czyli kto znów tropi bandytów z AK
W Hucie Pieniackiej na Ukrainie na pomniku umieszczono napis ku czci ofiar “bandytów z AK”.
Ambasador Polski na Ukrainie Bartosz Cichocki – i tak aktywniejszy w sprawach pamięci historycznej niż jego ustępujący we wszystkim miejscowym poprzednik Jan Piekło – złożył protest do władz lokalnych w sprawie bulwersującej inskrypcji. Adresatką jego listu jest Oksana Prokopec, przewodnicząca Brodzkiej Rejonowej Administracji Państwowej.
Położona w obwodzie lwowskim Huta Pieniacka pozostaje symbolem męczeństwa ale polskiej a nie ukraińskiej ludności. U schyłku II wojny światowej ukraińska jednostka SS pod niemieckim dowództwem wspólnie z UPA dokonała tam masakry Polaków. W trakcie pacyfikacji wsi 28 lutego 1944 r. zginęło 850 osób, mieszkańców i uciekinierów, szukających pod Lwowem ocalenia z rzezi wołyńskiej. Część ofiar spalono żywcem w stodole. Przeżyło ok. 15 proc polskiej ludności Huty Pieniackiej. Masakra wsi – dziś praktycznie wymarłej – stała się symbolem.
Oprócz pomnika wzniesionego ku czci jej ofiar i parokrotnie już bezczeszczonego przez nieznanych sprawców (m.in. poprzez domalowanie swastyk czy tryzubów) wzniesiono tam również inny – dla upamiętnienia zamordowanych podczas wojny nie we wsi lecz w jej dalszych okolicach kilku osób narodowości ukraińskiej w tym nauczyciela i duchownego. To właśnie niedawno umieszczona tam kamienna tablica wskazuje jako sprawców “bandytów z AK”. Wszystko wskazuje na to, że wystawili ją działacze nacjonalistycznej Swobody, chwalą się bowiem tym w mediach społecznościowych. Ambasador pyta, czy władze wyraziły na to zgodę.
Sformułowań tego typu, przywodzących na myśl słownictwo propagandy stalinowskiej nie używają w odniesieniu do polskich organizacji patriotycznych czasu wojny nawet służby medialne Białorusi za rządów Aleksandra Łukaszenki ani Rosji Władimira Putina pomimo złego stanu stosunków z tymi krajami. Kłopot mamy po raz kolejny z nominalnie wciąż sojuszniczą Ukrainą, którą władze polskie poparły w sporze z Rosją o Krym.
Jeszcze za rządów poprzedniej ekipy, wywodzącej się z Euromajdanu, wprowadzono na Ukrainie regulacje prawne, stwarzające możliwość penalizacji krytyki działań Ukraińskiej Powstańczej Armii, która podczas wojny współdziałała z Niemcami i zgotowała polskiej ludności rzeż wołyńską, przybierającą postać czystki etnicznej. Oznacza to, że ukraińskie ustawodawstwo i biurokracja wspierają instytucjonalnie nacjonalistyczną wizję historii.
Zwycięzcy z Euromajdanu, schlebiający partiom szowinistycznym takim jak Swoboda, podobnie jak przedtem beneficjenci wspartej również przez Polskę Pomarańczowej Rewolucji, odrzuceni zostali jednak przez własne społeczeństwo. Znany z serialu o nauczycielu zwalczającym korupcję Wołodymyr Zełenski najpierw wygrał wybory prezydenckie, później parlamentarne, rozpędzając dotychczasową klasę polityczną. Chociaż Zełenski w odróżnieniu od poprzedników nie gloryfikuje już banderowców, Polska dyplomacja nie skorzystała ze związanej ze zmianą warty w Kijowie szansy na poprawę stosunków choćby w dziedzinie tradycji i historii, do końca popierając odchodzącą w przeszłość ekipę Petra Poroszenki, o czym jego sukcesorzy niefortunnego polityka oczywiście pamiętają.
Wiele razy w kontekście polityki wschodniej pojawiał się argument, że aby ją skutecznie prowadzić, trzeba uszanować historyczną wrażliwość Ukraińców. Polski Senat jeszcze w 1990 r. potępił Akcję Wisła – masowe wysiedlenia ludności ukraińskiej z ojczystych stron rozpoczęte przez władze komunistyczne po zastrzeleniu przez UPA w marcu 1947 pod Baligrodem gen. Karola Świerczewskiego. Ukraińców wygnano wówczas głównie na ziemie zachodnie i północne, operacja wiązała się z niszczeniem dóbr ich kultury. Nie doczekaliśmy się od sąsiada ze wschodu podobnego napiętnowania rzezi wołyńskiej, która kosztowała życie wielu dziesiątków tysięcy Polaków, mordowanych całymi rodzinami, zwykle przez UPA, czasem przez proniemieckie formacje kolaboranckie, nierzadko przez własnych sąsiadów. O upamiętnienie ofiar dbają środowiska kresowe i polska mniejszość na Ukrainie, natomiast wykładnia dyplomacji zakładała, żeby sojusznika niepotrzebnie nie drażnić przypominaniem dramatów historii. Większą rolę odegrały dzieła kultury ze znakomitym filmem “Wołyń” w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego.
