Kiedy film 25-letniego wtedy Tomasza Bagińskiego, nakręcony – jeśli można tak powiedzieć o animacji komputerowej – na podstawie mikropowieści Jacka Dukaja, wówczas 28-latka, nominowany został ponad dwie dekady temu do Oscara, stało się to symbolem możliwości młodej kultury polskiej, tworzonych przez artystów uformowanych już po zmianie ustrojowej. Wznowiona “Katedra” Dukaja pokazuje, że nie tylko się nie zestarzała ale za sprawą doświadczenia globalnej pandemii i wojny na Ukrainie zyskała dodatkowy sens i szanse na nowe odczytania.

Naukowcy są już zgodni, że dłuższy pobyt w kosmosie zmienia mózg człowieka. Wiele zdarzeń tam opisanych okazuje się więc być może bardziej nawet “science” niż “fiction”. Nie o realia ani ich prawdopodobieństwo jednak tu chodzi. Czytelnik “Katedry”, którego nie odstraszy jej nasycenie, wzorem futurystów (ale przecież o przyszłości i to odległej mowa) terminami technologicznymi i nie tylko – z czasem dowiemy się dopiero, czym jest ważny dla tej opowieści  żywokryst,  materia zachowująca się niczym organiczna ale też mająca swój kod, niczym w świecie informatyki – dostanie sowitą premię za wytrwałość.

Chyba, że na wynagrodzenie nie czeka, bo demonstracyjna odmienność tej opowieści od wszystkiego co znamy, porwie go i zafascynuje. Jej wyjątkowość przejawia z pewnością nie tylko w języku, skoro z takim sukcesem udało się jej przetransponowanie na pretendujący do Oscara film, animowany i raptem siedmiominutowy. Ekranizacja ogranicza się zresztą do samego finału “long short story”.  Zarówno u Dukaja jak Bagińskiego (to pierwszy od czasów Jerzego Andrzejewskiego i Andrzeja Wajdy, których geniusz znalazł wyraz w oryginale i adaptacji “Popiołu i diamentu”, wciąż znanych każdemu bystremu nastolatkowi – podobnie udany tandem pisarsko-reżyserski) mamy do czynienia z przesłaniem, które nie przemija. Całkiem jak w przypadku Stanisława Lema oraz braci Arkadija i Borysa Strugackich, wydawanych w ZSRR i innych krajach obozu, bo socjalistyczni biurokraci ich książki rozumieli jako pochwałę postępu techniki a nie osobowości i kreatywności człowieka – historia osadzona w przyszłości okazuje się zadaniem do wypełnienia a powracają w niej znane z dziejów ludzkości motywy.

Świat, chociaż technologicznie zaawansowany i przekraczający znane ze współczesności ograniczenia, wcale nie okazuje się pozbawiony motywu sakralnego, a liczą się w nim również poświęcenie, wspólnota i osobisty przykład. Dlatego aktualizacja odbioru o wiedzę o zarazie koronawirusa czy pomoc udzielaną ukraińskim sąsiadom jeszcze wyostrza to, co mają nam do powiedzenia Dukaj z Bagińskim, w których dziełach (bo są to jednak dwa osobne) nie tylko znawcy doszukują się wpływów zarówno wielkiego architekta katalońskiego Antoniego Gaudiego jak gier komputerowych najnowszej generacji.

Moc jest z nami czyli wspólnota George’a Lucasa

Łączy ich przede wszystkim jednak kosmos, bo obaj są rówieśnikami kultowych dla wielu pokoleń “Gwiezdnych wojen” George’a Lucasa. Dorastali, oglądając kolejne ich wersje. Począwszy od lat 70. zastąpiły westerny w roli katalizatorów wyobraźni. Każdy mógł się identyfikować z Luke’m Skywalkerem. Kibicować Hanowi Solo, jak z najemnika staje się bohaterem. Poczuć sympatię nawet do “Artoo-Detoo” chociaż to tylko robot, a jego imię stanowi skrótowiec marki (R2D2).

