Jak Rafał Trzaskowski i Donald Tusk pracują na przyszłe zwycięstwa Szymona Hołowni i Mateusza Morawieckiego
Rafał Trzaskowski i Donald Tusk – z których każdy już raz w życiu przegrał wybory prezydenckie – postępują tak, jakby starali się ułatwić Mateuszowi Morawieckiemu wygraną za trzy lata. O ile Tusk wrócił do polityki krajowej po to, by powstrzymać Szymona Hołownię, bo na zastopowanie Jarosława Kaczyńskiego jest za słaby, to teraz mimowolnie toruje temu pierwszemu drogę do premierostwa forsując warianty z których śmieją się wyborcy Platformy Obywatelskiej, wedle sondaży wykształceni i wymagający.
W trakcie prezentacji planu partyjnej szkoły letniej – pomijam błahość tematu serwowanego Polakom w dniach wojny w sąsiednim kraju i wciąż nie kończącej się epidemii – prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski wyglądał nie jak mąż stanu, który w niedawnych wyborach prezydenckich pozyskał głosy 10 milionów rodaków ale jak gospodarz podrzędnego kasyna. Zaś wcześniejszy pomysł przewodniczącego Platformy Obywatelskiej Donalda Tuska, nieoficjalnie wskazującego Izabelę Leszczynę na przyszłą szefową rządu niektórzy najbliźsi mu doradcy uznają za… prowokację przeciwnika, co pokazuje klimat myślowy i emocjonalny w partii w latach 2007-15 rządzącej Polską. Pewnie faktem pozostaje, że kandydatka prospołeczna jak Marzena Okła-Drewnowicz a nie dawna wiceminister finansów zostałaby bez wątpienia lepiej przyjęta tak przez wyborców jak potencjalnych partnerów jednej wspólnej listy opozycji co do której Tusk nie odtrąbił, że nie miałaby powstać i której także Trzaskowski nie kontestuje. Ich spór nie ma zresztą charakteru ideowego lecz ambicjonalny. Po powrocie Tuska do kraju prezydent Warszawy odpuścił przywództwo w partii ale… niczego poza tym oddawać już nie zamierza.
Budka czyli chodzący błąd szeryfa
Liderzy zajmują się zwalczaniem siebie nawzajem, a na czele klubu parlamentarnego stoi doszczętnie skompromitowany udziałem w popijawie z politykami obozu rządzącego Borys Budka, któremu znudziło się już nawet udawanie, że nadaje się na to stanowisko. Zwłaszcza podwładni posłowie wyrażają się o nim z bezbrzeżną pogardą. I trudno im się dziwić. Gdy zaczepiłem go na korytarzu Sejmu, opowiadając jak policja próbowała dostać się do mojego mieszkania, po prostu uciekł przede mną. Zwykle tak reaguje. Jak na naszpikowany bohaterami klub (posłanką PO pozostaje Henryka Krzywonos-Strycharska, która w Sierpniu 1980 r. swoim tramwajem zablokowała węzeł w Trójmieście, rozpoczynając tym samym strajk generalny na Wybrzeżu oraz Jerzy Borowczak, który tego samego dokonał wówczas w Stoczni Gdańskiej) – taki “cienias”, jakby rzecz ujął były premier Kazimierz Marcinkiewicz, to żenada i katastrofa.
Pozostawienie Budki na stanowisku, pomimo gorszącego uczestnictwa w ochlaju pod marką urodzin pisowskiego propagandysty Roberta Mazurka na co dzień opłacanego w imię dobrych stosunków z władzą przez niemieckie radio RMF, gdzie przy kielichu szef najmocniejszego klubu opozycji bratał się z pisowskimi działaczami Łukaszem Szumowskim i Markiem Suskim, którym na co dzień nawet patriotyzmu odmawia – to najpoważniejszy błąd Tuska od momentu jego politycznego powrotu do Polski. Zwłaszcza, że pod ręką znajdował się Rafał Grupiński, który acz swobodnie traktuje podejmowane zobowiązania, po pierwsze raz już tę funkcję pełnił w dobrym dla Platformy okresie (gdy pozostawała u władzy w latach 2011-15), po drugie jako weteran antykomunistycznej opozycji u byle kogo nie popija, zwłaszcza tam, gdzie mogłyby do doścignąć obiektywy “paparuchów”.
W PO można się zresztą nawet dowiedzieć, który to z konkurentów Budki po nich zadzwonił. Przeliczył się jednak, bo chociaż Budka upadł tak nisko, że gorzej już polityk nie może – Tusk po enigmatycznym okresie zawieszenia ku zdumieniu wszystkich pozostawił skompromitowanego posła na stanowisku, wyłgując się nieśmieszną anegdotą o teściowej, która miała Budki bronić (“Donald, tylu już wyrzuciłeś…”). Nie słychać wcale, by wykształcony i wymagający jak wynika z badań elektorat PO pękał ze śmiechu.
Kierunek dobry ale zwrot przeciwny
Z początku Tusk skłaniał się ku odważnemu rozwiązaniu, rozładowującemu kryzys moralny w klubie i poszerzajacemu ławę przywódców. Na czele parlamentarnej reprezentacji Koalicji Obywatelskiej, bo takiej wciąż nie zleksykalizowanej jeszcze marki Platforma obecnie używa, stanąć miała kobieta. Z opisu wynikało, że posłami pokieruje Izabela Leszczyna, dawna wiceminister finansów, w sejmowych pracach kompetentna a sympatyczna w międzyludzkich kontaktach.
