czyli przegrana jest wygraną
Po odrzuceniu przez Sejm projektu ustawy o walce z pandemią potocznie przezwanego “lex konfident” jego autorzy z PiS nie sprawiają wrażenia strapionych. Przerzucą odpowiedzialność na opozycję, problem antycovidowych regulacji mają z głowy, a przy tym Jarosław Kaczyński wie, kto mu w klubie podpadł i co istotniejsze – świadomi tego są sami zainteresowani.
Wszystko wskazuje na to, że władza po prostu nie chciała tego głosowania wygrać. Znany bilans zysków i strat na razie kalkulacje Kaczyńskiego potwierdza, nie dlatego, że taki z niego przenikliwy strateg, chociaż od dawna pochlebcy tytułują go czołowym scenarzystą polskiej polityki. Pewne okazuje się, że prezes rządzącej partii nie stracił kontroli nad sytuacją. Indolencja opozycji znów się do tego przyczyniła.
Paradoksalnie z przegranego głosowania PiS czerpie liczne korzyści, z których wyłączyć można tylko 76 posłów klubu, którzy zagłosowali inaczej, niż liderzy wskazywali. Co znaczące, dyscypliny nie uchwalono, chociaż przecież można było to zrobić. Prezes Kaczyński, premier Mateusz Morawiecki, szef klubu Ryszard Terlecki oraz marszałek Sejmu Elżbieta Witek pomimo utraty większości przy głosowaniu nad “lex konfident” zyskują wiele:
– w przekazie rządowym, zwielokrotnionym przez telewizję państwową, opozycja staje się odpowiedzialna za brak ustawy o walce z pandemią, niezależnie od jakości odrzuconego przedłożenia pisowskiego.
– partia rządząca wzbudza wrażenie, że zamierzała antycovidową regulację przyjąć, ale jej to uniemożliwiono.
– PiS nie naraża się kręgom antyszczepionkowców i “koronasceptyków”, głoszących, że pandemii nie ma a szczepienia to eksperyment. Nie traci poparcia tej licznej i aktywnej wyborczo grupy, nie ponosi ryzyka, że odpłynie ona do Konfederacji.
– wobec 76 posłów, którzy bardziej bali się własnych, niechętnych nawet niewielkim ograniczeniom wyborców, niż prezesa i szefa klubu, obaj mogą okazać teraz ojcowską wyrozumiałość. Powiedzą: żeby to było ostatni raz. I przed każdym kolejnym głosowaniem, na którym Kaczyńskiemu i Terleckiemu zależy będą skutecznie urabiać “podpadniętych”.
– niespodziewane tylko dla opozycji pyrrusowe zwycięstwo stwarza jej kłopot, bo ani PO-KO ani PSL nie czują się do wyborów przed terminem przygotowane. Zaś Lewica pozostaje wewnętrznie podzielona, po czystkach, jakie przeprowadził Włodzimierz Czarzasty odrodziło się przecież nawet koło PPS, skupiające nie byle kogo, bo wicemarszałkinię Gabrielę Morawską-Stanecką i doskonałego senatora Wojciecha Koniecznego.
– kolejną konfuzją opozycji okazuje się zupełna niemożliwość przeprowadzenia konstruktywnego votum nieufności. Niby po przegranej PiS w istotnym głosowaniu należałoby wystąpić o odwołanie rządu. Nie da się jednak uzgodnić kandydata na następcę Morawieckiego. Donalda Tuska ani drugiego w wyborach prezydenckich sprzed półtora roku Rafała Trzaskowskiego nie poprą Paweł Kukiz ani Konfederacja, a skuteczność zmiany rządu bez wyborów wymaga zgodności wszystkich sił niepisowskich od Grzegorza Brauna po Adriana Zandberga i dołączenia jeszcze choćby paroosobowej ekipy dysydentów z klubu władzy. Naturalnym kandydatem na premiera z opozycji stałby się trzeci w niedawnych wyborach prezydenckich Szymon Hołownia, zwłaszcza, że nie jest posłem i nie obciążają go sejmowe kiksy demokratów – ale Tusk nigdy go do tej roli nie dopuści. Zaś Władysław Kosiniak-Kamysz, chociaż lekarz, co w pandemii ma wielkie znaczenie i polityk pojednawczy oraz umiarkowany spalił swoje premierowskie szanse za sprawą fatalnego wyniku w wyborach prezydenckich.
