Bliżej Breżniewa niż Bidena
Zorganizowanie przez PiS w piątek 26 stycznia konferencji w sprawie wyborów przed terminem w czasie, który pokrywał się z relacjonowaną przez 24-godzinne stacje prezentacją zapowiadanej na niedzielę akcji Jerzego Owsiaka znamionuje znaczne oderwanie liderów głównej partii opozycji od rzeczywistości. Nie chodzi już o to, żeby Jarosław Kaczyński z wyprzedzeniem studiował kalendarz zapowiadanych wydarzeń ale prezes jak widać nie ma wokół siebie nikogo, kto by go przed podobną kolizją przestrzegł.
Skoro Prawu i Sprawiedliwości zależało na tym, żeby mocny przekaz dotarł do opinii publicznej – jego politycy liczyć się powinni z faktem, że świeżo przegrany pomimo najlepszego wyniku w wyborach prezes nie przebije w tej konkurencji Jerzego Owsiaka. Nie chodzi nawet o oczywistą popularność. Po prostu Kaczyńskiego w telewizorze Polacy mają codziennie (chociaż od czasu odbicia TVP przez ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza jest to obecność mniej natrętna) podczas gdy Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy gra raz do roku. Nie wszyscy wrzucają jej coś do puszki, ale to jednak ciekawsze, niż żądanie wyborów przed terminem w nieco ponad trzy miesiące po tym, jak się odbyły przy rekordowej frekwencji.
Wcale nie wiek okazuje się głównym problemem Jarosława Kaczyńskiego. Wywodzący się z tego samego rocznika 1949 były szef klubu parlamentarnego Ryszard Terlecki wykazuje nie tylko jasność umysłu ale i zdolność do ciętej riposty w nagłych sytuacjach. Zaś rządzący najpotężniejszym mocarstwem świata Joe Biden – siedem lat starszy od każdego z nich – rozpoczyna właśnie marsz po kolejną kadencję prezydenta-demokraty. Co więcej, na jego deklaracjach Polska opiera swoje koncepcje bezpieczeństwa niezależnie od faktu czy gabinet premiera zajmuje u nas Mateusz Morawiecki czy Donald Tusk. To Biden a nie jego rywal w zapowiadanych na listopad wyborach republikanin Donald Trump potwierdza aktualność artykułu piątego Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązującego nie tylko Stany Zjednoczone ale wszystkie kraje Sojuszu Atlantyckiego do solidarnej obrony w razie ataku na którykolwiek z nich. Zaś Trump nie zapewnił nawet, że jeśli wygra wybory, USA w NATO pozostaną, wręcz daje do zrozumienia, że dziać się może odwrotnie. Jeśli zaś wrócić do Bidena, to jego wybór jeszcze na pierwszą kadencję w wieku, w którym Ronald Reagan kończył już drugą a i tak rywale domagali się od niego zaświadczeń lekarskich – odwierciedla głębokie przemiany demograficzne i społeczne w Stanach Zjednoczonych i całym wolnym świecie. Fakt, że ludzie żyją dłużej i zachowują coraz lepszą kondycję fizyczną i psychiczną okazuje się istotny nie tylko dla firm ubezpieczeniowych. To wśród starszych roczników szukać należy najlepszych podatników i obywateli. Aktywność wyborcza i rzetelność wobec fiskusa rosną wraz z wiekiem, co potwierdzają w USA wszelkie statystyki.
Tytuł słynnego filmu “To nie jest kraj dla starych ludzi” zamienia się w przeciwieństwo: Ameryka odbudowuje światowe przywództwo, w trudnej sytuacji wobec imperialnych działań Rosji i rywalizacji z Chinami, za sprawą aktywności i ofiarności starszego pokolenia swoich obywateli. Paradoksalnie pierwszy przypomniał o tym właśnie Trump, wygrywając przed ośmiu laty za sprawą głosów wiekowych, białych wyborców z amerykańskiego interioru, zatroskanych o trwonione przez spekulantów własne fundusze emerytalne: poczucia bezpieczeństwa nie dawała im przecież Hillary Clinton.
Zaś z kolei zwycięstwo Bidena jako rozważnego starszego pana w strasznym czasie pandemii koronawirusa było logicznym następstwem docenienia poczucia zagrożenia, gdy Trump najpierw o COVID-19 wypowiadał się lekceważąco a potem sam na niego zapadł. Transmisje telewizyjne z piwnicy domu Bidenów jako miejsca pod względem sanitarnym sprawdzonego czy designerska maseczka przyszłej first lady Jill przyczyniły się do połączenia w świadomości wyborcy pojęcia zdrowego rozsądku z wizerunkiem i projektem kandydata demokratów. Po objęciu urzędu niczym tego nie nadwątlił.
