Amerykańską rejteradę z Afganistanu, największą taką porażkę od czasów Wietnamu, przeprowadził obecny demokratyczny prezydent USA Joe Biden, a przygotował poprzedni, republikanin Donald Trump. Ponad pół wieku temu – chociaż jeszcze się wtedy nie znali – równie zgodnie wymigali się od służby wojskowej w wietnamskiej dżungli. Oczekiwanie, że teraz demokraci serio zabiorą się do karcenia Rosji za Ukrainę, a republikanie im w tym pomogą w Kongresie – to mrzonka. Armia USA dopiero co sromotnie uciekła z Afganistanu. Zaś w latach 90. to Joe Biden jako szef senackiej komisji spraw zagranicznych pomógł Billowi Clintonowi uratować władzę Borysa Jelcyna, zanim ten na swojego następcę w fotelu prezydenta Rosji wskazał Władimira Putina.    

W czwartek po południu prezydent Joe Biden określił prawdopodobieństwo ataku Rosji na Ukrainę jako bardzo wysokie. W parę godzin później amerykański sekretarz stanu Anthony Blinken ocenił, że Rosja szuka pretekstu do inwazji. Dramatyczny charakter tych komentarzy nie przekłada się jednak na mobilizację klasy politycznej w USA. Rządzącym w Ameryce trudno przyjdzie wymagać sojuszniczej solidarności od innych, gdy u siebie zupełnie nie umieją jej osiągnąć.

W amerykańskim Kongresie obie główne partie nie potrafią się porozumieć w sprawie sankcji wobec Rosji. Republikanie wysuwają maksymalistyczne projekty, w tym takie, które wprowadzają sankcje nawet wówczas jeśli Ukraina nie zostanie zaatakowana – co okazuje się absurdalne, bo celem każdych sankcji pozostaje przecież skłonienie objętych nimi do konkretnego działania. Z kolei przedłożenia demokratów nie mogą liczyć na poparcie republikanów, zainteresowanych wykazaniem, że Joe Biden nie radzi sobie w polityce zagranicznej. Powstał więc klincz, z którego wyjścia nie widać. Podobnie jak gotowości do ponoszenia ofiar, pomimo gromkich deklaracji.

Odkąd Stany Zjednoczone okazały się wraz z ZSRR jednym z dwóch głównych zwycięzców II wojny światowej – jeszcze tylko wojna koreańska (1950-53) zakończyła się dla nich wynikiem remisowym (podziałem kraju wzdłuż 38 równoleżnika, do dziś obowiązującym). Kolejne wojny interwencyjne Ameryka przegrywała: od Wietnamu (wycofanie wojsk po układach paryskich w 1973 r.) po ubiegłoroczną sromotną ucieczkę z Afganistanu po dwudziestu latach konfliktu. Pierwsza wojna w Zatoce Perskiej (1991 r.) wprawdzie wyzwoliła Kuwejt, ale już nie Irak od Saddama Husajna, z kolei obalenie go w następstwie drugiej nie doprowadziło do ustanowienia w tym kraju demokracji, zaś amerykańskie pomysły na rozwiązanie kryzysu irackiego okazywały się coraz bardziej absurdalne, jak zorganizowanie tam demokratycznych wyborów, w których nazwiska kandydatów pozostawały… tajne.     

Mistrz sportu w szkole, astmatyk do poboru, czyli dwie twarze Bidena

Kiedyś Ameryką rządzili bohaterowie zwycięskiej II wojny światowej jak gen. Dwight Eisenhower czy jeszcze George Bush senior. Po nich jednak – prezydenci, którzy wymigali się od służby w Wietnamie.

Wybitny francuski amerykanista Jean-Bernard Cadier w książce “Joe Biden. Droga do Białego Domu” tak pisze o urzędującym prezydencie USA: “Kiedy w 1968 roku otrzymuje dyplom doktora praw (Juris Doctor), szaleje wojna w Wietnamie. Jako student kilkakrotnie otrzymywał odroczenie. Po ukończeniu studiów zostaje uznany za niezdolnego do służby wojskowej, ponieważ jako dziecko cierpiał na astmę. Ten epizod okrywa lekka zasłona wątpliwości. Joey, atleta, zawodnik futbolu, nigdy nie miał problemów z oddychaniem na boisku. W swojej autobiografii “Promises to Keep”, w której szczegółowo opowiada o swoim dzieciństwie nigdy nie wspomina o astmie. Jednak w ciągu pięćdziesięciu lat kariery politycznej ani razu nie wypomniano mu tego epizodu. W tym samym roku niejaki Donald Trump został uznany za niezdolnego do służby wojskowej z powodu anomalii budowy kości w pięcie” [1]. 

