Prawa TVN do nadawania warto bronić, ale cel ataku nie został przez Jarosława Kaczyńskiego wybrany przypadkowo. Prezes PiS zwykle szuka słabych punktów. Teraz wykorzystuje regres mediów, tak jak wcześniej uzasadniony krytycyzm obywateli wobec wymiaru sprawiedliwości.

Tłumy na ulicach nie gromadzą się bez powodu. Do niedawna opozycja nie umiała skutecznie zachęcić ludzi do masowych demonstracji. Wyjątkiem okazała się kwestia domniemanego Polexitu, a teraz “lex TVN”. Jednak nie dzieje się tak, że jeśli w sprawie jednej stacji władza ustąpi, polskie media powrócą do kwitnącego stanu. Warto szukać sposobów jak je uzdrowić i wzmocnić, także gdy PiS już straci władzę. 

Dla głównych aktorów sceny politycznej “lex TVN” to na razie jednak nader korzystne pole konfliktu. Zyskują zarówno Jarosław Kaczyński jak Donald Tusk.

W interesie prezesa i przewodniczącego

Prezes PiS, partii rządzącej odpowiedzialnej za nieudolność w zwalczaniu pandemii oraz drożyznę wynikającą z rozbuchanego rozdawnictwa społecznego i populistycznych regulacji (podwyższanie płacy minimalnej, skutkujące zepsuciem rynku pracy), jako wicepremier od spraw bezpieczeństwa praktycznie bezradny wobec kryzysu granicznego – utwardza swój wizerunek. Wobec tej części elektoratu, którego mniej interesuje rozdawanie, a bardziej odbieranie innym, zwłaszcza wcześniej rządzącym, wychodzi na stanowczego i dotrzymującego obietnic przedwyborczych. Zapowiadano przecież repolonizację mediów. Tyle, że wprowadzaniu ograniczeń wobec kapitału spoza europejskiego obszaru gospodarczego na rynku medialnym, nie towarzyszy nawet próba zrównania szans przedsiębiorcy krajowego z konkurentami z zagranicznych korporacji w innych segmentach gospodarki. Świadczą o tym ogromne kwoty zysków, nawet w pandemii transferowanych z Polski. 

Zaś Donald Tusk znowu przemawia do tłumów na Krakowskim Przedmieściu. Kiedyś zaangażowany w komitety honorowe kampanii PO wielki reżyser Andrzej Wajda określił TVN mianem “naszej telewizji”. Teraz najmocniejsza partia opozycji przedstawia się jako obrończyni wolności mediów. Wyborcy mają zapomnieć, co Platforma przed 20 laty, zaraz po swoim powstaniu, zrobiła z “Życiem”, gdzie po przejęciu tytułu przez spółki z nią związane (firmy-krzaki: giełdową spółkę, a ściślej garbarnię “Chemiskór” i 4Media) w fotelu redaktora naczelnego charyzmatycznego Tomasza Wołka zastąpił fajtłapowaty Paweł Fąfara, a nagła zmiana orientacji gazety doprowadziła do jej zamknięcia, bo czytelnicy nie chcieli tak odmienionego “Życia” kupować. Wspieranie TVN służy też zatuszowaniu, co wyprawiano z TVP w czasach dominacji tam ludzi Platformy. Fachowych pracowników przenoszono masowo do podejrzanych spółek, skąd następnie ich zwalniano. Artystom sztuki telewizyjnej dziwaczni przybysze z zewnątrz wyznaczali zadania w postaci sprzedaży stożka z papieru, na podstawie których weryfikowano ich przydatność.

Kaczyński i Tusk idąc na zwarcie w sprawie TVN osiągają zbliżone cele. W kwestii koncesji i uprawnień amerykańskiego właściciela najwięcej do powiedzenia mają PiS i PO: partia rządząca szermuje argumentami patriotycznymi, opozycyjna wolnościowymi. Nie przebija się stanowisko Konfederacji ani narracja Polski 2050 Szymona Hołowni. Główny spór sprzyja dwubiegunowości polskiej polityki. Obu stronom opłaca się w nim trwać jak najdłużej.

