Jeszcze o terminie wyborów samorządowych
Jarosław Kaczyński nie dlatego zamierza odłożyć o pół roku wybory samorządowe, żeby uniknąć dotkliwej dla PiS sekwencji, że pokryją się z parlamentarnymi, więc osłabią wynik jego partii do Sejmu, skoro wiadomo, że nie ma ona wyrazistych liderów demokracji lokalnej. Chce sprowokować opozycję do ostentacyjnie nieszczerych protestów (bo przecież to kadencje jej ludzi faktycznie wydłuża) i pobudzić awersję obywateli do polityki w ogóle. Wtedy mniej obywateli zagłosuje. A niższa frekwencja sprzyja Prawu i Sprawiedliwości.
Zacznę od anegdoty. Przychodzi Zbigniew Ziobro do Jarosława Kaczyńskiego.
– Panie prezesie, widział pan sondaże? Źle wyglądają, jak tak dalej pójdzie, przegramy wybory.
– A będą jakieś wybory? – odpowiada pytaniem prezes Kaczyński.
Od niedawna część publicystów w tym Marek Beylin z “Gazety Wyborczej” sugerowała możliwość, że wobec spadku popularności partii rządzącej PiS zdecyduje się pójść na skróty. I będzie rzeczywiście tak, jak w odpowiedzi Kaczyńskiego z zacytowanej dykteryjki. Albo jak w opisywanym już na emigracji przez Leopolda Tyrmanda “pokerze Pernambuco”: kiedy stawki stawały się wysokie, jeden z graczy wyjmował rewolwer. Wypowiadał jedno tylko słowo: Pernambuco. I zgarniał ze stołu całą pulę
Dalece bardziej prawdopodobny wydaje się jednak wariant “soft” – jeśli wziąć poprawkę na histerię koncernu z Czerskiej, od lat siedmiu przestrzegającego przez rozwiązaniami, których PiS ostatecznie nie podejmuje, w związku z czym dużo szybciej niż poparcie dla partii Kaczyńskiego zmniejsza się sprzedaż “Gazety Wyborczej”. Taką miękką taktykę najprościej opisać słowami: tak zohydzić ludziom politykę, żebyśmy znów wygrali.
Aż lud powie: zamiast protestować, weźcie się do roboty
Opóźnienie wyborów lokalnych o pół roku teraz z pewnością przez ładnych parę tygodni rządzić będzie przekazami medialnymi, dotyczącymi krajowej polityki. A wiadomo, że dla obywateli zupełnie inne sprawy okazują się ważniejsze: narastająca drożyzna, kłopoty z węglem na zimę, czwarta dawka szczepionek przeciw COVID-19, wreszcie brak realnego wsparcia dla przedsiębiorców realnie finansujących państwo, w tym kosztowną inżynierię społeczną rządzących (500 plus), a odczuwających wciąż skutki ograniczeń antypandemicznych i od niedawna inflacji.
Spór o to, że zagłosujemy na prezydentów miast, burmistrzów, wójtów i radnych dopiero w kwietniu 2024 r, a nie jak wynika z upływu pięcioletniej ich kadencji już jesienią 2023 r, pozostaje rażąco błahy również w kontekście zagrożeń związanych z wojną na Ukrainie i exodusu uchodźców, którym udzielamy humanitarnej pomocy. Podgrzewanie go wzbudzi niesmak w społeczeństwie.
I o to Kaczyńskiemu chodzi. Nie tylko o grożącą przegraną do Sejmu zbieżność terminów głosowania.
Zniecierpliwieni nikłymi efektami rządów PiS zwyczajni ludzie nie pójdą do urn, jeśli nie są wytrawnymi kibicami polityki, gdy zobaczą, że opozycyjni liderzy, obiecujący, że staną się wiarygodną alternatywą dla obecnej ekipy, zajmują się kwestiami dla opinii publicznej drugorzędnymi.
Taka dłuuuuga kadencja
Pięć i pół roku kadencji samorządu to rzecz absurdalna. Oznacza bowiem, że burmistrzowie, radni, wójtowie i lokalni prezydenci pozostają u władzy dłużej o sześć miesięcy niż prezydent RP, zasiadają w swoich fotelach półtora roku dłużej, niż posłowie, którzy odłożenie terminu przegłosują. Sześcioletnią a więc jeszcze dłuższą kadencją pochwalić się może tylko prezes Narodowego Banku Polskiego, tyle, że po pierwsze on jest tylko jeden, a radnych mamy wiele tysięcy, po drugie – nie wyborcy go powołują, lecz posłowie.