Pomysł dobry, ale potem wszystko potoczyło się jak w anegdocie o pytaniu do Radia Erewań.
– Czy to prawda, że w Moskwie na Placu Czerwonym rozdawali samochody?
– Prawda, tylko nie w Moskwie, a w Leningradzie, nie samochody lecz rowery i nie rozdawali, lecz ukradli.
Izabela Leszczyna zamiast zawstydzać gnuśnych podwładnych w klubie i budować tam nową jakość – stała się nieoficjalną na razie kandydatką Tuska na premiera.
Znowu przypomina się anegdota, tym razem o lwowskim matematyku.
– Proszę pana, czy ja w dobrym kierunku do dworca idę? – pyta go zasapana kobiecina.
– Kierunek dobry, ale zwrot przeciwny – odpowiada rzeczowo uczony.
Nie wiadomo po co Tusk wydobywa kandydatkę na światło dzienne akurat teraz, gdy terminu wyborów nadal nie znamy, a w sondażach wciąż prowadzi PiS, trudno też dociec, dlaczego czyni to zakulisowo, poprzez przecieki, a nie stojąc w blasku jupiterów, skoro odbywa przecież tournee po Polsce, spotykając się ze zwolennikami. W dodatku forsując byłą wiceminister finansów wie, że rozeźli tym potencjalnych koalicjantów i obniży poparcie dla koncepcji jednej wspólnej listy, za którą w teorii obstaje, chociaż realizująca ją opozycja na Wegrzech przegrała z Viktorem Orbanem, wygrał za to w Słowenii odrzucający miraż jedności Robert Golob. Ściślej: jedna tylko rzecz Tuska tłumaczy, chociaż nie usprawiedliwia. To rywalizacja z Trzaskowskim.
Trudna, bo dotyczy roli, do której żaden z nich się nie nadaje. Kandydata opozycji w wyborach prezydenckich za trzy lata.
Problem w tym, że skoro Tusk przegrał w 2005 r. z Lechem Kaczyńskim to tym trudniej uwierzyć, że zdolny będzie pokonać Mateusza Morawieckiego, bez porównania sprawniejszego i swobodniejszego, a przy tym zbrojnego w piećset plus i czternaste emerytury, a nie tylko dobre chęci. Zapewne obecny premier zostanie kandydatem PiS. A Tusk go nie powstrzyma opowieściami o orlikach i autostradach.
Z kolei Rafał Trzaskowski okazał się już przed dwoma laty typowym kandydatem rezerwowym. Po wycofaniu Małgorzaty Kidawy-Błońskiej wydelegowano go do tej roli z planem minimum. Nie miał za zadanie wyborów wygrać. Tylko odzyskać dla Platformy drugie miejsce. Uniemożliwić Szymonowi Hołowni wejście do drugiej tury, w której ten miał szansę pokonać Andrzeja Dudę. To ostatnie oznaczałoby jednak prawdziwy koniec wcale nie Prawa i Sprawiedliwości, lecz Platformy Obywatelskiej.
Na razie obaj mężowie stanu, tak Tusk jak Trzaskowski, licytują się, który zorganizuje fajniejszą szkołę letnią. Trzaskowski choć prezydent Warszawy, zwołuje swój Campus w Olsztynie, zaś Tusk do spółki z Radosławem Sikorskim, nie bacząc, że ten głównie z porażkami się kojarzy, skoro przegrał kiedyś prawybory z Bronisławem Komorowskim, a marszałkiem Sejmu był najgorszym z historii. Chociaż Platforma wedle socjologów elektorat ma najbystrzejszy, nie wyzbyła się traktowania go niczym gromadki dzieci, którym wystarcza zorganizować festyn na 1 czerwca. A potem utyskiwać, że społeczeństwo nie dorosło, jak czynili to zwolennicy Tadeusza Mazowieckiego po jego porażce w walce o drugą turę ze Stanisławem Tymińskim w 1990 r.
Zaś Hołownia – w przyszłości zapewne główny obok kolejnego prezydenta Morawieckiego beneficjent ich konfliktu – na razie postępuje w zgodzie z zasadą, jaką Mao Zedong określił mianem strategii mądrej małpy: ta bowiem miała siedząc spokojnie na wzniesieniu obserwować jak dwa tygrysy walczą w dolinie. Starczy dodać, że oba tygrysy jawią się jako mocno wyleniałe, by uznać tę postawę za uzasadnioną. Nie wiemy ile jeszcze absurdalnych kandydatur na premiera z PO wprowadzi do obiegu publicznego przewodniczący Tusk (Kaczyński miał kiedyś nawet kandydata z tabletu Piotra Glińskiego): pewne tylko pozostaje, ze każda z nich realnie przybliża objęcie tej funkcji przez lidera Polski 2050 Szymona Hołownię.
Powodów do niezadowolenia nie ma też z pewnością Morawiecki, byle mu się tylko do czasu tych kolejnych wyborów oferowany elektoratowi socjal nie wyczerpał. Ale wybór Adama Glapińskiego na prezesa Narodowego Banku Polskiego – całkiem przecież niekonieczny – miał przesądzać, że fruktów nie zabraknie. A Tusk i Trzaskowski gotowi są walczyć ze sobą nawzajem… do ostatniego wyborcy.