czyli sprawy Szmydta cd.
Łoś, przechadzający się w biały dzień po ulicach warszawskiego Bemowa skupił na sobie powszechną uwagę i wzbudził wielką sympatię. W końcu został odłowiony przez służby miejskie i weterynaryjne. Skończyło się dobrze, Zupełnie inaczej niż w wypadku sędziego Tomasza Szmydta, który wymknął się tropiącym go służbom i przez Turcję uciekł na Białoruś. Jego historia wzbudza podobne zainteresowanie, co los łosia z Bemowa, ale emocje krańcowo odmienne: to postać odrażająca. Podobnie – chciałoby się dodać – jak reakcje niektórych polityków na jego eskapadę. I nie chodzi wyłącznie o dyktatora Aleksandra Łukaszenkę.
Kariera Tomasza Szmydta okazuje się kłopotliwa zarówno dla obecnie jak poprzednio rządzących. Trudno o bardziej skrajny przykład degeneracji posłusznej części aparatu sprawiedliwości za rządów PiS niż los byłego męża małej Emi, wysyłającej do sędziów bardziej niż małżonek niezależnych, obelżywe maile i widokówki a dostęp do informacji niejawnych uzyskującego na mocy decyzji samego wiceszefa resortu Michała Wójcika. Z drugiej jednak strony droga życiowa tego współczesnego Nikodema Dyzmy, jakim okazał się Szmydt – zaprzecza dobitnie opiniom o doskonałości stanu sędziowskiego w Polsce, do których – świadomi zobowiązań wobec Iustitii czy Igora Tulei – wydają się skłaniać zwycięzcy wyborów z 15 października. Oczywiście to ludzie Zbigniewa Ziobry awansowali i promowali jurystę, który okazał się białoruskim agentem. Tolerowali go jednak również liczni zwykli i na PiS nawet nie głosujący koledzy w togach, wcale się Katonami nie okazali.
Kasta, Antykasta i kariera za wszelką cenę
Na ujawnieniu nieprawości ambitnego chłopaka z Ostrołęki, który za sprawą politycznych protektorów pomimo powszechnie znanych złych skłonności i cech niedwuznacznie psychopatycznych doszedł do stanowiska dyrektora biura prawnego Krajowej Rady Sądownictwa – tracą więc zarówno “kasta” jak “antykasta”.
Jeśli o Kastę chodzi, to pamiętamy program Miłosza Kłeczka o takim właśnie tytule, wprawdzie w złych dla telewizji czasach Jacka Kurskiego ale z werwą robiony i pokazujący prawdziwe przecież historie: jak ta o panu sędzi, co po godzinach pracy w majestatycznej todze i łańcuchu z orłem na piersi, pracy polegającej na skazywaniu złodziei, przywłaszcza sobie drobne produkty na stacji benzynowej. Red. Kłeczek tego nie wymyślił, nagranie nie stanowiło inscenizacji.
Antykasta to z kolei nazwa czy kryptonim sitwiarskiego kręgu, zawiązanego przez funkcjonariuszy Ministerstwa Sprawiedliwości za rządów PiS a ściślej jej “koalicjantki wewnętrznej”, pozostającej formalnie odrębną partią Solidarnej a później Suwerennej Polski, a także członków ich rodzin (hejtującą po pijanemu “małą Emi” już poznaliśmy) i rozlicznych sympatyków. Pojawia się oczywiste pytanie, czy samo powoływanie podejrzanych sprzysiężeń w strukturze tak wrażliwej nie powinno spotkać się z reakcją odpowiednich służb. Wiemy jednak, że za rządów PiS nie mogła ona mieć miejsca. I tak zbudowano przestrzeń nie dla Hansa Klossa ani Stirlitza lecz białoruskich z kolei sponsorów sędziego Tomasza Szmydta, który ofertę przyjął, bo miał już dosyć wszystkiego: rzadko trzeźwej małżonki i wciąż nie doceniających go na właściwą miarę pisowskich patronów.
Służby specjalne państwa polskiego, wciąż demokratycznego przecież, nawet za pisowskich rządów, pomimo rozlicznych autorytarnych tendencji – ośmieszone zostały nie przez cieszącą się złowrogą renomą Federalną Służbę Bezpieczeństwa Rosji, sukcesorki KGB, stanowiącej za radzieckich czasów, chociaż była to tylko skromna placówka w NRD-owskim Dreżnie, matecznik młodego karierowicza Władimira Putina – lecz za sprawą obecnego KGB białoruskiego, uchodzącego za partackie i przaśne jak wszystko co wiąże się z dyktaturą Aleksandra Łukaszenki.