Wiszą na dwóch głosach, a ustrój zmieniają

Rozjuszeni politycy nie rozstrzygną jednak kwestii głębokiego regresu ładu medialnego w Polsce, bo interesują ich najbliższe wybory, a nie kwestie ustrojowe. Oczywiście ewentualne przejęcie TVN z rąk właściciela amerykańskiego, czy to przez jakieś konsorcjum spółek Skarbu Państwa i bliskich władzy oligarchów jak dzieje się to na Węgrzech, czy przez mniej lub bardziej przypadkowego komercyjnego nabywcę, dodatkowo wolne media w Polsce osłabi. Jednak przejawem ich kryzysu nie jest wyłącznie zamach na niezależność TVN, ale przede wszystkim wcześniejsze rozbicie telewizji publicznej i powtórne po ponad ćwierćwieczu uczynienie z niej stacji rządowej, zdominowanej przez jedną partię, bo przecież Kukiz i Mejza chociaż razem z PiS głosują, to też wstępu tam nie mają. Obrażanie rockmana mija się z celem, ocenią go jego wyborcy, podobnie jak Mejzę prokurator, trudno jednak ich obu uznać za beneficjentów obecnego układu medialnego. Zaś jeśli sejmowa większość trzyma się na paru głosach, to nie powinna porywać się na zmiany ustrojowe, a taki jednak wymiar ma rugowanie Discovery, amerykańskiego posiadacza TVN, ze struktury właścicielskiej stacji. Wcześniej podobnym patriotyzmem pisowska ekipa wcale się nie wykazała, gdy amerykańscy kongresmeni przegłosowali, a Donald Trump podpisał sławetną “ustawę 447” obligującą Polskę do zwrotu mienia bezspadkowego, pozostałego po ofiarach Holocaustu z obywatelstwem polskim, w ręce powstałych już po wojnie organizacji. 

Jak PiS przypomniał poker Pernambuco Tyrmanda

Ład medialny w Polsce, wzorowany na najlepszej na świecie ustawie francuskiej, oparty był na swoistej równowadze telewizji publicznej i prywatnej. Powoływana przez różne gremia władzy: prezydenta, Sejm i Senat Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji przyjęła na siebie rolę regulatora i strażnika procedur. To ona wybrała pierwszego prezesa publicznej TVP – niejako symbolicznie został nim na czas rządów SLD-PSL wywodzący się ze Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego Wiesław Walendziak. Rada ogłosiła też, przeprowadziła i rozstrzygnęła otwarty konkurs na koncesje dla prywatnych stacji telewizyjnych i radiowych. Pierwszymi jego zwycięzcami zostali: Polsat Zygmunta Solorza, legitymujący się polskim kapitałem oraz Radio RMF i Zet a także Radio Maryja otrzymujące dodatkową koncesję na sieć nadajników małej mocy. Dopiero w kolejnym rozdaniu częstotliwości prawo nadawania zyskał TVN. Nie były to wszystko decyzje chybione, skoro obecnie za najbardziej wiarygodną stację telewidzowie uznają Polsat. Również publiczna zamiast państwowej stacja funkcjonowała przez prawie ćwierć wieku ze zmiennym szczęściem, ale bez karykatury, dopóki PiS po drugim zdobyciu władzy w 2015 r. nie zachowała się wedle reguły opisanej kiedyś przez Leopolda Tyrmanda. Dotyczyła ona pokera Pernambuco. W trakcie rozgrywki, gdy w puli znajdowała się już wysoka stawka, jeden z uczestników wyjmował rewolwer, mówił: “Pernambuco” i zgarniał ze stołu wszystkie banknoty.      

PiS chociaż skory do – ujmijmy to łagodnie – swobodnego traktowania ustawy zasadniczej, wcale Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji nie rozwiązał, bo zapisana jest w Konstytucji. Pozbawił ją jednak wszelkich istotnych kompetencji, przekazując je powołanej naprędce Radzie Mediów Narodowych, skupiającej także urzędujących posłów (aby zasiąść w KRRiT, trzeba mandat złożyć). Symbolem marności nowego gremium stała się posłanka Joanna Lichocka: znana z obrzydliwie lumpenproletariackiego gestu wystawiania palca po sejmowym głosowaniu, zasiada w radzie jako strażniczka moralności mediów.