Tyle, że nie takie absurdy już za rządów PiS przerabialiśmy. Realia funkcjonowania TVP za prezesury Jacka Kurskiego pozostawały w oczywisty sposób sprzeczne z abecadłem zarządzania (masowe promowanie miernot oraz niedawnych przeciwników, teraz przerobionych na posłusznych, a także po nuworyszowsku celebrycki styl szefa) – a jednak pełnił swoją funkcję prawie siedem lat. Prezes Trybunału Konstytucyjnego Julia Przyłębska, przezywana złośliwie “kucharką Jarosława Kaczyńskiego” i obarczona małżonkiem, co podpisał współpracę z tajnymi służbami PRL… trzyma się mocno i okazała się zwornikiem obecnego systemu. Za to krążą pogłoski o rychłym odwołaniu najinteligentniejszego z ministrów, wicepremiera i szefa resortu kultury Piotra Glińskiego, chociaż – zważywszy na poziom innych – wydaje się produktem eksportowym obecnej ekipy.
Gdy o władzę chodzi, Kaczyński nie cofnie się nawet przed śmiesznością. Widzieliśmy to, gdy rząd gibał się udając taniec w trakcie uroczystości konfesyjnego radia, na czym parę punktów zawsze dało się zdobyć, kosztem licznych satyrycznych przekazów na you tubie. Ministrowie zaś podśpiewywali, fałszowali albo przynajmniej markowali to, jak umieli. Już w XVI wieku późniejszy Henryk IV oznajmił, że Paryż wart jest mszy… a później rzeczywiście królem Francji został.
Jeśli to przykład historycznie zbyt odległy, sięgnąć można bliżej. Kaczyński na pewno nie zna, za to Gliński zapewne tak, historii latynoskiego studenta, który przed półwieczem wchodził z gitarą do knajpek w paryskiej Dzielnicy Łacińskiej i wyśpiewywał rzewne kawałki. Czasem go wyganiano, ale częściej rzucano frankowe banknoty, które pozwoliły mu dokończyć studia politologiczne w Paryżu. W ten sposób Alan Garcia zgromadził podstawy wiedzy i kapitału, które po powrocie do ojczystego kraju pozwoliły mu po latach zostać prezydentem Peru. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Chyba, że jak u wielkiego czeskiego prozaika Milana Kundery, piszącego również po francusku… nikt się nie będzie śmiał.
Ostrzeżeniem dla obecnej ekipy pozostaje za to reguła, że kto w Polsce zmieniał wyborczy kalendarz, ten przy urnach przegrywał. Po odwołaniu przez Sejm w 1993 r. wyjątkowo marnego rządu Hanny Suchockiej, prezydent Lech Wałęsa w połowie kadencji rozwiązał parlament. Wybory wygrali postkomuniści i ludowcy. Premierem został Waldemar Pawlak. Zaś wynik utorował liderowi Sojuszu Lewicy Demokratycznej Aleksandrowi Kwaśniewskiemu drogę do prezydentury, którą zdobył już w dwa lata później – i sprawował przez dwie kadencje – pokonując w drugiej turze Lecha Wałęsę.
Drugi przykład dotyczy już samego Jarosława Kaczyńskiego i pozostaje równie druzgocący. Prezes uległ w 2007 r. podszeptom m.in. Adama Bielana, łudzącego go mirażem dziesięcioletniego sprawowania władzy i rozpisał wybory w połowie kadencji, poprzednio zaś służby specjalne bezzasadnie śledziły koalicjantów z Samoobrony i Ligi Polskich Rodzin, chociaż dało się z nimi porządzić jeszcze dwa lata. Bielan tłumaczył jednak, że wybory da się wygrać już wtedy, zaś po kolejnych czterech latach też przyniosą one zwycięstwo ze względu na efekt Piłkarskich Mistrzostw Europy organizowanych wspólnie z Ukrainą (podkreślano w pisowskim przekazie zasługi Lecha Kaczyńskiego dla przyznania Polsce turnieju). Wyborcy zachowali się jednak odwrotnie, niż PiS zakładał.
Poszli masowo do urn i zagłosowali przeciw łamiącym reguły gry rządzącym. Po kolejnych zaś czterech latach efekt piłkarskiego Euro został skutecznie wykorzystany, ale przez partie wtedy rządzące: Platformę Obywatelską i Polskie Stronnictwo Ludowe. Kaczyński powinien o tym pamiętać.