Był autorem pierwszych powojennych sukcesów reprezentacji Polski, od razu całego pasma: zwycięskiego remisu na Wembley z Anglią w 1973 r. co oznaczał awans do finałów Mistrzostw Świata po 35-letniej przerwie oraz zwycięstw nad Argentyną, Włochami i Brazylią dających trzecie miejsce na turnieju w RFN (1974 r.). W rok później w Chorzowie wygraliśmy jeszcze z Holandią majacą w składzie Johana Cruyffa przy czym rywale, uznawani za najlepszych w świecie honorowego gola zdobyli przy stanie 4:0. Odszedł po srebrnym medalu olimpijskim w Montrealu (1976 r.) uznanym za klęskę, ale gdy w szesnaście lat póżniej podobny wynik uzyskał ze swoją ekipą Janusz Wójcik w Barcelonie, doceniono to jako sukces.Stał się też autorem wielu powiedzeń w stylu “piłka jest okrągła a bramki są dwie”, które zapisały się w pamięci zbiorowej.
Gdyby żył, Kazimierz Górski skończyłby sto lat. Tyle ich liczy polska piłka nożna w wydaniu reprezentacyjnym. To on uczynił z niej przedmiot dumy narodowej. Trener wielkiej drużyny.
Jan Tomaszewski w bramce od zwycięskiego remisu na Wembley cieszył się zasłużoną sławą “człowieka, który zatrzymał Anglię”. Kapitan Kazimierz Deyna uznany został w 1974 r. za trzeciego piłkarza Europy w ankiecie “France Football”, po ośmiu latach wyrównał ten wynik Zbigniew Boniek a niedawno dopiero poprawił Robert Lewandowski. Grzegorz Lato w 1974 r. został królem strzelców finałów Mistrzostw Świata. Drugi w tej klasyfikacji był Andrzej Szarmach, co w RFN zagrał, chociaż miejsce Jana Domarskiego w składzie po bramce zdobytej na Wembley wydawało się niepodważalne, ale u Górskiego nie grało się za zasługi: zamiast autora złotej bramki na boisko wybiegł więc Szarmach, podobnie jak w miejsce równie zasłużonego Mirosława Bulzackiego 19-latek Władysław Żmuda a Lesława Ćmikiewicza – Zygmunt Maszczyk jedyny z zespołu ówczesnego mistrza kraju Ruchu Chorzów, bo Górski podejmując decyzje chodził własnymi drogami.
Przedtem sukcesy reprezentacyjnej piłki to była legenda, tylko najstarsi kibice pamiętali jedyne finały Mistrzostw Świata z 1938 r. i cztery bramki Ernesta Wilimowskiego w przegranym po dogrywce meczu z Brazylią z Leonidasem w składzie: o głównym snajperze po wojnie nie wolno było zbyt wiele mówić, bo szpetnie zdradził Polskę gdy po jej upadku zagrał w reprezentacji niemieckiej Trzeciej Rzeszy.
Gdy w trzy dekady po wojnie nastała złota epoka – sukcesy futbolu kojarzyły się z dwoma osobami, co na boisko nie wybiegały.
Proszę państwa i co ja teraz mam powiedzieć – krzyczał komentator Jan Ciszewski, gdy w Monachium w 1972 r. piłkarze zdobyli złoty medal olimpijski, pokonując Węgrów w finale a przedtem ZSRR. – Dwadzieścia lat czekałem… – gorączkował się Ciszewski.
To on uczynił futbol sprawą narodową, nawet wcześniejsze sukcesy Górnika Zabrze nie miały takiej mocy. Ale największą zasługę miał ten, kto sprawił, że Ciszewski miał co komentować.
Trenerem zwycięskiej drużyny był już wtedy Kazimierz Górski, wywodzący się ze Lwowa. Piłkarski turniej olimpijski, podobnie jak Wyścig Pokoju w kolarstwie stanowił rodzaj wewnętrznych mistrzostw państw socjalistycznych, więc wzbudzał ogromne nie tylko sportowe emocje. Do Monachium pojechaliśmy dzięki temu, że po dramatycznych kwalifikacjach pokonaliśmy Bułgarię. Najpierw w Starej Zagorze rumuński arbiter Padureanu usunął z boiska Włodzimierza Lubańskiego, za dyskusję z sędzią – chociaż był on kapitanem i miał prawo to robić. Przegraliśmy 1:3 a w radiowym “Podwieczorku przy Mikrofonie” popularyzowano powiedzenie: – Zachowałeś się jak sędzia na meczu w Starej Zagorze.