I przekonywać się, że moc jest z nami. Nie był jest bowiem świat wyprany z idei ani wiary – i tym kolejne filmy cyklu różnią się od podawanego w kostiumie science-fiction zwykłego kina akcji. Wszystko bliskie raczej fantasy,  skoro już w pierwszej części najważniejsza okazuje się Księżniczka. I nowemu średniowieczu, jakby to ujął niezapomniany znawca SF Lech Jęczmyk, o którym jeszcze będzie tu mowa. Chociaż “Gwiezdne wojny” zaczynają się słowami: inna galaktyka, inny czas. Podobne, jak się przekonamy, mogłyby otworzyć opowieść Jacka Dukaja. Wspólnota bowiem zobowiązuje. Ale na rzeczywiste przesłanie Dukajowej historii naprowadza nas właśnie Jęczmyk ze swoją koncepcją “nowego średniowiecza”.  

Dlaczego wrastamy w tę budowlę

Katedra średniowieczna stanowiła jedyny trwały punkt świata, widoczna z daleka i oferująca szerszy niż zamkowe baszty i mury, o lepiankach wspominać nawet nie warto, horyzont. Wznoszono te gmachy czasem nawet przez 120 lat jak we Francji, kończono, gdy żaden z kładących kamień węgielny nie pozostał już wśród żywych. Nie tylko w pospólstwie miały wzbudzać podziw dla spraw nie dających się myślą ogarnąć.

Współczesna katedra, tak Dukaja, jak Bagińskiego, tę funkcję zadziwiania jak najbardziej zachowuje. Pobudza do tego, by wybiec myślami ku sprawom ostatecznym.     

Katedra średniowieczna pięknem i ogromem przytłaczała człowieka, dowodziła mu jego własnej znikomości. Zaś ta na planetoidach… Bohaterowie Dukaja po prostu w nią wrastają, stają się jej częścią. Zamieniają się więc w kamień, nawet jeśli ten ostatni zawiera w sobie jakieś cechy materii ożywionej. Pokazuje to dylemat losu człowieka. Niepostrzeżenie tracącego osobność i tożsamość. Scalającego się z tym, co wokół. Kosztem charakteru i osobowości.  Odpowiadać może za to korporacyjny dryl, autorytarna tendencja państwa ale też powrót zagrożeń, które wydawały się już pozostawione w mrokach historii, a których ponownie doświadczamy za sprawą epidemii, przemocy za wschodnią granicą czy z pozoru tylko odległej wojny na Bliskim Wschodzie. A także włamywania się ideologii i związanych z nią uprzedzeń do sfery codziennych kontaktów międzyludzkich, co eksperci niezbyt zręcznie określają mianem walki plemiennej, bo słowa “wojna” nawet cytując lepiej tu nie przywoływać. Nawet jeśli dodamy do niego niwelujący przymiotnik: zimna lub hybrydowa. “Katedra” pozostawia jednak też szanse na odmienne interpretacje. Kościół nazwano też przecież opoką. A to skałę oznacza. Zaś zmiana, jaką przeżywają bohaterowie, niesie za sobą również odporność na brak tlenu. Może więc dobrze stać się częścią gmachu. Nic nie okazuje się bowiem do końca jednoznaczne w tej konstrukcji: słowo chyba w wypadku katedry zasadne. 

Triumfy święci właśnie pełnometrażowa animowana filmowa adaptacja “Chłopów” Władysława St. Reymonta (zresztą raptem trzecia dopiero ekranizacja flagowego dzieła noblisty) w reżyserii Doroty Kobieli-Welchman, urodzonej w latach 70. podobnie jak Dukaj i Bagiński. To nie tylko dowód, że niesłusznie obawialiśmy się o polską kulturę w dobie transformacji ustrojowej. I że twórcy, w nowych realiach już uformowani, raźno podejmują ich wyzwanie, ale też odpowiadają na nie środkami wyrazu tyleż na wskroś nowoczesnymi, co odwołującymi się do tradycji. Przy czym atrakcyjny format nie wyklucza opowieści nie tylko ciekawej ale i odkrywczej. Co w kosmosie, jak wiemy, ceni się szczególnie. 