Co gorsza, nie można założyć, że gorzej… już nie będzie. Wyobraźmy sobie scenariusz, że konsorcjum spółek państwowych i nadskakujących rządzącym oligarchów kupuje od Amerykanów TVN i stopniowo stację wygasza, by wzmocnić monopol telewizji państwowej Jacka Kurskiego. Z kolei Zygmunt Solorz po trzydziestu latach zawiadywania najstarszą prywatną stacją ogólnopolską (początkowo, gdy koncesji nie miał, program nadawał z Holandii z sekundowym opóźnieniem, by nie łamać prawa, ten wybieg czy legalizm utorowały mu drogę do oficjalnego statusu), może stracić dla niej zainteresowanie. Angażuje się przecież w wielkie projekty publiczno-prywatne w tym plany budowy pierwszej polskiej elektrowni atomowej. Bardziej potrzebuje do tego dobrych kontaktów z PiS niż “Wydarzeń” lub “Graffitti”. Jeśli z kolei PiS władzę straci, a przecież nie będzie rządzić wiecznie – zagrożona będzie TVP. Niedawny kandydat na prezydenta PO-KO Rafał Trzaskowski zapowiadał likwidację jej kanału Info, wtajemniczeni przewidują podobny los całej stacji. Sekwencja tych zdarzeń może oznaczać, że na ekranie z ogólnopolskich programów pozostanie nam tylko obraz kontrolny.    

Czarny scenariusz nie musi się oczywiście wypełnić, jednak rysuje się wystarczająco niebezpiecznie, by skłonić do działania w obronie wszystkich mediów w Polsce. Bez rezygnacji ze wspierania walczącej o trwałość koncesji TVN. Wprawdzie na łamach PNP 24.PL mec. Marek Czarnecki zarysował całą gamę środków, do których odwołać się może wspierany przez renomowanych, międzynarodowych i płaconych od godziny prawników amerykański właściciel stacji, ale wcale nie czyni on bezzasadnym oporu społecznego przed destruowaniem mediów przez nikłą i wiszącą na włosku… Mejzy i Kukiza większość sejmową.  Ten sam autor, dawny eurodeputowany pierwszej polskiej kadencji Marek Czarnecki przedstawił też własny projekt uzdrowienia wymiaru sprawiedliwości, aby z jednej strony powstrzymać jego upartyjnienie przez rządzących, z drugiej zaś przywrócić zwyczajnym ludziom poczucie, że sądy pozostają nie tylko wolne, ale i sprawiedliwe. Za poparciem pomysłu mec. Czarneckiego przemawia również statystyka, dokumentująca rażące wydłużenie postępowań za rządów PiS. Oznacza to, że wbrew buńczucznym zapowiedziom ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry – droga obywatela do sądu wydłużyła się, zamiast skrócić. Wielu niedawnych zwolenników tego, co PiS zwykło określać mianem reformy sprawiedliwości łapie się teraz za głowy, dostrzegając efekty tych działań dla zwykłego obywatela.

Plan minimum programem maksimum

Zaś w obliczu powagi sytuacji w polskich mediach – zwłaszcza, że do nacisków politycznych dołącza się przecież erozja rynku reklam, spowodowana następstwami pandemii i dotykająca zwłaszcza mniejsze stacje – rozsądny plan zmian, jaki określić można programem minimum, staje się realnym maksimum, możliwym do osiągnięcia. Nie ma po co szukać rozwiązań utopijnych, bo nigdy na nie nie przystaną trzymający władzę politycy. Żadna grupa w historii nie wyrzekła się dobrowolnie swoich przywilejów.

Nadzieja wiąże się z narastającym w obozie władzy i jego zapleczu medialnym przekonaniem, że kolejne wybory już podobnego zwycięstwa jak poprzednie, a tym bardziej te z 2015 r. nie przyniosą. Wielu rządzących przewiduje, że jeśli PiS nawet osiągnie najlepszy wynik, nie uzyska samodzielnej większości. Zaś los poprzednich koalicjantów – przed laty Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin,  a także przywódców tych ugrupowań, z których jak wiemy Andrzej Lepper popełnił samobójstwo zaś Roman Giertych przebywa poza krajem, ścigany w ojczyźnie – nie nastraja do dołączenia kolejnych. 

Koalicja polityków z fachowcami, czyli ustąp trochę, a coś zachowasz
Tworzy to okazję, żeby PiS, może nieco bliżej wyborów, przystał na pewne ustępstwa, żeby nie stracić w mediach wszystkiego, co posiada. Jeśli ma ustąpić, musi otrzymać gwarancję, że coś zachowa. Nie da się zapomnieć, że wszelkie próby zbudowania przez pisowskie zaplecze mediów komercyjnych nie tylko skończyły się fiaskiem ale przyniosły operetkowy efekt. Jedyny sukces rynkowy, jaki odniosło Radio Maryja, nie stwarza Kaczyńskiemu żadnych trwałych możliwości, bo obecność polityków i ich przekazu na toruńskiej antenie zależy wyłącznie od ojca dyrektora Tadeusza Rydzyka, zaś dotychczasowe wcale nie bezkrytyczne poparcie (zdanie odrębne zaznaczano choćby w wypadku szkodliwej dla ekonomicznych interesów wsi “piątki Kaczyńskiego”) w każdej chwili może zostać cofnięte. Przekonali się o tym liderzy Akcji Wyborczej Solidarność, kiedy jeszcze w 2000 r. Radio Maryja wsparło Mariana Krzaklewskiego w wyborach prezydenckich, ale już w rok później powołaną naprędce Ligę Polskich Rodzin przeciw AWS. 