W dżunglach Wietnamu, gdzie jak mawiał jeden z senatorów należało walczyć z komunistami po to, żeby później nie trzeba było robić tego samego w Kalifornii – nie ginęły bowiem białe chłopaki z uczelnianych futbolowych drużyn, lecz młodzi z murzyńskich gett i dzieci etnicznych imigrantów. 

Omerta wokół nagminnego uchylania się od służby wojskowej przez dzieci białej elity, o czym wspomina Cadier, znajduje uzasadnienie w masowości tego zjawiska w klasie politycznej. Od poboru uchylił się Bill Clinton, szpetnie okłamując komisję wojskową, bo zamiast świstu katiusz nadlatujących od strony Kambodży czy Laosu, wolał słuchać wykładów prof. Zbigniewa Pełczyńskiego w angielskim Oxfordzie. Tradycja to zresztą datująca się wcześniej niż interwencje w Indochinach, bo starszy o pokolenie Ronald Reagan, gdy rówieśnicy kryli się przed szrapnelami na plażach Normandii, wolał się wylegiwać na tych kalifornijskich, po udziale w nakręceniu filmików propagandowych na użytek kin polowych, bo jako aktor z zawodu taką właśnie formę służby ojczyźnie sobie załatwił. Wielkim charakterem nie wykazał się również w prawie czterdzieści lat później, gdy już jako prezydent USA, dysponując wiadomościami o przygotowaniu stanu wojennego od wycofanego z Polski agenta Ryszarda Kuklińskiego, nie przekazał ich Solidarności. Ta postawa stanowić powinna trwałe memento dla wszystkich sojuszników Ameryki.      

Jak Clinton z Bidenem Jelcyna uratowali, a ten Putina na następcę wyznaczył

Od początku najświeższego globalnego kryzysu Biden chętnie przyjmuje na siebie rolę spikera, opisującego sytuację. Czasem zapomina tylko dodać, że skoro w tej narracji rolę Frankensteina odgrywa Władimir Putin, to on sam w znaczniej mierze go stworzył. Ściślej – młodego weterana KGB z placówki w nieistniejącym już państwie jakim okazała się NRD, Borys Jelcyn mógł wyznaczyć na premiera a potem własnego następcę w prezydenckim fotelu wyłącznie dlatego, że wcześniej Amerykanie pomogli mu zachować władzę. To za sprawą demokratów: prezydenta  Billa Clintona i szefa komisji spraw zagranicznych Joego Bidena rolę “kingmakera” wciąż mógł odegrać Jelcyn: polityk, mający na swoim koncie jeszcze jako swierdłowski sekretarz KPZR zniszczenie dla zatarcia śladów domu kupca Ipatiewa w ówczesnym Swierdłowsku, w którego piwnicy wymordowano w 1918 r. rodzinę carską, a potem już jako prezydent – wysłanie czołgów na demokratycznie wybrany, chociaż przejawiający nacjonalistyczne i neokomunistyczne skłonności parlament. Jednak Amerykanie właśnie w Jelcynie dostrzegli mniejsze zło, zaś ten uznał Putina za delfina, ponieważ dawał jemu i rodzinie gwarancję pełnej bezkarności, słowa zresztą dotrzymał. Bez Joego Bidena, jeszcze w senatorskiej roli, cała konstrukcja jednak nie stałaby się możliwa. Pamiętajmy o tym, gdy teraz staje przed kamerami niemal jako sumienie demokratycznego świata.   

