Pisowski zamysł wprowadzenia podatku od reklam w mediach godzi w wolność słowa w Polsce. Najbardziej bulwersujące okazuje się założenie, że media krytyczne wobec władzy mają finansować te, które jej sprzyjają, a rozwiązanie jeszcze ubiera się w otoczkę wspierania kultury. Jednak obecnym oponentom władzy, w tym niemieckim właścicielom środków przekazu można wypomnieć, jak kiedyś PiS popierali lub teraz próbują się dostosować do jego oczekiwań. Wolne media trzeba wspierać ale czasem trudno oprzeć się refleksji na zasadzie: i kto to mówi…
Biograf Karola X Jose Cabanis opisuje, jak za panowania tego króla Francji przyjmowano kolejno m.in. prawo o świętokradztwie oraz ustawę o starszeństwie, stanowiącą alternatywę dla wcześniejszego chociaż bez porównania nowoczesnego Kodeksu Napoleona, jednym słowem regulacje, które dziś nazwalibyśmy kagańcowymi.
Ustawa sprawiedliwości i miłości czyli jak król Francji wolną prasę zwalczał
“Następnego roku przyszła kolej na ustawę prasową. Przedstawiona izbie ustawa – napisał “Le Moniteur” z 5 stycznia 1827 r. – chce być ustawą sprawiedliwości i miłości. Ta nazwa w szyderczym sensie, przylgnęła do niej. Dyskusja w Izbie Deputowanych trwała od 14 lutego do 12 marca. Następnie ustawa została tak przerobiona przez komisję Izby Parów, że rząd zdecydował się ją wycofać. W swej początkowej postaci przewidywała, że każdy druk liczący dwadzieścia arkuszy (320 stron in octavo) lub więcej będzie mógł być dopuszczony do sprzedaży dopiero w pięć dni po złożeniu egzemplarza w dyrekcji księgarni; w wypadku druków liczących ponad 20 arkuszy termin wynosi dziesięć dni. Za naruszenie tego przepisu przewidywano grzywnę w wysokości 3000 franków dla drukarza oraz zniszczenie całego nakładu. Wszelkie druki liczące 5 arkuszy (80 stron formatu ósemki) lub mniej podlegały dość wysokim opłatom skarbowym, z wyjątkiem instrukcji biskupich, listów pasterskich, katechizmów itp. Każdy właściciel gazety lub wydawnictwa periodycznego musiał złożyć deklarację wstępną, a kary za przestępstwa prasowe miały być poważnie zaostrzone. Nawet Akademię Francuską poruszyły niebezpieczeństwa, jakimi projekt ustawy groził prasie i zawarta w nim możliwość jej bardzo szybkiej likwidacji” – opisywał biograf króla Jose Cabanis [1].
Przy czym stronnictwo królewskie, podobnie jak w prawie dwieście lat później PiS, zmieniło poglądy na tę kwestię z chwilą dojścia do władzy. Pamiętamy lamenty pisowskich środków przekazu nad losem Doroty Kani za rządów PO, chociaż jej sprawa nie dotyczyła dziennikarstwa lecz pożyczania ogromnych sum od teściowej osadzonego wtedy w areszcie Marka Dochnala i obietnic poprawy jego sytuacji. Zaś we Francji zanim późniejsi doradcy króla doszli do władzy, to “w tamtych czasach, jak trafnie mówił Beniamin Constant, ultrasi byli niezmordowanymi bojownikami wolności prasy. Teraz mogli nareszcie przemawiać własnym głosem: “krótko mówiąc, panowie, plaga druku jest jedyna, jakiej Mojżesz zapomniał spuścić na Egipt” (Salaberry). Freuilly domagał się utworzenia “Wysokiego Trybunału Cenzury”. Za to La Bourdonnaye, który stał się z pozoru liberałem, bo był przeciwnikiem Villele’a, ujawnił, co ten powiedział na komisji, a mianowicie, że ustawa powinna właściwie zabić dzienniki, z wyjątkiem dwóch, trzech” [2].
Jak widać, w osobie hrabiego Francois-Regisa La Bourdonnaye znajdujemy nawet ówczesny odpowiednik Jarosława Gowina…
Zaś – jak relacjonował dalej Cabanis – “kiedy projekt wreszcie wycofano, w Paryżu znów pojawiły się iluminacje. Petardy, rzucane ze wszystkich stron świadczyły o uciesze publiczności. (..) Robotncy drukarscy tańczyli wokół kolumny Vendome (..)” [3]. Władcy, pomimo wycofania projektu, przyszło zaś zapłacić wysoką cenę za niefortunną inicjatywę.