Nie przypadkiem Bagiński został nie tylko reżyserem “Katedry” ale również współtwórcą “Wiedźmina” według Andrzeja Sapkowskiego. Przewagi maga Geralta z Rivii stały się też inspiracją gry komputerowej autorstwa innych młodych twórców. Związany z tą transpozycją proces o wielkie pieniądze pokazuje, że dzisiejsza kultura nie stała się sprawą kręgu nieznanych lub zapoznanych, lecz wkracza w sferę namacalnego sukcesu, nieobcego też naszej klasie kreatywnej, nawet jeśli razi nas, gdy o kasę za to walczy się w sądowej sali. Zresztą nie ma się co gorszyć, skoro skończyło się ugodą, nawet jeśli jej treść okazała się niejawna dla czytelników i graczy. Ale odłóżmy żarty na bok… 

Bez wątpienia jednak fakt, że Dukaj zaraz po przekroczeniu trzydziestki został i to w konserwatywnym Krakowie bohaterem cudzej pracy magisterskiej (autorstwa Anny Bałdygi), a więc w wieku, którym niejeden jego kolega pisarz taką dysertację sam składa, a nie w niej występuje, a także świadomość, że Bagiński z pewnością nie dołożył do serialowej ekranizacji “Wiedźmina”, wyreżyserowanej dla Amerykanów – wpływa pozytywnie na samopoczucie całej polskiej klasy kreatywnej. I jej społeczne postrzeganie również. Nawet jeśli nie wszystko da się zmierzyć uznaniem seminaryjnych promotorów czy wysokością przelewów na bankowe konto w walutach szerzej niż złoty polski znanych. Nie od rzeczy wspomnieć, że patron tych wszystkich poszukiwań George Lucas zarobił na swojej wyobraźni łącznie 5 miliardów dolarów, nie tylko jako reżyser czterech części “Gwiezdnych wojen” ale również scenariuszowy ojciec walecznego archeologa Indiany Jonesa (“Poszukiwacze zaginionej arki” i kolejne sequele).

Także Jacek Dukaj udowodnił, że potrafi pisać nie tylko o kosmosie: jego “Wroniec” jako “czarna fantasmagoria” traktuje o stanie wojennym, widzianym z dziecięcej perspektywy.

Lech Jęczmyk, odkrywca świata, o którym wiedział, że nie do końca da się go objaśnić

Najwięcej o fenomenie nowego średniowiecza, fascynacji światem Geralta ale też podwójnym sukcesie “Katedry” oraz obecnym animowanych po malarsku “Chłopów” z Lipiec mógłby nam opowiedzieć Lech Jęczmyk, niespożyty znawca wszelkich dziwności i promotor inteligentnego science fiction, rozumiejący tak Stanisława Lema jak Kurta Vonneguta. Niestety jednak – już go o to spytać nie możemy. Chociaż jeszcze niedawno, w trakcie spotkania towarzyszącemu startowi PNP 24.PL, dla którego mam zaszczyt pisać te słowa, w mieszkaniu Dariusza Grabowskiego odbyłem pasjonującą rozmowę z Lechem Jęczmykiem na ten właśnie temat. Wkrótce ukazała się jego książka “Życie jako okręt oglądany od spodu”, niestety już ostatnia.

Nie odeszło jednak wraz z autorem symbolizowane przez jej tytuł przekonanie o ograniczoności ludzkiego poznania: wydają się je konsekwentnie podzielać wszyscy omawiani w tej recenzji twórcy.  A także wywodzący się z ich pokolenia (z wyłączeniem oczywiście urodzonego w trzy lata po wojnie mistrza prozy fantasy Sapkowskiego) inny znamienity ekspert od science fiction Jarosław “Toll” Kowalski, z którego z kolei artykułami moje sąsiadują na gruszka.com. 

Ostatnia misja wnikliwego księdza

Ksiądz Pierre Lavone, z którego perspektywy oglądamy świat “Katedry” (a ściślej część wszechświata w jakim się ona rozgrywa), przenikliwością umysłu oraz zaletami charakteru przypominający nam niejednego duchownego z otoczenia Jana Pawła II, udaje się na jedną z planetoid z misją wymagającą przede wszystkim rozwagi a nie żarliwości. Jego zadanie polega na ustaleniu, co jest faktem a co legendą w historii Izmira, astronauty, który z całą świadomością po lądowaniu awaryjnym opuścił statek kosmiczny, na którym kończyły się zapasy tlenu i żywności – po to, żeby szansę przeżycia ofiarować innym.

