Prowokację można przedstawiać jako wybryk, ale kłamstwo ma krótkie nogi. 

W kwestii ochrony granicy wschodniej obie strony – władza i opozycja – balansują na granicy rozsądku.

Zdumiewa nikła reakcja na atak bojówki, nazywanej przez urzędującego wiceministra obrony Cezarego Tomczyka “młodzieżą” na polskich żołnierzy, pełniących służbę na granicy białoruskiej w nocy z 13 na 14 lipca. Ale podobnie gorszyć może krótka pamięć PiS, którego polityków to zdarzenie oburza, chociaż za ich rządów białoruskie śmigłowce kołowały bezkarnie nad polską Białowieżą.

Ochrona granicy stanowi oczywistą powinność państwa, co przyznają również wszyscy skłonni ograniczyć jego rolę do “minimum” bądź funkcji “stróża nocnego”. Nie tłumaczy się to jednak na język faktów politycznych.

Co wyprawiała dwudziestoosobowa grupa, której członkowie oblewali piwem lub całkiem dosłownie opluwali pełniących służbę na granicy żołnierzy – obejrzeć może, za sprawą powszechnie dostępnych materiałów filmowych,  dosłownie cała Polska. Politycy mogą się więc odnosić do konkretnych zdarzeń a nie do ich interpretacji z drugiej ręki.

Co ma robić żołnierz, kiedy go zaatakują? Wezwać policję

Żołnierze nie bronią się sami przed atakiem, tylko wzywają policję. Bo – jak się wydaje – uznają, że im nie wolno. Takie przekonanie ugruntowali ich przełożeni. Zaś policja przyjeżdża dopiero wtedy, kiedy na leśnej drodze nikogo już nie ma. Przypomina to nieco początki transformacji ustrojowej, kiedy to jednostek wojskowych strzegły zewnętrzne agencje ochroniarskie, bo decydenci uznali, że same wojskowe warty nie obronią sprzętu ani wyposażenia przed kradzieżą. Wtedy jednak mieliśmy granice w miarę bezpieczne, nawet kontakty z Rosją za rządów tam Borysa Jelcyna się poprawiały (wysłannik kremlowskiego prezydenta Rudolf Piechoja przywiózł do Polski jesienią 1992 r. archiwum katyńskie). Teraz stajemy w obliczu wojny hybrydowej z dwoma naszymi sąsiadami: Rosją i Białorusią. Zaś na pobliskiej Ukrainie trwa od dwóch i pół roku wojna gorąca określana też nie bez racji mianem pełnoskalowej.

W tej sytuacji milcząca zgoda na opluwanie czy polewanie piwem polskich żołnierzy, pełniących służbę na niebezpiecznej granicy nie stanowi wyłącznie porażki symbolicznej czy godnościowej, lecz zakwestionowanie podstaw naszego bezpieczeństwa. Honor munduru nie jest pustym pojęciem,  ale w wymiarze jeszcze bardziej konkretnym państwo, które nie jest w stanie chronić nie tylko granic, ale nawet tych,  co ich pilnują, stawia pod znakiem zapytania swoje podstawowe funkcje. Nie o prestiż bowiem chodzi.

Niedawno zginął w obronie granicy polski żołnierz pchnięty nożem, tradycyjnie bandyckim narzędziem, przez fałszywego imigranta nasłanego przez służby białoruskie, podległe reżimowi Aleksandra Łukaszenki. Wciąż nic nie wiemy o tożsamości sprawcy ani działaniach, jakie podjąć się powinno w celu jego ukarania. Za to innymi żołnierzami poniewierano, stawiając im zarzut pochopnego otwarcia ognia w strefie nadgranicznej. Stąd wzięła się zdumiewająca powściągliwość ich kolegów,  zaczepianych w nocy w lesie przez dwudziestoosobową bojówkę, powiązaną – o czym wszyscy już wiemy z dostępnych przekazów – z operującymi  w tej strefie organizacjami, to nie żart, humanitarnymi. I podobno pozarządowymi, chociaż w sposób oczywisty działają na korzyść niedemokratycznych rządów w Moskwie i Mińsku białoruskim.

Nieoficjalnie wiadomo, że część tych organizacji, niby wspierających fałszywych imigrantów nasyłanych przez Łukaszenkę, nie zaangażowała się wcześniej w żadnej formie w pomoc autentycznym wojennym uchodźcom z Ukrainy. Co w oczywisty sposób pokazuje, komu służą. Wrogom demokracji. Nie powinny więc mieć prawa do działania w strefie nadgranicznej demokratycznego państwa. A granica Polski na wschodzie pozostaje również rubieżą Unii Europejskiej, o czym też pamiętać wypada.