Król Francji Karol X, który próbował dziennikarzom zabronić praktycznie wszystkiego w dobie tzw. restauracji – po wielkiej rewolucji i burzliwym okresie wojen napoleońskich – dobrze na tym nie wyszedł, bo nie panował długo, lecz zaledwie sześć lat. Wybuchła bowiem w 1830 r. w Paryżu kolejna rewolucja, wobec której abdykował i w przebraniu kobiecym uciekł do Anglii.
Za wcześnie przewidywać, że podobny los spotka liderów PiS za kolejny po przejęciu i upaństwowieniu publicznej telewizji i radia zamach na wolność mediów, ale kilka kwestii wydaje się bezspornych.
Strajk części mediów sprzed kilku tygodni, z wyświetlaniem czarnych plansz na ekranie zamiast serwisów informacyjnych telewizji 24-godzinnych oraz niektórych portali odbił się szerokim echem nawet poza Polską.
Pisowskiej propagandzie ani poselskim przekazom dnia nie udało się nadać podatkowi od reklam w mediach sankcji wyższej niż pospolity haracz czy reket jeśli użyć slangu grup przestępczych z kierunku wschodniego.
Rządzący atakują prywatne media opozycyjne, bo nie udało im się stworzyć silnej telewizji państwowej pomimo jej przejęcia. Spada oglądalność, a programy Jacka Łęskiego, Magdaleny Ogórek i Danuty Holeckiej stanowią podobny obiekt żartów, jak paski kanału Info. Jeszcze słabsze zawodowo okazują się media nominalnie prywatne ale faktycznie propisowskie i utrzymywane z kroplówki spółek Skarbu Państwa stanowiące przy tym przytulisko dla nieudaczników rozmaitej proweniencji.
Nie ulega też jednak wątpliwości, że PiS, rządząc Polską już od pięciu i pół roku nikogo na ślepo nie atakuje. Na cel bierze sędziów, którym opinia publiczna nie bez racji przypisuje kastowość i opieszałość, prominentów poprzedniej władzy której znaczna część Polaków miała już po ośmiu latach dosyć, teraz zaś obce koncerny prasowe znane z kontrowersyjnych praktyk, często niedopuszczalnych w krajach, z których się wywodzą.
Wyjątkiem od tej zasady stało się zaciekłe zwalczanie przez PiS kandydatury Donalda Tuska na prezydenta zjednoczonej Europy, co skończyło się kompromitującą arytmetyką głosowania 1 do 27, ale w tym wypadku przesądziły chorobliwe emocje samego Jarosława Kaczyńskiego, który następcy w fotelu premiera zazdrościł, że pełnił funkcję szefa rządu przez czas siedem razy dłuższy niż on sam, prezes wszystkich prezesów. Pozostałe cele pisowskich ataków dobrano w sposób, pozwalający zakładać, że chociaż u części opinii publicznej pojawią się reakcje typu “a dobrze im tak”.
Wprawdzie krucjata przeciw sędziom zaowocowała przedłużeniem przeciętnego czasu trwania postępowań o 38 proc jak kwituje raport Najwyższej Izby Kontroli Mariana Banasia, jednak postrzeganie tej grupy jako wyniosłej i nieprzyjaznej zwykłemu klientowi wymiaru sprawiedliwości pozwala liczyć na populistyczny efet całej operacji. Z mediami dzieje się podobnie, podatek od reklam wychodzi naprzeciw nieufności, jaką w części społeczeństwa wzbudzają koncern Agora wydający “Gazetę Wyborczą”, właściciele stacji telewizyjnych z TVN na czele oraz zawiadujące sporą częścią rynku niemieckie firmy. Rezerwa ta nie zawsze bierze się z uprzedzeń, skoro koncerny te rozpychając się na rynku stosowały praktyki rodem z państw Trzeciego Świata: przykładem masowe kaperowanie przez TVN gwiazd telewizji publicznej tańsze niż kształcenie własnych kadr. Nie dowodzi to wcale, że PiS ma rację, ale wyłącznie, że… ma się do czego odwoływać.