Czy oznacza to, że Kaczyński może spać spokojnie, bo trwale większości nie stracił, a przynajmniej podzielona opozycja nie potrafi zbudować alternatywy? Jak się wydaje, dziś w Polsce nikt o sobie nie może powiedzieć, że pozostaje spokojny o własny sen. Do dwuletniej już klęski pandemii i fatalnych następstw ogłaszanych w związku z nią lockdownów przede wszystkim dla przedsiębiorców prywatnych i pracujących na swoim, dołącza teraz dotkliwa drożyzna. Stanowi efekt sześciu już lat fałszywej inżynierii społecznej rządzących, opartej na rozdawnictwie socjalnym, a konkretniej oferowaniu własnemu elektoratowi świadczeń wyciągniętych chwilę wcześniej w formie podatków i danin z kieszeni bardziej zaradnego, pracowitego i dynamicznego sąsiada tegoż pisowskiego wyborcy. To już nie działa, co widać w każdym osiedlowym markecie.
Do kryzysu z nasłanymi przez dyktatora Aleksandra Łukaszenkę fałszywymi uchodźcami na białoruskiej granicy, trwającego już pół roku i przybierającego chroniczną postać, dołącza wzmagające się napięcie na innej rubieży: ukraińskiej. Wojowniczym deklaracjom nie towarzyszą nawet sensowne priorytety, pozwalające choćby na wymuszenie na sąsiadach – skoro już ich blankietowo, by nie rzec, że bezrefleksyjnie, popieramy – lepszego traktowania Polaków z Ukrainy. Część inicjatyw, jak niedawny sojusz z Kijowem i Londynem równocześnie nieuchronnie przybiera format operetkowy. Jeśli przez lata Polska prowadziła wadliwą, bo pomijającą interesy naszych mniejszości za kordonem i postulaty najlepiej znających problem środowisk kresowych, politykę wschodnią – to teraz praktycznie nie ma jej w ogóle. Realizujemy w zasadzie geopolityczne scenariusze Berlina i Waszyngtonu bez uzgodnienia, co w zamian, poza kłopotami, dostaniemy.
Zapewne od czasów orwellowskiego roku 1984, ostatniego zapisanego twardą polityką stanowiącą kontynuację stanu wojennego, Polacy nie obawiali się tak bardzo o własne bezpieczeństwo. Pewnie od czasów pierwszych rządów Leszka Balcerowicza w ministerstwie finansów nie martwili się na podobną skalę o stan własnych kieszeni, zawartość osobistych portfeli.
Do rozwiązania tych problemów nie przybliża nas ani kontrolowana taktyczna porażka PiS przy ustawie covidowej ani pyrrusowe zwycięstwo opozycji. Polacy martwią się dziś czym innym niż liczenie sejmowych głosów.
Zaniechanie podejmowania wyzwań i licytacja strachu (czy posłowie bardziej boją się prezesa czy własnych “koronasceptycznych” wyborców) mogą okazać się receptą – porównanie medyczne okazuje się tu zasadne – aby dojechać z obecnym układem do końca kadencji. Ale potem następcy wiele rzeczy zmuszeni będą odbudowywać, zamiast po prostu budować. Nawet to pierwsze, również w trakcie ostatnich 33 lat, udawało się niekiedy politykom, jeśli naprawdę tego chcieli. Premier Jan Olszewski po planie Balcerowicza, bez stabilnej większości sejmowej, rządząc z prowizorium zamiast formalnie uchwalonego budżetu, w trzy miesiące osiągnął w kwietniu 1992 r. pierwszy od czasu zmiany ustrojowej wzrost gospodarczy: dopomogli mu w tym szef resortu pracy Jerzy Kropiwnicki, minister finansów Andrzej Olechowski i doradca ekonomiczny Dariusz Grabowski. Akcja Wyborcza Solidarność, przychodząc do władzy po pełnej kadencji rządów pielęgnującego centralizm Sojuszu Lewicy Demokratycznej, przeprowadziła bezcenną reformę samorządową, jedyną z czterech nazywanych wtedy wielkimi, która się udała, do dziś pozwalającą na skuteczne pozyskiwanie funduszy pomocowych przez polskie miasta, regiony i gminy. Trudno jednak pocieszać się mgławicową wciąż perspektywą lepszej przyszłości i korekty obecnych błędów, gdy każda wizyta w sklepie czy wysłuchanie codziennych komunikatów o zachorowaniach ugruntowują obywateli w przekonaniu, że dzieje się coraz gorzej, obojętnie, czy ci ostatni w danej chwili czują się konsumentami czy pacjentami. Odpowiedzialności za narastający i uzasadniony niepokój Polaków nie uda się rządzącym na nikogo przerzucić równie zgrabnie, jak ich media czynią to w przypadku ustawy covidowej.