Ocaleni budują jego kult. Zaczynają się cudowne uzdrowienia. Kuzyn beneficjenta jednego z nich funduje na planetoidzie tytułową katedrę, żeby czyn bohatera upamiętnić. A kosmiczny Kościół podchodzi do tego ostrożnie – podobnie jak nasz polski do płaczących zdaniem wiernych obrazów świętych – postanawia więc rzeczowo wszystko sprawdzić. 

Na miejscu już okaże się, że ksiądz w miejscowym hotelu będzie jednym z dwóch tylko jego gości, w recepcji obsługuje go sam właściciel, bo innych pracowników dawno zwolniono. Co najmniej jeden z przebywających na planetoidzie bohaterów zapada na dziwny syndrom chorobowy i od razu domyślamy się, że nie okaże się on ostatnim, którego to strapienie dotknie.

Dokładnie jak w pandemii – chciałoby się zauważyć. Na powierzchni Dukajowej planetoidy nawet skafandry nie dają pełnej ochrony, całkiem jak znane nam z niedawnego codziennego doświadczenia maseczki. Stanowiące najpierw przedmiot pożądania – gdy przemysł farmaceutyczny nie nadążał, więc brakowało ich w aptekach a sąsiedzi jak w czasach PRL o mięsie informowali się nawzajem, gdzie je znaleźć – później zaś zniecierpliwienia, bo ile można coś na ustach i nosie zawiązywać przed każdym wyjściem na powietrze, nawet morowe…   

Tyle, że jak się dowiemy z czasem, śledząc narrację “Katedry”, tam jednak niekoniecznie akurat o epidemię chodzi… Chyba, że jej źródłem okaże się zarażający ludzi żywokryst, o którym już wspomniano. I wszystko to napisano… 20 lat zanim i do nas zabłądził wirus z Wuhan.

Podobnie Olga Tokarczuk kończyła już swój “Empuzjon” kiedy wybuchła wojna na Ukrainie i wraz z wydawcą zdecydowała w związku z tym o opóźnieniu publikacji, co nie wpłynęło zresztą w żaden sposób na kształt ani odbiór dzieła – ale przecież dużo wcześniej bohaterem swojej powieści uczyniła studenta politechniki ze Lwowa, za matkę uznającego ukraińską piastunkę, wobec przedwczesnego odejścia tej własnej, biologicznej. Narzekając na zawodowych prognostów, że nas przed zagrożeniami zawczasu nie przestrzegli, tym bardziej warto docenić, że przewidziała je literatura najwyższej marki i próby.

“Katedra” Dukaja zalicza się do niej bez wątpienia. Nie zwiedzie nas mnożenie technicznych detali i narracja, stylizowana czasem na kosmologiczne bedekery – jeśli kiedyś powstaną – lub instrukcje obsługi przedmiotów jeszcze nam nieznanych. Z “Ogrodu nauk” Czesława Miłosza dowiadujemy się, jak bardzo denerwował naszego noblistę język Stanisława Lema, zwłaszcza z “Fantastyki i futurologii” (w której zresztą wielki sztukmistrz z Krakowa występuje jako eseista a nie prozaik). Nie zmienia to faktu, że pierwszy z nich pozostaje najbardziej cenionym, za to drugi najpoczytniejszym polskim pisarzem w świecie. I nie ma w tym żadnej sprzeczności.

“Katedra” okazuje się opowieścią, pokazującą jak rodzi się mit. Od dawna, dzięki Mircei Eliademu, wiemy, jaką rolę w każdej społeczności on pełni.

I powieść Jacka Dukaja staje się z czasem historią o weryfikowaniu legendy.