Jak kupił, tak sprzedał
Znana anegdota całkiem już współczesna opowiada o tym, jak rosyjski biznesmen po wyjściu z ministerstwa, gdzie załatwił właśnie korzystne dla siebie decyzje urzędników spostrzega brak mercedesa, uprzednio zaparkowanego przed gmachem.
– Jak kupił, tak sprzedał – kwituje oligarcha.
Niemieckie koncerny prasowe wchodziły na polski rynek prasy politycznej w momencie, gdy po Akcji Wyborczej Solidarność władzę przejmował Sojusz Lewicy Demokratycznej. Nie stawiano im żadnych barier, chociaż Polska nie należała wtedy jeszcze do Unii Europejskiej a Polacy nad Łabą, Renem i Szprewą nie cieszą się do dziś prawami mniejszości narodowej.
Interesującym aspektem ówczesnej ekspansji Springera i Pasaauera w Polsce pozostaje masowe zatrudnienie przez te koncerny byłych decydentów z upadających gazet z polskim kapitałem. Znakomitym przykładem pozostają tutaj transfery kadry kierowniczej zamykanego właśnie “Życia”, które po wymuszonej rezygnacji charyzmatycznego redaktora naczelnego Tomasza Wołka nie poradziło sobie na rynku, bo wobec gwałtownego spadku poziomu i kompletnej zmiany sympatii pisma zostało masowo odrzucone przez czytelników.
Nieudany następca Wołka w fotelu naczelnego Paweł Fąfara znalazł zajęcie najpierw u Springera w “Newsweeku” a następnie u Passauera i to jako główny redaktor “Polski The Times”. Pierwszym naczelnym “Newsweeka” został dawny zastępca Wołka w “Życiu” Tomasz Wróblewski. Innym tytułem Springera, codziennym “Faktem” pokierował dawny sekretarz redakcji “Życia” Grzegorz Jankowski. Naczelnym “Dziennika” w gestii tego samego koncernu, szumnie reklamowanym jako polski odpowiednik “Die Welt” został Robert Krasowski, kiedyś zastępca Fąfary w “Życiu”, a pismo okazało się spektakularną klapą. “Fakt” zatrudnił też na kierowniczym stanowisku Martę Stremecką, dawną redaktorkę sobotnio-niedzielnego magazynu “Życia”. W polskojęzycznych mediach wydawanych przez niemieckich właścicieli znalazło się nawet miejsce komentatora dla dawnego copywritera przemówień Jerzego Buzka – Jana Wróbla, w momencie gdy nie pełnił tej funkcji także obecnego w stopce redakcyjnej “Życia”.
Zdumiewa to, ponieważ zwykle gdy firma medialna upada i to w tak gwałtowny sposób jak “Życie” – dziennik do odejścia Wołka drugi pod względem znaczenia po “Gazecie Wyborczej” w parę miesięcy później przestał wypłacać wynagrodzenia pracownikom, w newsroomie milczały też poodłączane przez operatorów z powodu nie uregulowanych rachunków telefony – to całemu jego gremium kierowniczemu ciężko przychodzi znalezienie jakiejkolwiek pracy. Bez przesady stwierdzić też można, że gdyby podobna sytuacja miała miejsce w Niemczech z polskimi mediami (szkoda że ich tam nie ma, bo milion osób w tym kraju zna polski) – sprawa stałaby się niezawodnie przedmiotem dochodzenia Urzędu Antymonopolowego o szerokich tam kompetencjach lub nawet Urzędu Ochrony Konstytucji.
Nie ulega wątpliwości, że fakt, że “Życie” przestało się ukazywać okazał się na rękę niemieckim magnatom prasowym. Natychmiastowe niemal zatrudnienie przez nie funkcyjnych dawnej gazety Wołka storpedowało możliwość, że pojawi się kapitał, zdolny do szybkiej reanimacji tytułu, który redakcję przejmie i ponownie otworzy. W jej miejsce miał wejść “Dziennik” ale okazał się za słaby i skażony uległością wobec PiS. Zaś niszę popularną zagospodarował “Fakt”.
