Rządzący na Kremlu parokrotnie w najnowszej historii wykorzystywali czas wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych do stwarzania przemocą faktów dokonanych w polityce międzynarodowej. W tym roku może wzbudzać niepokój zbieżność ich terminu (5 listopada) z głosowaniem do parlamentu w Gruzji (26 października) i wyborem w drugiej turze głowy państwa Mołdawii (3 listopada).
Jak wiadomo, w 1956 roku oddziały radzieckie wkroczyły na Węgry tłumiąc tamtejszą rewolucję dokładnie w czasie, gdy w USA reelekcję zapewnił sobie Dwight Eisenhower. Chociaż wcześniej okazał się jednym ze zwycięzców II wojny światowej – wtedy nie zareagował, pomimo, że podległe Amerykanom radiostacje zachęcały powstańców do stanowczych działań.
Zaś w 1968 r. kiedy w Stanach trwała kampania przed wygraną Richarda Nixona, Sowieci podobnie bez konsekwencji wtargnęli do Czechosłowacji, tłumiąc demokratyczną Praską Wiosnę. Również inwazję na Polskę, do której ostatecznie nie doszło w wyniku akcji dyplomatycznej Jana Pawła II i Zbigniewa Brzezińskiego, w 1980 ZSRR planował na grudzień 1980 r, po wyborach amerykańskich, zwycięskich dla Ronalda Reagana, ale w momencie, kiedy w Białym Domu rządził jeszcze jego poprzednik Jimmy Carter. Jak ujawnił później na łamach paryskiej “Kultury” płk. Ryszard Kukliński, do Polski wkroczyć miało wtedy 16 dywizji radzieckich, dwie czechosłowackie i jedna z NRD.
Efekt opóźnionej reakcji Amerykanów spowodowanej kampanią wyborczą za Oceanem wykorzystał w bliższych już nam czasach Władimir Putin, atakując Gruzję w 2008 r, zanim George’a Busha Juniora w Białym Domu zastąpił Barack Obama. Spotkał się wówczas z mocniejszym przeciwdziałaniem ze strony Francji czy nawet Polski niż USA.
Rekompensata Kremla za porażki na Ukrainie
Teraz przedwyborcze sondaże za Oceanem oddają niewielkie różnice poparcia między kandydatką Demokratów Kamalą Harris a Republikaninem Donaldem Trumpem, zaś przedmiotem troski naszej części świata pozostaje głównie możliwość zwycięstwa tego drugiego, w świetle znanych uwikłań w kontakty z Kremlem.
Jeszcze bardziej niebezpieczna może okazać się – niezależnie od wyniku głosowania w USA – możliwość wykorzystania przez Władimira Putina czasu wyborczego w Ameryce, osłabiającego jej możliwość reakcji, do podobnie gwałtownych działań, jakie kiedyś podejmowali jego jego radzieccy poprzednicy.
Rządząca na Kremlu ekipa przez dwa i pół roku prowadzenia gorącej wojny pełnoskalowej na Ukrainie nie zrealizowała ani jednego z jej celów, z wyjątkiem może odwrócenia uwagi od wewnętrznych problemów Rosji.
W tej sytuacji Władimir Putin może poszukać rekompensaty gdzie indziej, w celu rozszerzenia nawet przemocą geopolitycznej strefy wpływów.
Okazje trafiają się dwie. 3 listopada, na dwa dni przed Amerykanami, swojego prezydenta wybiorą Mołdawianie. Jeszcze wcześniej bo 26 października Gruzini wyłonią nowy parlament, zaś w grudniu w tym samym kraju nastąpi także wybór głowy państwa.
Żadne z tych głosowań nie zapowiada się spokojnie. W każdej z kampanii w obu państwach powstałych po rozpadzie ZSRR siły proeuropejskie i demokratyczne skarżą się na ingerencje z zewnątrz. W tym na kupowanie głosów przez prorosyjskich oligarchów.
Skarżył się na geopolityczną katastrofę, teraz szykuje ją innym
Sytuacja Mołdawii i Gruzji pozostaje natomiast odmienna w tym sensie, że w pierwszym z tych krajów prezydentem pozostaje reprezentująca kurs na integrację europejską Maia Sandu, która za rywala w drugiej turze ma prorosyjskiego byłego prokuratora generalnego Aleksandra Stoinaoglo. Ponieważ trzecie miejsce zajął inny kandydat o orientacji wschodniej, o zwycięstwie zdecyduje zapewne niewielka przewaga głosów. I strona, która przegra, wyprowadzi zwolenników na ulice, co w czarnym scenariuszu da pretekst do interwencji siłom zewnętrznym, na przykład pod pretekstem pogwałcenia praw mniejszości rosyjskiej przez obecne władze.
Gruzją z kolei rządzi sprzyjająca Rosji partia Gruzińskie Marzenie, której faktycznym konstruktorem pozostaje prokremlowski oligarcha Bidzina Iwaniszwili, natomiast urząd prezydenta sprawuje tam zapatrzona na Zachód demokratka Salome Zurabiszwili. W grudniu przyjdzie jej walczyć o ponowny wybór. Najpierw jednak Gruzini wyłonią parlament, w klimacie obaw o fałszerstwa wyborcze. Autorytarne tendencje obecnego rządu w Tbilisi ujawniły się wcześniej przy okazji forsowania ustawy o uznaniu niezależnych organizacji społecznych za zagraniczną agenturę. Regulację tę wzorowano na obowiązującej w putinowskiej Rosji. Nader prawdopodobne wydaje się w Gruzji rozstrzygnięcie wyborcze podobne jak w Polsce: arytmetycznie najlepszy wynik uzyska Gruzińskie Marzenie, jednak koalicję rządzącą zbudują cztery inne partie, demokratyczne.
W odróżnieniu od Polski po 15 października ub. r. brakuje jednak gwarancji spokojnego biegu wydarzeń. Już teraz bowiem Gruzini wychodzą na ulice i place, protestując przeciw fałszerstwom, które mogą dopiero nastąpić, co znamionuje krańcowe napięcie. Zaś żeby nie tworzyć daremnie czarno-białego obrazu sytuacji przypomnieć wypada, że wcześniej obywatele zawiedli się na reprezentującym opcję prozachodnią b. prezydencie Michaile Saakaszwilim. Niedawno Europejski Trybunał Praw Człowieka uznał, że słusznie został on skazany w ojczyźnie za nadużycia władzy.
Obawy o wykorzystanie wyborów w ościennych krajach, ale przede wszystkim w USA, przez Kreml do poszerzenia swojej domeny a także odwrócenia uwagi własnego społeczeństwa od niepowodzeń zbrojnej akcji na Ukrainie nie okazują się więc iluzoryczne. Sojusz państw wolnego świata musi znaleźć odpowiedź, zdolną je uśmierzyć. W przeciwnym wypadku karta globalnej gry może odwrócić się ponownie na korzyść Władimira Putina. Kiedyś uznał on rozpad ZSRR za globalną katastrofę. Teraz nie cofnie się przed zgotowaniem lokalnych katastrof narodom, które wyrwały się spod przymusowej kurateli Kremla i próbują organizować życie po swojemu. Ukraińców już to spotkało. Po agresji zapoczątkowanej 24 lutego 2022 r. Zachód nie może już w tej kwestii żywić żadnych złudzeń.