Nie tylko dla warszawiaków to jedna z najważniejszych dat. Gdy o siedemnastej 1 sierpnia wyją syreny przystają przechodnie i zatrzymują się samochody. Ale o pamięć bohaterów znów trzeba walczyć. Kiedyś spotykaliśmy się na Powązkach, by świętować we własnym gronie, bez mentorstwa władzy, utyskującej na politykierów z Londynu, jakby oni pozostawali najważniejsi. Teraz władza znów tworzy szkodliwe mity, a na powstańczych grobach wygwizduje się weteranów i fetuje polityków, których w 1944 r. nie było na świecie.
Bohaterstwo zwykłych mieszkańców Warszawy wciąż warto przypominać. Bo to cywile stanowili 90 proc z 200 tys ofiar Powstania Warszawskiego.
Zagłada Woli stanowiła największą masakrę ludności cywilnej w tej wojnie na kontynencie europejskim. Zabijano też na Ochocie, a już po kapitulacji mieszkańcy masowo umierali w obozie pruszkowskim. Bo Powstanie nie było ani prowokacją reakcjonistów z Londynu, jak wmawiali kiedyś komuniści, ani pogodnym piknikiem patriotycznej młodzieży, jak teraz bajdurzy PiS. Okazało się największą tragedią w polskich dziejach, ale nowoczesny Naród nie zmarnował wyciągniętych z niej wniosków. Za ich sprawą później świat podziwiał zbiorową mądrość Polaków w październiku 1956 i sierpniu 1980.
Mądrości politycznej Planu Burza nie da się obronić, bo był jej całkowicie pozbawiony: przedstawiciele polskiej konspiracji mieli w ostatniej chwili podejmować walkę z niemieckim okupantem, a wobec wkraczających wojsk radzieckich występować „w roli gospodarzy”. Realizacja tego projektu sprawiła, że na Kresach ani ziemiach na wschód od Wisły NKWD ani kontrwywiad Smiersz nie musiały się nawet trudzić, by wyłapać polskie elity. Dowódcy i kadry największej w okupowanej przez Niemców Europie armii podziemnej sami oddawali się w ręce zwycięzców. Plan Burza nie obejmował jednak Warszawy. Decyzja o wywołaniu powstania w stolicy zapadła w ostatniej chwili. Towarzyszyło jej słynne: broń sobie zdobędą.
Inna rzecz, że postanowienie wszczęcia insurekcji wychodziło naprzeciw powszechnym nastrojom. W znanym filmie Jana Rybkowskiego „Akcja pod Arsenałem” jeden z przechodniów w trakcie strzelaniny, towarzyszącej uwalnianiu więźniów zadaje żołnierzowi Szarych Szeregów znamienne pytanie:
– Czy to już powstanie?
Scena jest fikcyjna, ale oczekiwania warszawiaków jeszcze wiosną 1943, które ona oddaje – jak najbardziej rzeczywiste.
Norman Davies tak rysuje tło decyzji o wybuchu powstania w 1944: „20 lipca wiadomość o próbie zamachu na Hitlera w jego kwaterze głównej w Kętrzynie w pobliskich Prusach Wschodnich wskazywała, że Wehrmacht chwieje się w posadach, a ewakuacja niemieckich urzędów cywilnych z Warszawy zdawała się sygnalizować jego odwrót. 19 lipca Radio Moskwa nadało apel, wzywający warszawiaków do powstania. Sowiecka dywizja pancerna przekroczyła Wisłę i zajęła przyczółek w Magnuszewie, 60 km na południe od Warszawy. 31 lipca, kiedy patrol czołgów T-34 widoczny był z Pragi, na wschodnich przedmieściach stolicy, wydawało się, że właściwy moment nadszedł. Tegoż samego dnia o 5.30 po południu Bór-Komorowski wydał rozkaz rozpoczęcia powstania 1 sierpnia o godz. 17-ej” [1].
Gen. Tadeusz Bór-Komorowski przedstawiał nieco inaczej okoliczności wybuchu: „Chociaż wszystkie decyzje związane z planem Burzy należały do mnie, w tej wyjątkowej chwili, kiedy miał się rozstrzygnąć los stolicy, uzależniłem swoją decyzję od zgody Delegata Rządu” [2]. Wtedy był nim Jan Jankowski. „(..) Wysłuchawszy mnie, zadał jeszcze kilka pytań członkom mego sztabu, a uzupełniwszy sobie tym obraz sytuacji zwrócił się do mnie i zdecydował następującymi słowy:
– Dobrze, niech pan zaczyna.