“Bild Zeitung” na którego wzór stworzono ten polskojęzyczny brukowiec, ma w swojej ojczyznie fatalną reputację. Wielki pisarz, laureat literackiej Nagrody Nobla Heinrich Boell tekst powieści “Utracona cześć Katarzyny Blum” poprzedza znamiennym zastrzeżeniem: “Osoby i akcja niniejszego opowiadania są całkowicie zmyślone. Jeśliby natomiast przedstawione w nim pewne praktyki dziennikarskie przypominały praktyki gazety “Bild”, nie jest to ani zamierzone, ani przypadkowe, lecz nieuniknione” [4]. O treści intrygi najlepiej mówi podtytuł: “Jak powstaje przemoc i do czego moze doprowadzić”, przy czym odpowiadający na postawione w ten sposób pytanie noblista Boell nie ma wątpliwości: z prowokacji brukowca, prowadzącej do zabójstwa. Autor posłowia do pierwszego polskiego wydania książki nie ma wątpliwości, że “Bild, sensacyjny dziennik, główny organ koncernu Springera, uosabia to, co w społeczeństwie zachodnioniemieckim najbardziej prymitywne, ciasne i wsteczne, a że ma olbrzymi, największy ze wszystkich gazet w RFN nakład (cztery i pół miliona egzemplarzy!), wywiera odpowiednio szkodliwy wpływ na opinię znacznej części mieszkańców kraju (..). Prasa Springera nie przepuściła żadnej okazji do nowych napaści na pisarza i jego rodzinę. Nawet przyznanie mu nagrody Nobla stało się pretekstem do zniesławiającej kampanii” [5]. W Polsce podobny los spotkał Olgę Tokarczuk ze strony prasy pisowskiej.
Rozrachunek ze Springerem w sposób równie znakomity co Boell przeprowadził również inny wirtuoz pióra i najznakomitszy reportażysta wcieleniowy Guenter Walraff w książce “Człowiek, który był w Bildzie Hansem Esserem”.
Dla obserwatora z Polski ważne pozostaje, że zwłaszcza Bild ale czasem i inne tytuły Springera zalecały się jak mogły do ogromnego wciąż i wpływowego w Niemczech targetu “wypędzonych” i ich potomków. Gdy w Polsce powrócił temat odszkodowań wojennych, autorzy “Bilda” dziwili się, że Polacy jeszcze czegoś chcą od Niemców skoro przejęli od nich Szczecin i Wrocław. Znamienne, że treści podobnego rodzaju nigdy nie pojawiają się w “Fakcie”, polskojęzycznym klonie “Bild Zeitung”.
Mnie też często jeszcze tytułują admirałem
W słynnym filmie muzycznym “Evita” z Madonną i Antonio Banderasem, podobno ulubionym przez małżeństwo Kwaśniewskich, znajdujemy charakterystyczną scenę, jak Eva Peron już w roli prezydentowej odwiedza Rzym, gdzie popularna jest wtedy przeciwna jej mężowi lewica a azyl znajdują polityczni emigranci z Argentyny. Przed padającymi zewsząd wyzwiskami prezydentowa chroni się w aucie attache wojskowego ambasady.
– Nazwali mnie dziwką, słyszał pan? – pyta go z oburzeniem.
– Proszę się nie przejmować, mnie też czasem jeszcze tytułują admirałem, chociaż już od tylu lat nie noszę munduru – uspokaja ją pojednawczo attache ambasady argentyńskiej.
Niemieckie media przed 2001 r. nie inwestowały masowo w prasę polityczną, raczej popularną i life-stylową, gdzie wśród redaktorek przełożeni przybyli z Berlina zyskali zbiorowe miano “Helmutów”, niezależnie od imion, faktycznie figurujących w paszportach.
Stawali się przedmiotem niezliczonych anegdot, rewanżując się pogardą wobec podwładnych. W niemieckich mediach w Polsce nie pracuje się przyjemnie ale zarabia się niezłe jak na czas kryzysu pieniądze.
Zbiegiem okoliczności trudno nazwać fakt, że to niemieckie koncerny prasowe masowo zatrudniły dziennikarzy pisowskich.
Właśnie w 2001 r. chociaż wtedy akurat PiS po raz pierwszy wchodzi do Sejmu z ponad 40-osobową załogą poselską, następuje krach “Nowego Państwa” półoficjalnego pisma partyjnego, kierowanego przez Adama Lipińskiego, prawą rękę Jarosława Kaczyńskiego, obecnie wiceprezesa Narodowego Banku Polskiego. To wtedy z tygodnika “Nowe Państwo” staje się miesięcznikiem i nie jest w stanie żywić życzliwych wobec Kaczyńskiego dziennikarzy.
