Koalicja Obywatelska odwleka ogłoszenie kandydata na prezydenta, chociaż z wypowiedzi jej prominentnych polityków wynika, że trudno założyć, żeby został nim ktoś inny niż Rafał Trzaskowski. To wcale nie problem prezydenta Warszawy, skoro w stolicy ma pełnię władzy, z której zresztą nie korzysta, bo sprawuje ją bez wizjonerskich przedsięwzięć i ogranicza do administrowania. To raczej Koalicja 15 Października – bo rzecz nie dotyczy tylko PO-KO – ma kłopot z Trzaskowskim.
Daremnie zakładano wcześniej, że Trzaskowski swoje prezydenckie aspiracje oficjalnie ujawni latem w trakcie Campusu Polska Przyszłości na warmińskim Kortowie. Nic podobnego nie nastąpiło, w dodatku przekaz wyszedł stamtąd fatalny, za sprawą wulgarnych pohukiwań działaczy partyjnej młodzieżówki w trakcie jednego z koncertów a także obraźliwej dla Polaków wypowiedzi tamtejszego panelisty, ówczesnego, później zresztą odwołanego szefa dyplomacji Ukrainy Dmytro Kułeby, który rzeź wołyńską zestawił prowokacyjnie z akcją “Wisła”, chociaż w pierwszym wypadku mamy do czynienia z ludobójstwem, w drugim – z jedną z wielu zbrodni komunistycznych.
Można więc mówić o falstarcie. Teraz pojawia się termin grudniowy. I wciąż brakuje pewności, że kandydatem zostanie Trzaskowski, bo fraza, że trudno sobie kogoś innego wyobrazić w tej roli pozostaje wątłą przesłanką. Pamiętamy bowiem, jak przed dziewięciu laty Andrzej Duda nie był faworytem do podobnej nominacji ze strony Prawa i Sprawiedliwości, a został nie tylko kandydatem ale i prezydentem, obecnie zmierzającym do końca drugiej już kadencji.
Zwlekanie z decyzją lub przynajmniej jej ogłoszeniem nie wydaje się najlepszym pomysłem obozu, którego kandydat stanie się nie tylko faworytem wyborów prezydenckich ale serio ma zamiar je wygrać. Zwiększa raczej szanse na niespodziankę, którą sprawić może ponownie czarny koń wyborów sprzed czterech lat a obecnie koalicjant PO-KO i marszałek Sejmu Szymon Hołownia, w wariancie dla demokracji korzystniejszym. Lub w bardziej pesymistycznym – “nowy Duda” z obozu pisowskiego, bo partia Jarosława Kaczyńskiego decyzji też jeszcze nie podjęła. Albo nawet były premier Mateusz Morawiecki, któremu przypadłaby rola pozbierania nie do końca przecież rozproszonego elektoratu formacji rządzącej Polską w latach 2015-23 niepodzielnie i wciąż mającej swojego prezydenta. Zwłaszcza, że rachuby, zakładające rozpad PiS, okazały się fałszywe.
Słowo “kunktator” pochodzi od przydomka Fabiusza Maksimusa. Nadano mu go, kiedy podczas drugiej wojny punickiej z Kartaginą jako rzymski dyktator unikał walnej bitwy z siłami Hannibala. W końcu odebrano mu dowództwo. Jego taktyka doprowadziła do wyniszczenia znacznej części kraju.
Nie mamy nawet pewności, kto rzeczywiście jest tym kunktatorem w obozie Koalicji Obywatelskiej: czy z ogłoszeniem kandydatury zwleka sam Trzaskowski, czy każe mu tak postępować Donald Tusk. A jeśli ten drugi, to czym się kieruje: brakiem przekonania co do kandydatury Trzaskowskiego czy zamiarem jego przeczołgania, pokazania miejsca w szeregu, bo przecież prezydent Warszawy pozostaje zarazem zastępcą premiera w partii rządzącej. Sam Tusk wprawdzie po raz kolejny zastrzegł, że kandydować nie zamierza, ale sytuacja międzynarodowa, w związku z wyborami w USA, ale także w Mołdawiii i Gruzji, może dać mu dogodne alibi do zmiany decyzji. I ogłoszenia, że wystartuje dla dobra Polski.
Jeśli Tusk wystartuje, ryzykuje wszystko
Dla Tuska udział w wyborach prezydenckich oznaczałby podjęcie krańcowego ryzyka. W wypadku przegranej – czy to z kandydatem PiS czy z własnym koalicjantem Szymonem Hołownią – zmuszony będzie bowiem podać się do dymisji z funkcji premiera, podobnie jak uczynił to Tadeusz Mazowiecki w 1990 r, kiedy pokonał go nie tylko Lech Wałęsa ale i zagadkowy Stanisław Tymiński. Jego historię Tusk doskonale zna, był już wtedy aktywny w polityce, a następcą Mazowieckiego w fotelu szefa rządu został kolega partyjny obecnego premiera Jan Krzysztof Bielecki, co aż do 2007 r. stanowiło największy sukces liberałów.