Problem wieku Kaczyńskiego nie ma więc istotnego znaczenia, skoro i Tusk młodszy jest od niego raptem o siedem lat, nawet nie pokolenie: w Sierpniu 1980 r. był studentem, a obecny prezes PiS młodym wykładowcą. Premierowi jakoś specjalnie się nie zarzuca, żeby był “dziadersem”. Jego wiek wydaje się raczej wyborcom obojętny. Zaś Kaczyńskiego coraz częściej przychodzi nam zestawiać z Leonidem Breżniewem z ostatniego okresu i nie jest to wcale publicystyczna złośliwość. Zaś z Bidenem na pewno nikt go nie porównuje.
Leonid Breżniew nie dożył nawet swoich 76 urodzin, w ostatnich latach sprawowania przez niego władzy rzucało się w oczy, że jest… starszy od własnego życiorysu, jak zwykło się eufemistycznie mówić. Podczas zjazdu PZPR w Sali Kongresowej warszawskiego Pałacu Kultury i Nauki próbował dyrygować delegatami, śpiewającymi “Międzynarodówkę”. Kiedy podejmował go kanclerz Helmut Schmidt – w pewnym momencie musiał go podtrzymać, bo gość by upadł, a ochroniarze, nawet tłumacz, stali za daleko. “Breżniew żył dwa lata za długo” – powie po latach bardzo okrutnie jak na laureata Pokojowej Nagrody Nobla nasz i tym razem nie przebierający w słowach Lech Wałęsa. Uchwyci jednak celnie pewną prawidłowość: pokrętne wypowiedzi Breżniewa dotyczące sytuacji w Polsce w latach 1980-81 używane były na Kremlu zarówno jako argument przeciwników jak zwolenników wprowadzenia nad Wisłę i Odrę sił interwencyjnych Układ Warszawskiego z armią radziecką na czele.
Dyskusja o wieku Kaczyńskiego nie ma więc większego sensu, poza tym, że prowadzi do politycznej niepoprawności słusznie piętnowanej jako “ejdżyzm” (ageism?). Istotne okazują się jego reakcje, niepokojące w sytuacji, gdy wciąż może o sobie powiedzieć, że reprezentuje jedną trzecią polskiego elektoratu.
Brakiem opanowania wykazywał się parokrotnie pozostając u władzy, jak w słynnym wystąpieniu “bez żadnego trybu”, kiedy wyzywał z sejmowej trybuny oponentów do kanalii, co mu brata zamordowały. Niczego nie nauczył się w tym względzie po jej utracie, skoro do Tuska zaraz po jego premierze zwrócił się, że jest niemieckim agentem. Całkiem dyskredytują go jako prawnika niedawne rozważania, że skoro rządzący nie uznają decyzji izby kontroli Sądu Najwyższego w sprawie mandatu skazanego posła to tym samym i wynik wyborów, potwierdzony przez tę samą izbę, nie okazuje się ważny. Żadnej logiki w tym doszukać się nie da.
Warto pamiętać jednak, że Richard Nixon w momencie, gdy w cuglach zapewnił sobie reelekcję pokonując w wyborach w 1972 r. George’a McCoverna, w którego sztabie pracowali już wtedy stanowiący również życiową parę Bill Clinton i Hillary Rodham – pozostawał pośmiewiskiem nie tylko uczestników demonstracji przeciw wojnie w Wietnamie i debat w studiach telewizyjnych, ale przede wszystkim zwyczajnych Amerykanów z klasy średniej w ich domach i należących do nich firmach. Zwolennicy wydawali się za to impregnowani na liczne i komiczne wady prezydenta w tym namolne podkreślanie kiepskiej jakości wykształcenia, jakim się legitymował. Dopiero ujawnienie afery Wategate – podsłuchów założonych przez “hydraulików” w sztabie konkurencji – sprawiło, że mechanizmy demokracji zadziałały i duma Ameryki została obudzona i ocalona.
Jeśli zaś czegoś optymistycznego można się doszukać w tym tekście, to jest nim fakt, że traktuje o polityku, który właśnie władzę stracił. Jak widać, trudno się do tego przyzwyczaić zarówno samemu Kaczyńskiemu jak jego oponentom. Ale będzie trzeba. W Polsce mechanizm demokratyczny zadziałał nie w trybie nadzwyczajnym lecz normalnym, wyborczym. Dowodzi to, że nie docenialiśmy bezpieczników ustroju, który ponownie – po raz drugi po latach 1918-19 – wybraliśmy sobie, głosując 4 czerwca 1989 r. Zarówno 26 stycznia 1919 r. kiedy w głosowaniu do Sejmu Ustawodawczego wzięło udział 78 proc Polaków jak i 15 października 2023 r. kiedy przy urnach stawiło się 74 proc z nas – policzyliśmy się skutecznie i frekwencja okazała się głównym argumentem. Z pewnością mocniejszym niż memy, które bawią tylko przez chwilę. Masowe uczestnictwo w wyborach to powód do dumy ale i zobowiązanie dla tych, których głosowanie wyłania. Do powagi, której nie uchybią pojedyncze nawet ekscentryczne czy trudne do zrozumienia zachowania polityków.