Rolę tę przejmują niemieckie media. Przyszli heroldowie dobrej zmiany znajdują zatrudnienie w “Newsweeku”, “Polsce The Times” oraz “Dzienniku” a nawet brukowym “Fakcie”.
Springerowi i Passauerowi nie zależy bowiem na dobrych stosunkach z obecną władzą – każdy, kto śledzi działania ekipy Leszka Millera nie potrzebuje analityków z uniwersytetu Humboldta żeby się dowiedzieć, że długo się ona nie utrzyma – lecz z przyszłą.
Zabawne to o tyle, że PiS zwykł utyskiwać na nadmiar obcego, zwłaszcza niemieckiego kapitału w polskiej gospodarce.
Nie ma jednak nic przeciw temu, by dokarmiał jego kamarylę.
Przez pięć lat pracuje w “Newsweeku” (2001-6) Michał Karnowski, później zostanie zastępcą redaktora naczelnego również springerowskiego “Dziennika” wreszcie w passauerowskim dla odmiany “Polska The Times” zajmie się działem opinii. Na łamach “Dziennika” gości często Piotr Semka, żartobliwie nazywany drugą połową Jacka Kurskiego bo przed laty razem przygotowali telewizyjny program “Refleks” oraz napisali książkę “Lewy czerwcowy”, budującą legendę nocy teczek z 4 na 5 czerwca 1992: w istocie rząd Jana Olszewskiego nie został obalony tylko odwołany w majestacie prawa i z zachowaniem wszelkich procedur demokratycznych, a większość stracił dużo wcześniej, zaś do jego upadku przyczynił się w znacznej mierze marzący o koalicji swojego Porozumienia Centrum z Unią Demokratyczną Jarosław Kaczyński.
Były zastępca redaktora naczelnego “Nowego Państwa” Piotr Zaremba, współautor wraz z Michałem Karnowskim książkowego wywiadu-rzeki z braćmi Kaczyńskimi przez siedem lat pozostaje członkiem redakcji “Newsweeka”, publikuje też w “Dzienniku” i “Polsce The Times”. Zaś wywodzący się również z Nowego Państwa Paweł Siennicki zostanie nawet naczelnym redaktorem tego ostatniego tytułu, własności koncernu Passauera. Kariery te – chociaż nie wszystkie (Siennicki przetrwa) – załamią się dopiero po upadku rządów PiS. Zanim inne niemieckie media nie zapragną ułożyć się już z tymi drugimi lub przynajmniej liczyć ze strony władzy na spokój.
Wolne media, ale trzeba żyć
Cieszące się najwyższą słuchalnością radio prywatne RMF, również w gestii niemieckiego właściciela, zatrudnia już w ostatnich latach za drugich rządów Prawa i Sprawiedliwości jako prowadzącego rozmowy z politykami Roberta Mazurka, wcześniej dziennikarza pisowskiego, także z “Nowego Państwa”, współautora rubryki satyrycznej o której w warszawskich kawiarniach i parlamentarnych bufetach mawia się, że śmieszy tylko jednego czytelnika: Jarosława Kaczyńskiego. Za to program jaki Mazurek miał wraz z Igorem Zalewskim w TVP za czasów prezesa Jana Dworaka pt. Lekka jazda… zakończył się zupełną klapą i był wyśmiewany powszechnie…
W podobny sposób dowartościowany zostaje Krzysztof Ziemiec, żywy symbol upaństwowionej i partyjnej telewizji Jacka Kurskiego.
RMF zwykle dba o wysokie profesjonalne standardy i raczej z nieprawdopodobieństwem graniczy sugestia aby dysponenci stacji uznawali obu dziennikarzy za wybitnych bądź niezależnych. Ich dotychczasowe ścieżki kariery nie są przecież tajemnicą, Ziemiec zaś pomimo tak bliskich związków z PiS próbuje odgrywać rolę celebryty. Znaczące, że nie przeszkadzało mu masowe rugowanie kolegów z TVP ani zamiana dotychczasowej publicznej telewizji w państwową.
Broniąc – i słusznie – wolnych mediów przed niszczycielskimi bądź reketerskimi zapędami władzy warto więc również pamiętać, że przynajmniej część środków masowego przekazu poniekąd los ten sama sobie zgotowała… A przy okazji nam wszystkim.