Nie zdołano zatrzymać Szmydta, gdy udawał się do Turcji, która okazała się wyłącznie mostem przerzutowym na Białoruś. Służby nie zapobiegły wywiezieniu tam pozostających w jego dyspozycji niejawnych materiałów. Zaś w enuncjacjach jego sprawy dotyczących pojawia się już nawet wątek szpiegowskiej siatki w Polsce.
Zamiast świadka koronnego w Polsce, sygnalista u Łukaszenki
Oczywiste, że Tomasz Szmydt będzie mówił i robił wszystko to, czego obecni gospodarze i chlebodawcy od niego oczekują. Jego szanse nie rysują się bardziej korzystnie niż wspomnianego już łosia na ulicy Bemowa, gdzie zwykle jeździ się szybko. Jeśli ktoś na niego czeka z fuzją, w jej lufie nie znajduje się łagodny ładunek usypiający a palca na cynglu nie trzyma weterynarz. Kto ma co do tego wątpliwości, niech sobie przypomni, co spotkało jego poprzednika. Starszy szeregowy Emil Czeczko, który podobnie jak teraz Szmydt przeszedł na stronę białoruską i piętnował dotychczasowych zwierzchników – znaleziony został niedługo po tym martwy w jednym z mieszkań w białoruskim Mińsku.
Nie trzeba być asem wywiadu czy kontrwywiadu ani jego znawcą czy teoretykiem, nawet fanem produkcji filmowych o Jamesie Bondzie (kinematografia rosyjska za czasów Władimira Putina przeciwstawiła superagentowi jego rosyjski odpowiednik, Jegora Kremniowa, którego brawurowo zagrał Władimir Epifancew. I nie przypadkiem najlepszy film o nim w reżyserii Olega Pogodina nosi tytuł “Niepobiedimyj / Niezwyciężony”: seria o Bondzie podobnie pojawiła się wówczas gdy imperium przestało istnieć, ograniczając się do Wysp Brytyjskich) – żeby pojąć, że gdyby tylko polskie służby specjalne we właściwym czasie zaoferowały Szmydtowi status małego świadka koronnego – formalny albo nawet tylko faktyczny – nie mielibyśmy do czynienia z jego ucieczką, wywiezieniem niejawnych dokumentów ani kompromitacją bezpieczeństwa Polski. I zapewne nie szeroka opinia publiczna ale decydenci tych służb, mieliby okazję dowiedzieć się wiele o działaniach zarówno grupy “Antykasta” jak praktykach białoruskiego wywiadu w Polsce. Rzut oka na Szmydta wystarczy, by ocenić, że “pod celą” nie miałby lekko, więc zapewne “oferty nie do odrzucenia” by nie zlekceważył, gdyby tylko została na czas złożona. Skutecznej próby “odwrócenia agenta” jednak nie przeprowadzono. Dlatego teraz zostaje tylko wstyd. Porażka z białoruskim KGB w międzynarodowej grze wywiadów przypomina niedawną niesławną przegraną piłkarskiej reprezentacji w Kiszynowie z Mołdawią. Rzut oka na mapę Europy wystarczy, by ocenić. A chodzi o dużo poważniejsze niż futbol sprawy.
Schadenfreude czołowych polityków, ich niesławne kelnerskie gesty typu: to nie ja, to kolega – pokazują, że rodzimy establishment nie dorósł wciąż do udźwignięcia sytuacji, które zdarzać się będą coraz częściej. To już nie tyle nowa zimna wojna, co wojna hybrydowa. Jeśli mamy trwale uniknąć tej gorącej, niezbędne okaże się – skoro już przy termicznych metaforach pozostajemy – odgrzanie pojęcia racji stanu. Nie chodzi o nerwowe rozglądanie się za kolejnymi szpiegami, chociaż Szmydt z pewnością nie był ostatnim z ich grona. Raczej o minimalne współdziałanie nawet między zwaśnionymi na co dzień machinami politycznymi, ażeby kolejnym kompromitacjom zapobiec.
Bo okazuje się, że są nasze wspólne – podobnie jak niedawna duma z masowej pomocy udzielanej uchodźcom ukraińskich, której dawcy nie dzielili się na wyborców KO i PiS. Co najwyżej w toku spontanicznej akcji dzielili się zadaniami i obowiązkami. Miejmy jednak świadomość, że ta sama Europa, która nas wówczas za ofiarność i solidarność wobec wojennych wygnańców podziwiała, teraz się z nas śmieje, za sprawą operetkowego rajdu byłego dyrektora biura prawnego pisowskiej Krajowej Rady Sądownictwa. Z KRS do KGB, zdarza się, tylko dlaczego nikt tego nie przewidział ani nie zapobiegł, spytać może każdy, kto z własnych podatków opłaca służby specjalne i ich dysponentów.