Słynna “Jesień patriarchy” kolumbijskiego noblisty Gabriela Garcii Marqueza opowiada o latynoamerykańskim dyktatorze z sukcesem odizolowanym przez podwładnych od realnego świata. Śmieszyła nas i trochę straszyła pod koniec lat 70, kiedy żyliśmy w rzeczywistości nieodległej niż ta powieściowa. Rychło jednak poupadały dyktatury zarówno lewicowej jak ultraprawicowej proweniencji, do czego przyczyniła się nauka społeczna Jana Pawła II, fenomen polskiej Solidarności, męczeństwo jej kapelana ks. Jerzego Popiełuszki oraz podobna ofiara życia złożona przez salwadorskiego arcybiskupa i obrońcę ludu Oskara Romero, zamordowanego przez wyszkolone przez Amerykanów – na podstawie pokrętnych rozkazów wspomnianego już Nixona – szwadrony śmierci. Dziś to już koszmar odległy, chociaż ich martyrologia musi ważkim memento pozostać. Demokracja działa. Wbrew tym, którzy w nią nie wierzyli.
Nadwątlony prestiż Ameryki odbudował jeszcze bezpośredni następca Nixona, inny republikanin Gerald Ford, którego nacisk na “trzeci koszyk” pamiętnego pakietu porozumień Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie w Helsinkach w 1975 roku, dotyczący swobodnego przepływu ludzi i idei, został zaakceptowany przez państwa socjalistyczne, którym zależało na dwóch pozostałych, dotyczących uznania politycznego i pomocy gospodarczej – co otworzyło opozycji demokratycznej drogę do działania w Europie Środkowo-Wschodniej. Najpierw Komitetowi Obrony Robotników i czechosłowackiej Karcie ’77, później również Konfederacji Polski Niepodległej i wielomilionowej już Solidarności. Chociaż Ford przegrał, wciąż za karę za Nixona, wybory z demokratą Jimmy’m Carterem, właśnie ten ich zwycięzca po latach niechlubnego wspierania przez USA brudnych wojen i dyktatur w różnych częściach świata, zdecydował się podnieść obronę praw człowieka na całym świecie do rangi zasady amerykańskiej polityki zagranicznej. Zaś z obciążeniami republikanów poradził sobie kolejny ich prezydent, Ronald Reagan, w miejsce kompleksów, podsycanych za Nixona, odwołując się do kreatywności Ameryki i odnowienia jej przywództwa światowego.
Pozwoliło to m.in. odbudować się polskiej Solidarności i przełamać żelazną kurtynę, gdy również na Kremlu pojawił się w niczym już niepodobny do Breżniewa Michaił Gorbaczow. Zaś Reagan – co znów nie od rzeczy przypomnieć – w chwili wyboru na urząd prezydenta miał 69 lat. Znowu więc nie o wiek chodzi. Nie da się wykluczyć, że następcy ekipy Kaczyńskiego u steru władzy wykażą się skutecznością podobną jak odbudowujący prestiż Ameryki po Nixonie kolejni amerykańscy liderzy a również prawicowi wyborcy w Polsce z czasem znajdą dla swoich poglądów reprezentację, za którą nie będą już musieli się wstydzić. Zresztą to właśnie obywatele zrobili już przy urnach wielki krok w tym kierunku: politycy ani w październiku ani w całym ubiegłym roku niczego wielkiego nie dokonali.
Trudno jednak oprzeć się przekonaniu, że Kaczyński – plotący gdzieś w przejściu trzy po trzy, obrażający już nie tylko polityków ale i dziennikarzy, a czasem i szeroką opinię publiczną, gdy obywatelom niewdzięczność zarzuca – pozostaje wielu pryncypialnym obrońcom demokracji potrzebny jako straszak. Daje doskonałe alibi. Niewiele trzeba, żeby być od niego lepszym. Po co się więc starać. Opinia społeczna, byle do władzy nie wrócił, zaaprobuje nawet drogę na skróty z przejmowaniem mediów państwowych czy upartyjnionej za “ancien regime’u” prokuratury. Zawodne to rozumowanie. Obiecywano przecież zmianę jakości całej polskiej polityki.
Nie da się zapomnieć obłudnego oczekiwania w Sejmie na “wejście smoka” jakiego mieli tam dokonać uwolnieni za sprawą prezydenckiego ułaskawienia Mariusz Kamiński i Maciej Wąsik – a zwłaszcza zawodu, gdy ich wkroczenie nie nastąpiło. Przypomina się utwór greckiego poety Konstandinosa Kawafisa “Czekając na barbarzyńców”. Ci, jak pamiętamy, nie przyszli. Ostatnie słowa wiersza brzmią: “ci ludzie byliby jakimś rozwiązaniem”.