Decyzja Szymona Hołowni o starcie w wyborach prezydenckich stwarza szansę na powrót powagi do polskiej polityki. Odwraca bowiem uwagę od “nie kończących się opowieści” konkurentów, które niewiele mają wspólnego z projektami, jakie mogą zaproponować dla Polski. Zwłaszcza, że oficjalnie jeszcze ich nazwisk nie znamy.
Szymon Hołownia, ogłaszając, że powalczy o prezydenturę, nie zaczekał na zakończenie prawyborów w Koalicji Obywatelskiej ani opery mydlanej, związanej z wyłanianiem kandydata przez opozycyjne teraz Prawo i Sprawiedliwość, gdzie w grze pozostaje – co przyznają poważni przecież komentatorzy – nawet około dziesięciu nazwisk.
Lider Polski 2050 nie ogląda się również na innego, słabszego koalicjanta z Nowej Lewicy, która w tej fazie manewrowej przed ważną dla Polaków kampanią wprowadza do publicznej debaty kwestie, interesujące zdecydowaną mniejszość społeczeństwa, jak związki partnerskie czy forsuje rozwiązania trudne do zrozumienia dla elektoratu, który zdecydował o zwycięstwie Koalicji 15 Października – jak niekorzystne dla przedsiębiorców rozstrzygnięcia, dotyczące składki zdrowotnej.
Hołownia decyzję o kandydowaniu ogłosił w świętokrzyskim Jędrzejowie, a więc poniekąd na obcym boisku, bo w średniej wielkości miastach Kielecczyzny zwykle największe poparcie zyskuje w głosowaniach PiS. Oznajmił to na spotkaniu z mieszkańcami a nie na konwencji partyjnej.
W dodatku obwieścił swój zamiar w dzień po żałosnym spektaklu, kiedy to w studiu telewizji TVN, którą wielki reżyser Andrzej Wajda, występujący wtedy jako członek komitetu poparcia PO nazwał “naszą” – dziennikarka Monika Olejnik spytała jednego z pretendentów do nominacji prezydenckiej z ramienia PO-KO, Radosława Sikorskiego, czy pochodzenie jego żony mu w kampanii nie zaszkodzi, bo jakoby partyjni koledzy mieli się tego obawiać. Fakt, że Hołownia nie ociągał się z własną decyzją powinien nieco poskromić tych, którzy skłonni są obrzydzić politykę zwyczajnym Polakom, których masowy udział w wyborach i oddane na trzy demokratyczne partie głosy przesądziły o zmianie po 15 października 2023 r. nie tylko władzy, ale w znacznej mierze stylu i sposobu jej sprawowania, nawet jeśli mnóstwo obietnic pozostaje nie spełnionych.
Nie wiemy, czy po deklaracji Hołowni będzie lepiej. Ale przynajmniej nieco poważniej.
Szymon Hołownia stał się przed czterema laty jedyną rewelacją wyborów prezydenckich. Nie wygrał, ale niespodziewanie uzyskał aż 14 proc głosów. Jako kandydat niezależny – jego partia Polska 2050 jeszcze nie powstała – zmusił wtedy rywali do krańcowego wysiłku, a PO-KO jego sukcesy w sondażach skłoniły nawet do podmienienia kandydata: za jego sprawą słabnącą w badaniach opinii Małgorzatę Kidawę-Błońską zastąpił Rafał Trzaskowski.
Teraz marszałek Sejmu ogłasza, że również w tych wyborach pozostanie kandydatem niezależnym. Od własnej partii również, tak trzeba to oświadczenie odczytać. Ale w znacznej mierze skierowane jest ono również do Polskiego Stronnictwa Ludowego, “koalicjanta wewnętrznego” w ramach sojuszu Trzeciej Drogi, który sprawdził się w wyborach parlamentarnych przed rokiem, osiągając wtedy podobny wynik, jak przedtem sam Hołownia w prezydenckich, co przesądziło o przejęciu władzy przez obóz demokratyczny. Teraz Hołownia zdaje się mówić ludowcom, że cokolwiek postanowią, on sobie poradzi.
Na sondaże zaś – chociaż przegrywa w nich nie tylko z wciąż wirtualnymi kandydatami KO i PiS ale ostatnio nawet z nominowanym już pretendentem Konfederacji Sławomirem Mentzenem – również się nie ogląda. Pamiętamy zresztą jak przed czterema laty, w trudnych warunkach pandemii koronawirusa, rosły proporcjonalnie: liczba dziennikarzy na kolejnych konferencjach kandydata Hołowni i procent poparcia dla niego w badaniach opinii publicznej. Marszałek – wciąż w roli dżokera – ma się więc do czego odwołać. I nie widać powodu, abyśmy się martwili, że rzuca wyzwanie mocarzom rodzimej polityki. Na starcie zapewne zyska pewną przewagę: gdy inni wciąż zajmują się sobą, Hołownia od razu kampanią.