Z kolei w nominowanie Radosława Sikorskiego na kandydata KO, chociaż taką gotowość zgłasza, nie wierzą specjalnie czołowi politycy tej partii. “Pan na Chobielinie” musiałby przełamać własną arogancję, zbliżyć się w kampanii do zwykłego człowieka, co dla niego wydaje się niełatwe. Nawet jeśli przemawia za nim możliwość skaptowania części prawicowych wyborców (kiedyś działał w Ruchu Odbudowy Polski mec. Jana Olszewskiego i pozostawał ministrem obrony z ramienia PiS, w którego elektoracie nie wszyscy zapewne w ślad za partyjną propagandą uznają go za “ZdRadka”) – oraz doświadczenie szefa dyplomacji. Nawet to wszystko nie czyni go jednak faworytem.
O tym, że kandydatem zostanie ostatecznie Donald Tusk pozostaje niezmiennie przekonany czołowy polityk Polskiego Stronnictwa Ludowego. Z kolei prezes tej samej partii i wicepremier w rządzie Tuska, Władysław Kosiniak-Kamysz, próbował przełamać impas, rzucając pomysł wspólnego wyłonienia kandydata Koalicji 15 Października, chociaż wcześniej ludowcy zapowiadali poparcie dla Hołowni, z którego Polską 2050 współpracują w kolejnych wyborach w ramach Trzeciej Drogi.
Każdy z nich raz już przegrał, więc niech uważają
Pomysł został przez Tuska odrzucony, pomimo, że wcześniej, przed 15 października, właśnie zwolennicy obecnego premiera wzniecali prawdziwą histerię wokół jednej, wspólnej i oczywiście jedynej listy ówczesnej opozycji. Nie posłuchały ich wtedy PSL ani Polska 2050, które wolały zbudować Trzecią Drogę, dzięki czemu rządzi dziś Polską koalicja nazwana od pamiętnej październikowej daty, a nie Prawo i Sprawiedliwość trzecią kolejną kadencję, jak stałoby się, gdyby demokratyczni politycy posłuchali wtedy “Gazety Wyborczej” i TVN oraz podpisanych pod listami celebrytów, optujących za jedyną słuszną i wspólną reprezentacją pod batutą oczywiście Tuska.
W wyborach prezydenckich rządzą jednak inne zasady, tam w drugiej turze – a wszystko wskazuje na to, że dopiero ona wyłoni głowę państwa – trzeba przekonać do siebie większość. A głosy wcześniej oddane na kandydatów innych formacji, nawet bliskich i współpracujących w jednym rządzie, nie są doliczane do dorobku tego, co ich pokonał. Tusk powinien doskonale o tym wiedzieć, bo sam wybory prezydenckie przegrał, chociaż premierem wtedy nie był: w 2005 r. z Lechem Kaczyńskim.
Przegrał także przed czterema laty z Andrzejem Dudą ówczesny kandydat PO Rafał Trzaskowski. Obaj więc powinni doskonale znać formułę z “Pieśni o spustoszeniu Podola” Jana Kochanowskiego: “Nowe przysłowie Polak sobie kupi, że i przed szkodą i po szkodzie głupi”.
Wcześniejsza deklaracja Koalicji Obywatelskiej w sprawie kandydata skróciłaby jej udział w “operze mydlanej” dotyczącej wyznaczenia wszystkich – z wyjątkiem już nominowanego ale pozbawionego szans na wygraną Sławomira Mentzena z Konfederacji – pretendentów do tego urzędu. Dla PiS szum informacyjny okazać się może nawet korzystny, w sytuacji odcięcia partii od mediów publicznych, które do przełomu 2023/24 propagandowo jej służyły. Partii Tuska kakofonia raczej szkodzi. Choćby przez to, że towarzyszący jej brak powagi zniechęca zwykłych ludzi do polityki. A wysoka frekwencja sprzyja obozowi demokratycznemu, o czym przekonaliśmy się już 15 października ub. r. W dodatku odkładanie decyzji przez KO może sprawić, że gdy okaże się, iż kandydatem jednak zostanie Trzaskowski – część elektoratu zareaguje rozczarowaniem. Co oznacza najgorszy z możliwych początek kampanii wyborczej. Zwłaszcza, że w zarządzanej przez siebie stolicy włodarz nie wykazał się skutecznością ani pracowitością, skoro miasto osuwa się w rankingach miejsc, gdzie w Polsce żyje się najlepiej.
Największym osiągnięciem sześciu lat rządów Rafała Trzaskowskiego w Warszawie pozostaje doprowadzenie linii tramwajowej do Wilanowa. Przedłużył ją w imię nowoczesności, a więc z dokładnie tym samym uzasadnieniem, z jakim pół wieku temu wycofał stamtąd komunikację szynową Edward Gierek. To niewiele, przyznać trzeba.
Pozostaje mieć nadzieję, że jeśli ktoś na kunktatorstwie największej z parti rządzących skorzysta, to nie kandydat PIS, lecz spokojnie robiący swoje Szymon Hołownia, który gdy inni podsycają spekulacje, objeżdża Polskę i spotyka się z wyborcami: w Zambrowie, Pleszewie czy Sokołowie Podlaskim. Nie mamy jednak gwarancji, że tak się stanie. Zaś co do kandydata KO teraz już ocenić można, że w podobny sposób raczej nie wyłania się mocnego prezydenta na trudne czasy. A takiego właśnie oczekują Polacy