Nazwisko rumuńskiego arbitra rozlegało się potem z polskich trybun za każdym razem, gdy kibicom nie podobało się sędziowanie. Stało się symbolem tendencyjnego gwizdania, drukowania meczu, jak w slangu mawiają ludzie polskiej piłki. Okrzyk “Padureanu!” słyszałem jeszcze pod koniec lat 90 na warszawskiej Skrze w trakcie meczu zaadoptowanego wtedy do nas na fali amerykanizacji baseballu.W rewanżu na Stadionie Dziesięciolecia, tam gdzie później był największy bazar kontynentu a potem Narodowy, zamieniony teraz na szpital – wygraliśmy z Bułgarami 3:1.
Na szerokie wody polską piłkę wyprowadziły jednak chorzowskie zwycięstwa nad Anglią (2:0 pomimo kontuzji Lubańskiego) i Walią (3:0) gdy piłkarzy wspierał 100-tysięczny chór widowni śpiewający Mazurka Dąbrowskiego oraz remis na Wembley, gdzie po bramce Domarskiego broniliśmy się rozumnie, a Tomaszewski skapitulował tylko raz po rzucie karnym Allana Clarcke’a.
– Proszę państwa, Carnavali robi olbrzymi błąd… Wypuszcza piłkę z rąk.. – wykrzykiwał o ragentyńskim bramkarzu Ciszewski w pierwszym meczu mistrzostw w RFN. Po pierwszych 10 minutach prowadziliśmy 2:0, skończyło się na 3:2, zaś w ostatnim meczu grupowym, mając już zapewniony awans po sportowemu walczyliśmy dalej i pokonaliśmy 2:1 Włochów, faworytów turnieju, którzy za sprawą tej porażki pojechali do domu. Pasmo pięciu widowiskowych zwycięstw przerwał przegrany mecz z gospodarzami, który zdaniem wielu obserwatorów nie powinien zostać rozegrany, bo po oberwaniu chmury stan murawy w Stuttgarcie tak się przedstawiał, że komentatorzy mówili o bitwie błotnej lub wodnej. Potem jeszcze w walce o trzecie miejsce pokonaliśmy po bramce Laty 1:0 Brazylijczyków, obrońców tytułu mistrzowskiego z Rivelino i Jairzinho w składzie.
Miękka charyzma towarzyszyła Górskiemu zawsze, budowało ją wrażenie dobroci jaką wokół siebie roztaczał, powiedzonka zrozumiałe dla wszystkich, skromność i zrozumienie okazywane kibicom. Jeśli trzeba potrafił być twardy: gdy na turnieju MŚ w RFN obrońca Adam Musiał do hotelu wrócił późno w nocy, Górski nie wstawił go do składu na mecz ze Szwecją: w następnym już zagrał, bo nauczył się przychodzić punktualnie.
Nie był nieomylny: po towarzyskim meczu wiosną 1976 r., znów z Argentyną, który przegraliśmy w Chorzowie 1:2 pomimo pięknej bramki Deyny bezpośrednio z rzutu rożnego, selekcjoner oznajmił:
– Z niektórych zawodników trzeba zrezygnować, ponieważ nie mają jeszcze odpowiedniego doświadczenia. Dotyczy to np. Bońka… Pozostawił po sobie skromną książkę “Z ławki trenera”, rodzaj notatnika, w którym opisał deliberowanie nad składem, kibicowskie reakcje, zgrupowania i dylematy.
Za to hasło “drużyna Górskiego” kojarzy się do dziś z największymi sukcesami polskiej piłki, chociaż jego przewagi utorowały drogę innym, więc Jacek Gmoch w Argentynie wywalczył piąte miejsce a Antoni Piechniczek powtórzył trzecie w trudnych warunkach w stanie wojennym, kiedy to przed turniejem w Hiszpanii (1982 r) nikt nie chciał z nami grać meczów towarzyskich, bo kraje kapitalistyczne bojkotowały, a socjalistyczne się bały, więc pojechaliśmy od razu walczyć o punkty. Każdy trener czy prezes po Górskim ma dylemat: jak ożywić piękne wspomnienia, wiążące się z jego nazwiskiem.