W następstwie otrzymanego rozkazu płk. Monter skierował do podległych sobie dowódców następujący rozkaz na piśmie:
Alarm – do rąk własnych! 31 lipca, godz. 19.00.
Nakazuję godzinę „W” dnia 1 sierpnia, godz 17,00. Adres miejsca postoju Okręgu: Jasna 22 m. 20, czynny od godziny „W”. Otrzymanie rozkazu kwitować. „X”.
Rozkaz ten nie mógł dotrzeć tego samego dnia przed godziną policyjną do rąk wszystkich zainteresowanych” – przyznaje Bór-Komorowski [3]. Pułkownik Monter to Antoni Chruściel.
Jak relacjonował prof. Władysław Bartoszewski „Łączniczki alarmowe przejęły rozkaz płk. Montera 1 sierpnia o godz. 7 rano i ruszyły na miasto. Od rana krążyły również po mieście patrole policji niemieckiej, piesze i na samochodach opancerzonych. Megafony, zwane szczekaczkami, odzywały się rzadko. Prasy hitlerowskiej nie było już drugi dzień. Jedynym źródłem informacji pozostawały więc wydawnictwa i rozkazy podziemia. We wczesnych godzinach południowych klika tysięcy osób w Warszawie zajętych było przekazywaniem rozkazu o godzinie W, przenoszeniem broni i amunicji” [4].
Pierwsze strzały padły wcale nie o siedemnastej, lecz już o 13,50 na rogu Krasińskiego i Kochowskiego na Żoliborzu, a człowiekiem, który rozpoczął Powstanie Warszawskie okazał się prowadzący drużynę z bronią pod płaszczami (pomimo gorącego dnia) późniejszy krytyk muzyczny Zdzisław Sierpiński. Przez przypadek, bo napotkał ciężarówkę pełną żołnierzy niemieckich. W odróżnieniu od całego Powstania starcie okazało się zwycięskie.
Ale nie aspekt militarny przesądził o zagładzie Warszawy. Na mocy politycznej decyzji Józefa Stalina w reakcji na wybuch powstania radziecka ofensywa została zatrzymana. Front na prawie pół roku ustabilizował się na Wiśle. Noblista Czesław Miłosz w powieści „Zdobycie władzy” widział to czekanie aż się polska stolica dopali w następujący sposób: „W dole, u źródeł ognia, wieka rzeka, nad którą stało miasto, była linią różowo zabarwionego metalu. Szczątki mostów leżały w niej jak wraki okrętów. Równo z linią horyzontu, nisko, przesuwały się szybkie samoloty w różnych kierunkach. Ich pojawieniu się w okolicy dymów towarzyszyły detonacje. Z bliska tylko można było usłyszeć wszystkie dżwięki, jakie kryła w sobie pozorna cisza widowiska” [5].
Walka inna niż wszystkie
Druga wojna światowa to nie tylko walki armii na polach bitew, operacje partyzanckie i naloty dywanowe, ale również powstania w getcie warszawskim i białostockim, w Neapolu i w Paryżu. Jednak insurekcja warszawska różniła się od wszystkich innych. 63 dni zbrojnego oporu, wspartego przez całą ludność miasta nie tylko wszystkie formacje konspiracyjne (do walki przystąpiła również proradziecka Armia Ludowa, a z chwilą dojścia Sowietów do Wisły przyczółki na drugim brzegu próbowała uchwycić armia Berlinga) sprawiły, że dysponujący wszelkimi rodzajami ciężkiego sprzętu Niemcy musieli miasto zdobywać dzielnica po dzielnicy. Wiązała się z tym niebywała nawet jak na ich wojenne poczynania brutalność. Jeszcze w sierpniu masowo mordowano ludność cywilną Woli i Ochoty. Nawet uznaniu praw kombatanckich powstańców towarzyszyła decyzja o wysiedleniu całej ludności i zburzeniu miasta. Warszawa okazała się jedyną europejską stolicą potraktowaną w taki sposób. Pozostali tylko ukryci w gruzach robinsonowie jak bohater Władysława Szpilmana i Romana Polańskiego („Pianista”). Długo po kapitulacji wysiedleni warszawiacy padali ofiarami chorób w wyniku fatalnych warunków i powszechnej żołdackiej przemocy w obozie w Pruszkowie.