Niedawny incydent pokazuje, że doraźne interwencje dyplomatyczne nie wystarczą. Zwłaszcza, że wciąż nie uhonorowano jak należy ofiar rzezi wołyńskiej, lokalne władze utrudniają również doprowadzenie do godnego stanu upamiętnień ku czci Orląt Lwowskich. Dzieło to zaczęli półlegalnie jeszcze w czasach radzieckich pracownicy Energopolu. Po zmianie ustroju cmentarz został odnowiony, ale administracja ukraińska wciąż mnoży przeszkody, przesłaniając na przykład pod pretekstem spowodowanych przez warunki atmosferyczne awarii godło i pamiątkowe napisy w tej autonomicznej części Cmentarza Łyczakowskiego, który w listopadzie 1918 r. był jednym z miejsc toczonych przez Orlęta walk.
“Kronikarze są (..) zgodni, gdy mówią o lwowskich dzieciakach. One zapoczątkowały opór, one wzmacniały wykruszające się szeregi” – pisał w “Budowaniu Niepodległej” Wojciech Giełżyński. “Gdy nieletnich nie chciano dopuszczać do walk – płakali, zaklinali się, że są o dwa lata starsi, w ostateczności zbierali się w watahy, które wojowały na własną rękę, siejąc popłoch na tyłach Ukraińców. (..) Na niektórych pozycjach ginęli do ostatniego. Szczególnie wyróżniła się 5 drużyna harcerska z Gródka, nosząca miano Orląt jeszcze przed obroną Lwowa. Od niej nazwa ta przeszła na wszystkich młodocianych żołnierzy (..). Dowódcy z rejonów kolejowych podkreślali, że jedynie harcerze nie brali udziału w pijackich orgiach wokół cystern i na nich opierała się cała obrona” [1].
Przy okazji stulecia odzyskania niepodległości i kolejnych rocznic nawet w Polsce dość powściągliwie przypominano bohaterstwo Orląt, nastolatków, które ocaliły historyczne miasto dla Polski w chwili, gdy załamali się dorośli politycy (chcieli negocjować nawet oddanie miasta i odejście z bronią za San) i żołnierze. Za to w Polsce międzywojennej Orlęta pozostawały wzorem i ikoną pamięci zbiorowej. Stanisław Likiernik, pierwowzór Kolumba z powieści Romana Bratnego, później żołnierz Kedywu AK, powstaniec warszawski i emigrant polityczny we Francji, wspominał, jak na szkolnych uroczystościach wzruszał do łez nauczycielki i matki uczniów żarliwym deklamowaniem wiersza Artura Oppmana o Orlętach Lwowskich.
Charakterystyczne, że obrażana przez nacjonalistów ze Wschodu Armia Krajowa nawet w obliczu rzezi wołyńskiej przyjęła powściągliwą wobec sprawców postawę, unikając odpowiadania sprawcom ludobójstwa tym samym i skupiając się na organizowaniu polskiej samoobrony. Rachunek ofiar pozostaje jednoznaczny: historycy szacują, że zginęło 40-60 tys. Polaków i 2-3 tys Ukraińców, co daje pojęcie o różnicy metod, stosowanych przez obie strony.
Zaś przy okazji niedawnego stulecia Bitwy Warszawskiej po raz kolejny podkreślano rolę ukraińskich sojuszników, co więcej, wielu historyków i komentatorów krytykowało pozostawienie ich samym sobie po zawarciu z bolszewikami pokojowego Traktatu Ryskiego w 1921 r.
Każdy ma prawo do upamiętnienia swoich bohaterów.
Warto szanować historyczną wrażliwość sąsiadów, ale nie można pomijać naszej własnej. Zapomnienie o polskich ofiarach wspólnej historii ani ignorowanie zaczepek nie może stać się ceną, płaconą za współczesne dyplomatyczne gry.
[1] Wojciech Giełżyński. Budowanie Niepodległej. Instytut Literacki. Paryż 1985, s. 277