Jedynym sensownym kompromisem wydaje się powrót do wspomnianego wzoru francuskiego. Do tego, co już się sprawdziło, uzupełnionego o swego rodzaju bezpieczniki, gwarantujące większą trwałość medialnego ładu. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji mogłaby zostać rozszerzona i wzmocniona. Jeśli miałaby liczyć dziesięć osób (w pierwszym składzie z 1993 r. było ich dziewięć), to obok dotychczasowych organów powołujących: prezydenta, Sejmu i Senatu, które zgodnie z Konstytucją wskazywałyby ich przedstawicieli, po dwóch, żeby politycy zachowali tam realną reprezentację, ale już nie pakiet kontrolny – pozostałych członków rady wyznaczałyby po jednym: samorząd terytorialny, odradzający się właśnie Powszechny Samorząd Gospodarczy oraz istotne dla telewizji i radia środowiska naukowców i artystów.

Decyzje wymagałyby większości dwóch trzecich głosów, co oznacza, że sami politycy, nawet w wypadku jednomyślności – musieliby skaptować przynajmniej jedną osobę spoza własnego grona, żeby o czymkolwiek rozstrzygnąć. Taka rada wybierałaby władze telewizji i radia z powrotem publicznych a nie “narodowych”, czyli jak dziś w praktyce podległych rządzącym. Decydowałaby też o koncesjach stacji prywatnych. Walor pomysłu wydaje się oczywisty: nikt nie mógłby zostać z mediów wyrugowany z dnia na dzień. Wszystko co dla nich ważne wymagałoby uzgodnień w szerokim gronie, wykraczającym poza politykę. Osobowości spoza jej świata niewątpliwie bliższe telewidzom i radiosłuchaczom od wyobcowanych mandatariuszy, skuteczniej by ich reprezentowały, wpływ na nowoczesne media zyskaliby obeznani z ich specyfiką artyści sztuki telewizyjnej i radiowej.

Ich obecność w radzie wymusi na partyjnych selekcjonerach wystawianie do niej osób, które ich własnych formacji nie skompromitują. PiS nie wstawi wtedy do rady Lichockiej, chociaż kiedyś pracowała w Polsacie, ani Platforma Klaudii Jachiry, pomimo, że kiedyś była aktorką. Jeśli partie zgłoszą posłów, niech ci jak kiedyś oddadzą mandaty.   

Dlaczego politycy mieliby się na to zgodzić? Abdykacja z części przywilejów dałaby im, niezależnie od wyniku kolejnych wyborów pewność, że w świecie mediów nie stracą wszystkiego, czym dysponują. Powstrzymałaby zarazem gorszą stronę ich natury. PiS musiałby wyrzec się nękania TVN, zaś PO-KO hołubienia myśli o zamknięciu TVP z zemsty za jej dotychczasowe kampanie lub chęci płacenia długów, zaciągniętych u jej prywatnej konkurencji.

Consensus albo rozkurz

Oczywiście pojawia się obawa, że to uzgadnianie trwałoby niemal w nieskończoność. Z drugiej strony warto wskazać budujący kontrprzykład: nowego Rzecznika Praw Obywatelskich udało się wybrać, chociaż powołuje się go za zgodą zarówno Sejmu jak Senatu, aczkolwiek w tej kadencji większością poselską może wciąż pochwalić się PiS, a senatorską – demokratyczna opozycja. Co więcej, wyłoniony w ten sposób prof. Marcin Wiącek z pewnością radzi sobie znakomicie i pomimo tak szerokiej większości, która go wyłoniła, żadną miarą nie jest najgorszą z osób, pełniących dziś urzędy publiczne. Odwrotnie: właśnie za sprawą rozległego consensusu, jaki legł u podstaw jego wyboru, nie wzbudza równie negatywnych emocji, co niektórzy jego poprzednicy. Alternatywą dla szerokiego porozumienia wydają się dziś wyłącznie kolejne niszczące czystki w mediach oraz – jak rzecz ujmował niezapomniany Miron Białoszewski – rozkurz.        

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 4

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here