Zaś rządzący zdają sobie sprawę ze słabej wiarygodności przeciwnika i dlatego swój plan realizują tak przebiegle. Najpierw zapowiadano ustawę o polonizacji mediów, zamiast niej koncern paliwowy Orlen całkowicie pokojowo wykupił tytuły Passauera. Trudno przecież – w świetle szacunku dla reguł wolności gospodarczej – zabraniać niemieckiej firmie z Pasawy sprzedać a rodzimemu “czebolowi” kupić… Z ręki do ręki bez poręki – mawiał w takich sytuacjach jeden z polityków obeznanych z publicznym biznesem.
Z kolei o podatku od reklam wcześniej nie uprzedzano, ale nic nie wskazuje na to, żeby masowy sprzeciw udaremnił jego wprowadzenie. Jedyne co powstrzyma w tej sprawie Kaczyńskiego to niedobór głosów w Sejmie. Niepokojącym sygnałem pozostaje jednak, że zapowiadający wcześniej sprzeciw wobec myta reklamowego wicepremier Jarosław Gowin później zaczął już mówić o konsultacjach w tej sprawie: a ten typ rozmów dopuszcza przecież zmianę zdania… Skoro pęka postać kreująca się na posągową, co powiedzieć o innych… Ale odłóżmy żarty na bok.
Jarosław Kaczyński – bo to on, nie Gowin okazuje się głównym rozgrywającym w tej sprawie – pozostaje cynikiem ale nie szaleńcem. Podobnie jak w wypadku operacji, którą PiS przewrotnie nazwał reformą wymiaru sprawiedliwości, przeciwnika dobrał tak, żeby jak najmniej wyborców go żałowało a wielu za jego pognębienie skłonnych było nawet premiować rządzących pewnym naddatkiem poparcia. Tyle, że wcale nie oznacza to, że po destrukcji przez PiS mediów publicznych (zważmy los radiowej Trójki) również z prywatnymi należy mu pozwolić uczynić wszystko, co uzna za stosowne. Nawet jeśli Tomasz Lis w roli obrońcy demokracji i wolności mediów nie przekonuje nas wcale, a jako dziewica orleańska calkiem już śmieszy, skoro zajmuje w fotelu naczelnego “Newsweek Polska” dawne miejsce Tomasza Wróblewskiego, niegdyś masowo karmiącego pensjami i honorariami autorskimi propagandowe zaplecze pisowskie. Zaś jeśli dziś kogoś oburza Miłosz Kłeczek, najbardziej wyrazisty i najsprawniejszy warsztatowo z dziennikarzy TVP Info, a przez lata nie przeszkadzał mu Lis, łatwo mu obłudę zarzucić i podwójne standardy przypisać… Nie o to jednak chodzi.
Wolność słowa czyli nie tylko dla aniołów
Stan polskich mediów daleki był od idealnego – zarówno pod względem wolności jak własności – już w chwili przejęcia władzy przez PiS. Kaczyński i jego ludzie to wykorzystują.
Wspaniały paradoks demokracji, dotyczący swobody przepływu informacji, poglądów i idei, składający się na wartość nazywaną wolnością słowa, polega jednak na tym, że beneficjentem tejże pozostają autorzy wybitnych artykułów śledczych jak Wojciech Czuchnowski ale również hejterskich komentarzy jak Agnieszka Kublik – nie przypadkiem przykłady dobieram z grona jednej i tej samej redakcji “Gazety Wyborczej”. Prawo korzystania ze swobody obiegu informacji i idei przysługuje tak odwołującemu się do niższych instynktów “Faktowi” jak wyrafinowanej intelektualnie “Polityce”. Haracz z reklam w oczywisty sposób godzi w wolność słowa, stwarzając dla niej dotkliwą, bo ekonomiczną tamę.
Zaś jak ujął to przed laty Winston Churchill – zresztą laureat Nobla akurat z literatury, co nie pozostaje tu bez znaczenia – demokracja ma same wady, ale nikt lepszego ustroju nie wymyślił.
[1] Jose Cabanis. Karol X. Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1981, s. 312, przeł. Wiktor Dłuski
[2] Cabanis, Karol X, op. cit, s. 313
[3] ibidem
[4] Heinrich Boell. Utracona cześć Katarzyny Blum albo: Jak powstaje przemoc i do czego może doprowadzić. Czytelnik, Warszawa 1976, s. 5, przeł. Teresa Jętkiewicz
[5] Boell, Utracona cześć.. op. cit, s. 160-161