Ale też Dukajowi dane było na własny użytek i pożytek osobną legendę stworzyć. Nie tylko przebodźcowane entuzjazmem strony fanów w sieci o tym świadczą. Również zachwyty i analizy koneserów kultury wysokiej. Nic nie ujmując geniuszowi animatora Tomasza Bagińskiego, nie podejmuję się wskazać innego tekstu, którym zainspirowany młody polski twórca wywalczyć mógłby również nominację do Oscara. Zresztą ani Dukaja ani Bagińskiego nie da się naśladować. Znakomity następca braci Strugackich – Dmitrij Głuchowski, autor “Metra 2033” doczekał się całej szkoły imitatorów. Ich próby tłumaczono już także na polski i u nas wydawano. Wystarczy “Katedrę” otworzyć losowo na dowolnej stronie, jak czasem czynią to klerycy z Biblią i przeczytać dwa lub trzy akapity, żeby pojąć, że z nią w podobny sposób postąpić się nie da. Narracja rozwija się wartko, bo to powieść dla tych, co czasu za wiele nie mają (rok wydania: 2000, doskonale to założenie uzasadnia, sam również wtedy pracowałem po piętnaście godzin na dobę) – ale zarazem przypominająca strukturę kryształu. Kto bodaj stronę z niecierpliwości przeskoczy, ten nic już dalej nie zrozumie. I wszystko mu się rozsypie. 

Przy czym o ile proza wspomnianego przed chwilą antyputinowskiego Rosjanina (ma na koncie nawet wyrok ośmiu lat łagru, tyle, że zaocznie) Dmitrija Głuchowskiego określana bywa mianem post-apokaliptycznej (w Moskwie ludzie po wojnie atomowej żyją w tytułowym metrze, zmagając się z watahami wygłodzonych szczurów) – o tyle w wypadku “Katedry” Jacka Dukaja czas apokalipsy, tytułowy przed prawie półwieczem dla Francisa Coppoli, zainspirowanego naszym, chociaż po angielsku piszącym Josephem Conradem i jego “Jądrem ciemności” – zdecydowanie trudniej określić. Raczej dopiero nastąpi po tym bieżącym powieściowym (planetoidę czeka zniszczenie życia na niej, stąd bierze się cała księżowska misja) albo już trwa.

Lektury… nie z makulatury

Wiadomo, że w reakcji na postnoblowski już sukces “Empuzjonu” Olgi Tokarczuk (tylko w Polsce kupiono go 200 tys egz) wydatnie wzrosła sprzedaż inspirującej pisarkę “Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna. Powodzenie filmu Doroty Kobieli o Jagnie Borynowej zapowiada z kolei obfite dodruki “Chłopów” Władysława Reymonta na których zapotrzebowanie na pewno teraz wzrośnie powyżej poziomu, jaki łączy się ze statusem lektury szkolnej.

Do zadań maturalnych – bo kuratorzy i nauczyciele polskiego starają się pokazać, że nie są impregnowani na otaczającą rzeczywistość – trafiła już również “Katedra” Jacka Dukaja. Z pewnością jej to nie zaszkodzi, podobnie jak wieloletnia obecność na listach lektur nie utrudniła niespodziewanej aktualizacji dzieła Reymonta. Każdy czas historyczny ma swoje problemy. Ale też jak powiadał Leopold Staff, problemów się nie rozwiązuje, problemy się przeżywa. Czytelnicy “Katedry” wiedzą o tym doskonale. Skończyć by rzecz można znanym, zapowiadającym powtórki przełomowych sytuacji, powiedzeniem sprawozdawców sportowych: “Przeżyjmy to jeszcze raz”. Nie tylko za sprawą pandemii dużo mocniej i głębiej. Co istotne, gdy w przekazach światowych stacji co godzina oglądamy obrazy, raz z Ukrainy, kiedy indziej z Bliskiego Wschodu, zdolne człowieka w kamień przemienić. A taki los spotyka bohaterów Dukaja. Kultura pozostaje – wobec chybionych prognoz analityków i globalnych politologów, a jak dowiódł światowy dramat z COVID-19, epidemiologów również – być może jedyną sferą zdolną temu zapobiec. I w tym sensie niewiele się zmieniło od czasów przywoływanych tu Tomasza Manna czy Stanisława Lema, kiedy władcy totalnego świata palili lub cenzurowali książki. A rządzonym przez nich pomagały one przetrwać.  Dziś mogą to być nawet audiobooki przecież. Stanowiące przecież paradoksalnie powrót do znanego ze szlacheckich dworów zwyczaju głośnego czytania przez osoby powszechnie cenione i szanowane…   

Jacek Dukaj. Katedra. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 10

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here