Wiarygodność poprzednio i obecnie rządzących określa skala ich błędów. Ekipa pisowska, dziś chętnie obecną krytykująca, kiedy rządziła masowo rozdawała – nie za darmo, stąd afera wizowa – prawa do przyjazdu do Polski imigrantom z Trzeciego Świata.  I nie zestrzeliła białoruskich śmigłowców, naruszających polską przestrzeń powietrzną. W tym samym czasie poseł obecnej partii władzy, Koalicji Obywatelskiej, Franciszek Sterczewski, cwałował po granicy z reklamówką z jedzeniem dla nielegalnych imigrantów, uciekając przed strażnikami. Tym bardziej jedni i drudzy, skoro mają tak obciążoną hipotekę, powinni zadbać o przekaz wykazujący, że rozumieją powinności państwa w kwestii tak elementarnej jak zapewnienie bezpieczeństwa granic. Co w oczywisty sposób rzutuje na komfort obywateli, którzy również w tym celu państwo ze swoich podatków utrzymują. Nikt odpowiedzialności za to z klasy politycznej i podległej jej kasty urzędniczej nie zdejmie. Rozmawiamy o podstawowych obowiązkach.

Nieobyczajni politycy 

Nie da się nazywać bojówkarzy dobrotliwie młodzieżą ani odpowiedzialnością za strzały na granicy obarczać broniących jej żołnierzy. Urąga to bowiem zdrowemu rozsądkowi. 

W niedawnej sejmowej debacie dotyczącej zasad otwierania ognia w strefie granicznej niektórzy posłowie bardziej troszczyli się o prawa nielegalnych przecież imigrantów i ich dobra osobiste niż o bezpieczeństwo żołnierzy i okolicznych mieszkańców. To już nie obłuda ale zanik masowego instynktu samozachowawczego. Podobnie szokuje, że na reprodukowanych przez część mediów nagraniach incydentu na granicy zamazuje się pikselami twarze sprawców, chociaż mogłoby to ułatwić identyfikację tych, co bez wątpienia naruszyli prawo albo dopuścili się tego, co kodeksy nazywają nieobyczajnym wybrykiem. 

Stara władza wpuszczała na polskie niebo obce śmigłowce. Nowa z mimowolnie komiczną powagą rozprawia o karaniu sprawców fizycznego ataku na żołnierzy mandatami. Nie dowiadujemy się od niej, kto sekwencję tych paskudnych zdarzeń zaprogramował, chociaż kiedy przed dziesięciu laty wybuchła afera Sowy z nagraniami polityków obozu rządzącego, ten sam co dzisiaj premier Donald Tusk wskazał, że scenariusz prowokacji napisano cyrlicą. Skoro wówczas odpierał atak na własną partię, niech teraz wesprze obrońców polskich granic. Wkrótce po desygnowaniu przez  własną partię na premiera Tusk jesienią ub. r.   oznajmił, że mowa jest srebrem. Czyli w domyśle –  milczenie złotem. Ale nie wówczas, gdy nie wiadomo kto – bo nazwisk ani nazw organizacji wciąż przynajmniej oficjalnie nie poznaliśmy – napada polskich żołnierzy, pełniących służbę na granicy z nieprzyjaznym nam i autorytarnym państwem. Zaś po całym incydencie przesłuchuje się masowo właśnie zaatakowanych wojskowych i tylko nielicznych sprawców. Chociaż ci ostatni pozostawali doskonale do agresywnej akcji przygotowani, o czym świadczą choćby trzymane przez nich pochodnie.    

Dla zwykłych ludzi to oczywisty absurd. Politykom zaś pozostaje wreszcie przyjąć do wiadomości, że za to, co robią w kwestii bezpieczeństwa nas wszystkich, zostaną ocenieni. Oby równie masowo jak w ubiegłorocznych wyborach październikowych, po których dumni byliśmy z wysokiej frekwencji: zagłosowało ponad 74 proc z nas. Nie wybraliśmy jednak swoich przedstawicieli dla dekoracji, ale po to, żeby skutecznie bronili nas samych i wspólnego polskiego państwa. Na tym dziś polega zdrowy rozsądek, można też trochę staroświecko nazwać to racją stanu.     

Z czasów zimnej wojny zapamiętaliśmy na Zachodzie – chociaż nie najlepszą o sobie oni pamięć pozostawili – zwolenników jednostronnego rozbrojenia.  Uznawali oni zdemontowanie własnych instalacji nuklearnych albo nawet wszystkich militarnych za jedyną gwarancję, że ich Leonid Breżniew nie napadnie. W Polsce z podobnymi poglądami nikt dziś nie wyskakuje, bo głosząc podobną tezę dotyczącą Władimira Putina naraziłby się bardziej na śmieszność niż ostracyzm. Zamiast tego aktywni okazują się zwolennicy rozbrojenia mimowolnego: dokonywanego pod szczytnymi hasłami ochrony praw imigrantów (żeby im przy nielegalnym przekraczaniu granicy krzywdy nie zrobiono) względnie dóbr osobistych (stąd zamazywanie twarzy sprawców awantury z żołnierzami). Warto jednak pamiętać, że wspomnianych zwolenników jednostronnego rozbrojenia trafnie oceniły same społeczeństwa wolnego świata, wybierając w kolejnych głosowaniach polityków bardziej niż tamci stanowczych, którzy z czasem – wespół z demokratycznymi ruchami społecznymi w krajach bloku wschodniego z naszą Solidarnością na czele – przyczynili się do obalenia żelaznej kurtyny.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 9

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here