Zdobycie gmachu Pasty, ówczesnego drapacza chmur, przeprawa kanałami, bohaterstwo łączniczek przenoszących meldunki i harcerzy z poczty polowej, również wydawanie w walczącej stolicy licznych gazet i powstańcze radio – wszystko to trwale przeniknęło do świadomości zbiorowej.
Nawet w ostatnich latach poznawaliśmy kolejne bezcenne świadectwa odchodzącego już pokolenia Kolumbów, akowskiej generacji nazwanej tak od tytułu powieści Romana Bratnego „Kolumbowie rocznik 20”. Dzięki kwartalnikowi „Opinia” redagowanemu z biglem przez socjologa Andrzeja Anusza (zresztą syna bohatera z Armii Krajowej) poznaliśmy wspomnienia Stanisława Likiernika, który stał się pierwowzorem postaci Kolumba z tej właśnie książki, ale w odróżnieniu od samego Bratnego, najpierw żołnierza AK, potem członka PZPR, zdecydował się zaraz po wojnie uciec z kraju zagrożony aresztowaniem, przez zieloną granicę – a ściślej białą od śniegu, bo przez Sudety na nartach i potem na Zachód – i kilkadziesiąt lat spędził na emigracji we Francji. Odniósł tam sukces życiowy nie mniejszy niż w kraju pisarz Bratny (obaj byli synami przedwojennych oficerów, więc łatwiej porównywać), na co jak przyznaje miał wpływ fakt, że w okupowanej Warszawie… uczył się języków obcych, korzystając z profesorskich bibliotek na tajnych kompletach. Tacy to byli ludzie w najtrudniejszych w dziejach Polski momentach.
Armia Krajowa odchodzi. Nie w boju. Na raka i wieńcowe choroby – pisał jeszcze w latach 80 poeta Tomasz Jastrun, syn powstaniowej bohaterki. Zanim to co nieuchronne i utrwalone w jego wierszu nastąpiło, zdążyliśmy poznać wielu dawnych bohaterów, niekiedy w bardzo codziennych sytuacjach.
Z czasów gdy ludzie jeszcze czekali na taksówki a nie odwrotnie zapamiętałem spór nas kilkorga studentów polonistyki z paroma starszymi panami o pierwszeństwo na postoju.
– Ja byłem w Kedywie, a wy nawet nie wiecie, co to takiego – padł argument.
– Wiemy: Kierownictwo Dywersji Armii Krajowej – odpowiedziałem wtedy.
W jednej chwili scysja na postoju pod modną restauracją zmieniła się w kurtuazyjne wzajemne przepuszczanie, ktoś podsunął mi nawet gustowną piersiówkę, której przyszło zastąpić powstańczą manierkę z dawnych lat. Nie muszę dodawać, że taksówką, gdy wreszcie się jej doczekaliśmy pojechali starsi panowie, a my studenciaki przykładnie poczekaliśmy na następną. Mieliśmy jeszcze to szczęście, by żywych bohaterów spotykać i z nimi porozmawiać przy okazji bez porównania swobodniejszej niż kolejna akademia ku czci.
Wciąż natomiast wymaga uzupełnień i syntez historia cywilnego bohaterstwa i ofiar. Z proporcji tych ostatnich wynika bowiem, że stanowi ona 90 proc warszawskiej tragedii. „Pamiętnik z Powstania Warszawskiego” Mirona Białoszewskiego i autobiografia Jana Kotta to tytuły znakomite, ale nawet genialna proza ani wspomnienia nie zastąpią pełnokrwistych monografii historycznych. Aż dziw, że ci, którzy zamierzają domagać się reparacji od Niemców nie dbają wcale o udokumentowanie krzywd, które mogłoby stać się ich podstawą… Wydaje się to bez porównania pilniejsze od honorowania Brygady Świętokrzyskiej, o której przepiękny „Legion” napisała Elżbieta Cherezińska, co nie zmienia faktu, że jej żołnierze wycofywali się w porozumieniu z Niemcami.
