko.
Na pytanie po co Jarosław Kaczyński odbył wycieczkę do Kijowa znaleźć można wiele odpowiedzi, ale żadna z nich nie okaże się korzystna dla prezesa PiS ani wywodzącego się z tej samej partii premiera Mateusza Morawieckiego.
Po pierwsze: premierów Polski, Czech i Słowenii wysłała tam Unia Europejska. Tak uzgodniono na szczycie w Wersalu. Cieszyć się można, że lider z Polski znalazł się w tej delegacji, że dramatycznego konfliktu nie rozwiązuje się ponad naszymi głowami (jak wcześniej miało to miejsce w sprawie Białorusi) ale nie zwalnia to nas z oceny jej dokonań. Z kolei dla twardego elektoratu PiS przywiązanego do formuły, że UE nam rozkazywać nie będzie to… motywacja co najmniej kłopotliwa.
Kwestia druga: Morawiecki i Kaczyński starają się zatrzeć złe wrażenie z czasów, gdy w tejże Unii montowali sojusz z udziałem proputinowskich polityków, jak premier Węgier Viktor Orban dziś wciąż sprzeciwiający się twardym sankcjom za rosyjską agresję, oraz liderzy skrajnej prawicy z Włoch (Matteo Salvini) i Francji (Marine Le Pen). Wiele złego tym nie wyrządzili, bądźmy sprawiedliwi, ale koncepcja przyczyniła się do rozzuchwalenia Putina, przekonanego, że w krytycznej chwili zdoła podzielić Unię Europejską, co na szczęście się nie sprawdziło. Bo ta wstrzymała oddech, przerażona brutalnością inwazji.
W Polsce powracają pogłoski o wyborach przed terminem, wiadomo, że w tej kwestii debatował niedawno Komitet Polityczny PiS. Niestety w tym kontekście odbierane są obie zagraniczne podróże partyjnych bonzów: Kaczyńskiego do Kijowa oraz przewodniczącego Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska do Budapesztu, gdzie wsparł węgierskich demokratów, którzy w kwietniowych wyborach spróbują odsunąć od władzy Orbana – jak Tusk wiele razy tam podkreślał najbardziej proputinowskiego szefa rządu w UE.
Zbyt mało uwagi w tym wszystkim poświęca się samym Ukraińcom jako rzeczywistym ofiarom konfliktu: nie mam na myśli oligarchów, przyczajonych bezpiecznie w schronach przeciwatomowych lub kryjówkach za granicą. Tylko wszystkich, którzy ruszyli do nas z niepłonną nadzieją, że skoro ich Europa do oporu przeciw rosyjskiej agresji zachęcała, to teraz nie odmówi im pomocy w godzinie próby. Po raz kolejny w historii Polski pięknie sprawdziło się społeczeństwo, zawiodła zaś władza państwowa.
Ćwierć wieku temu to obecny wicepremier pisowskiego rządu Jarosław Kaczyński stał się twórcą nietrudnej do zapamiętania formuły: teraz, k…, my.
Niby miała się odnosić do sposobu i stylu działania jego przeciwników politycznych, ale szybko okazało się, że najlepiej pasuje do kolejnej partii prezesa: PiS. Po latach… mamy recydywę.
Teraz my są Zachód, a wam Rusinom figa z makiem – to uboczny komunikat, płynący z kijowskiej wycieczki. Los tłumów na dworcach ani w centrach pobytowych nie poprawi się od jej efektów. Groźba katastrofy humanitarnej nie została zażegnana. Bombę tę rozbroić mogą wyłącznie wiążące decyzje najpotężniejszych państw NATO i UE, dotyczące masowego przyjmowania uchodźców a na razie – poprawy ich losu tam, gdzie się znajdują. Wysiłek polskiego społeczeństwa nie może pozostać w Europie wyjątkiem, dołączyć się muszą do niego zachodni liderzy w imię zasad, które deklarują.
Na szczęście nie za chybione konstrukcje propagandowe świat nas dziś ocenia. Podziwia rozmach humanitarnej pomocy, świadczonej uciekinierom z Ukrainy przez polskie samorządy i zwyczajnych obywateli. Ten wysiłek nie ustanie i poprawi reputację nadwątloną przez poczynania Morawieckiego i Kaczyńskiego, przez ich natrętny lans na nieszczęściu braci zza wschodniej granicy. Gadki w saloniku wagonu nad rozłożoną mapą to mydlenie oczu. Czas odwołać się do sumienia Europy i wspólnoty atlantyckiej, obie wyrastają przecież nie tylko z geopolityki ale ze zbioru racji i wartości.
Pozostaje mieć nadzieję, że do rozmowy włączą się politycy rzeczywiście decyzyjni. 25 marca do Polski przyjechać ma prezydent Stanów Zjednoczonych demokrata Joe Biden. Amerykański lider nie uniknie pytania o relokację uchodźców oraz sfinansowanie pomocy dla 1,9 mln z nich, którzy już przebywają w Polsce (nie licząc tych, co wcześniej przybyli za chlebem). Od odpowiedzi na nie zależy ocena jego kompetencji do przewodzenia wolnemu światu. Temu, do którego dziś uciekają uchodźcy z Ukrainy skupieni na Centralnym, Dworcu Kraków Główny, Expo Warszawa i w niezliczonych centrach pobytowych. Sami sobie nie poradzą, nawet przy najszczerszej pomocy Polaków. Nie trzeba nawet dodawać – wcale nie polityków, bo to już od dawna wiemy doskonale.