Czesi utrwalili w pamięci świata swoją spacyfikowaną wieś Lidice, z której pochodził jeden z uczestników udanego zamachu na Heydricha, Francuzi zagładę miasteczka Oradour-sur-Glane zmasakrowanego za pomoc dla partyzantów z Resistence. O swoje również cywilne upamiętnienia zadbali też Rosjanie, choćby kultywując pamięć o ludności Leningradu czasów Blokady czy zrównanej z ziemią białoruskiej wsi Chatyń. Warszawskie dzielnice: Wola ani Ochota, gdzie zabijano całe rodziny, bez różnicy płci i wieku, wciąż nie stały się podobnie czytelnymi sygnałami wywoławczymi. A ich wojenny los na to zasługuje.
Obecna władza nie stara się zmienić tej sytuacji. Jej polityka historyczna – jedno z kluczowych dla rządów PiS pojęć – skupia się najchętniej na militarnym aspekcie Powstania, chociaż nie on stanowi o fenomenie warszawskiej insurekcji. Ta władza mówi hekatumba jak Patryk Jaki (korekto nie poprawiaj, on naprawdę tak powiedział) albo warszawka jak Andrzej Duda – ale nie za bardzo wie, o czym właściwie rozprawia… Jej przedstawiciele nie potrafili zostać bohaterami nawet w bez porównania łatwiejszym czasie Solidarności. Dlatego warszawiacy zapewne będą woleli czcić tę rocznicę po swojemu, a nie wraz z nią. W latach 80 tłumy na Powązkach też doskonale radziły sobie bez generałów i sekretarzy, nawet liczni tajniacy za bardzo nam nie przeszkadzali… Warszawa i tym razem godnie rocznicę upamiętni nie zwracając uwagi na tych, co ją obraźliwie zdrabniają. Bo też o poważniejsze rzeczy tu idzie niż kultura osobista głowy państwa…
Sierpień powstańców, Sierpień stoczniowców
Poniesiona w 1944 r. ofiara wpłynęła w zasadniczy sposób na późniejsze zachowania zbiorowe Polaków. Zwracają na ten związek uwagę również zagraniczni badacze jak Norman Davies. W październiku 1956 r. uniknęliśmy losu Węgier, najechanych przez wojska radzieckie, w pokojowy sposób forsując ograniczoną demokratyzację skrajnie represyjnego wcześniej systemu. Również w sierpniu 1980 r. strajkujący robotnicy powstrzymali się od wyjścia na ulice i pomimo braku obywatelskich doświadczeń skutecznie wynegocjowali powołanie własnej legalnej reprezentacji, wzbudzając podziw całego świata. Wybór ten powtórzony został w jeszcze trudniejszej sytuacji w grudniu 1981.
– Nie poszliście na czołgi – mówi w filmie „Bez końca” w reżyserii Krzysztofa Kieślowskiego i wedle scenariusza Krzysztofa Piesiewicza adwokat do aresztowanego za strajk robotnika. I dodaje: – Tylko teraz trzeba wiele wytrzymać.
Jednak – czego nawet tak znakomici autorzy nie mogli jeszcze wiedzieć, gdy film powstawał – właśnie bezkrwawy i demokratyczny charakter oporu przeciw komunizmowi, na którego formę w oczywisty sposób wpłynęła pamięć o tragedii z 1944 r. doprowadził Polaków do odzyskania suwerenności w 1989, po kolejnych wcześniejszych o rok protestach robotników i studentów, które zmusiły władzę do ustępstw.
W tym sensie również ofiara Powstania Warszawskiego nie okazała się daremna. Zapewne żadne inne wydarzenie historii nie wpłynęło tak mocno na postawy Polaków, nie zmieniło w podobny sposób ich świadomości, nie wzbogaciło ich ducha. Z tamtej klęski wyrosły późniejsze zwycięstwa.
[1] Norman Davies. Serce Europy. Aneks, Londyn 1995, s. 86
[2] cyt wg Władysław Bartoszewski. Dni walczącej Warszawy. Wydawnictwo Krąg, Warszawa 1984, s. 11
[3] ibidem, s. 12
[4] ibidem, s. 13
[5] Czesław Miłosz. Zdobycie władzy. Wyd. Recto, Warszawa 1989, s. 17