Jak wspomina Bill Clinton: “Wprawdzie badania opinii wskazywały, że trzy czwarte Amerykanów było przeciw zwiększeniu pomocy dla Rosji, ale równocześnie toczyliśmy ciężką walkę o nasz plan ekonomiczny, mimo to uważałem, że nie mamy wyboru. Stany Zjednoczone wydały biliony dolarów na obronę, by wygrać zimną wojnę. Nie mogliśmy teraz ryzykować porażki z powodu niecałych dwóch miliardów i niekorzystnego sondażu. Mój zespół był zaskoczony, gdy przywódcy Kongresu, w tym również republikanie, zgodzili się z moim stanowiskiem. Podczas spotkania, jakie zwołałem w celu zdobycia poparcia, senator Joe Biden, przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych, zdecydowanie wypowiedział się za udzieleniem Rosji pomocy. Bob Dole dał się przekonać argumentem, że po zakończeniu zimnej wojny nie powinniśmy powtórzyć błędu, jaki popełnili zwycięzcy po pierwszej wojnie światowej. Ich krótkowzroczna polityka przyczyniła się do wybuchu drugiej wojny światowej, w której Dole sam bohatersko walczył (..). Jelcyn tłumaczył mi, że przyjmując amerykańską pomoc, która ma ułatwić Rosji przejście do demokracji, nie może sprawiać wrażenia, że poddaje się naszemu dyktatowi. Kiedy przeszliśmy do szczegółów pakietu pomocy, powiedział, że plan mu odpowiada, ale potrzebuje więcej pieniędzy na mieszkania dla wojskowych wracających z państw bałtyckich” [2]. Jednym słowem, prezydent Rosji Borys Jelcyn amerykańską pomoc przyjął, stawiając jeszcze przy tym warunki jej przyjęcia, a w tle jarzyła się już kwestia sukcesji. Zanim na firmamencie globalnej polityki rozbłysła nowa jej gwiazda: Władimir Władimirowicz Putin. Jego przywództwo okazało się wypadkową pomocy amerykańskiej i osobistej zapobiegliwości Jelcyna troszczącego się o immunitet własny i rodziny. Operację zastąpienia Jelcyna Putinem przeprowadzono tak perfekcyjnie, pomiędzy świętami, że wszyscy polscy korespondenci mediów w Moskwie całkiem nią zaskoczeni komentowali ją… ze studiów telewizyjnych w Warszawie, bo zdążyli już przyjechać do domów na świąteczne urlopy.       

Artykuł 5 i Paragraf 22

Ameryka problem z Rosją, przybierający kształt kompleksu, ma od lat. Najpierw przybrał on postać “szoku posputnikowego” po wystrzeleniu przez ZSRR pierwszego sztucznego satelity Ziemi (1957 r.), co stanowiło dowód, że Związek Radziecki wyprzedził Stany Zjednoczone w wyścigu kosmicznym. Pierwszy załogowy lot Jurija Gagarina jeszcze ten amerykański stres pogłębił. Wtedy w USA, w głębi kontynentu, masowo budowano schrony przeciwatomowe. 

Kolejne wojny interwencyjne – najpierw przeciw odległym krajom komunistycznym potem równie egzotycznym eksporterom światowego terroryzmu – nie poprawiły samopoczucia Ameryki.

Zaś Joe Biden wygrał niedawne wybory z Donaldem Trumpem między innymi dlatego, że wydawał się kandydatem bardziej obliczalnym, przewidywalnym i odpowiedzialnym. Amerykanie oczekują od niego, że skupi się na walce z pandemią wobec której poprzednik objawiał zdumiewającą dezywnolturę, obronie miejsc pracy. Zaś jeśli na rywalizacji międzynarodowej – to raczej na globalnej walce o supremację gospodarczą z Chinami.

Laureat Pokojowej Nagrody Nobla Henry Kissinger w swojej wydanej przed sześciu laty książce “Porządek światowy”, którą amerykańscy politycy i eksperci chętnie eksponują na bilbiotecznych półkach choćby dlatego, że świetnie wygląda w tle kadru nagrania telewizyjnego – nazwę “Ukraina” wymienia na sześciuset stronach dokładnie… dwa razy, przy czym raz jest to wzmianka dotycząca Rusi Kijowskiej i Halickiej czyli historycznych korzeni państwowości rosyjskiej. Daje to pojęcie o rzeczywistej ważności Ukrainy jako elementu amerykańskich koncepcji geopolitycznych.       

Kłopoty Ameryki nie wykluczają oczywiście realizowania przez nią zobowiązań sojuszniczych, w tym interesującego nas najbardziej artykułu 5. Traktatu Waszyngtońskiego, ustanawiającego NATO, a obligującego wszystkie wchodzące w skład Sojuszu Atlantyckiego kraje do udzielenia pomocy zaatakowanemu państwu członkowskiemu. Nie unieważniają też z góry deklaracji, składanych na rzecz Ukrainy. Czynią tylko wariantem mało prawdopodobnym użycie siły w ograniczonym nawet konflikcie, zaliczającym się już do kategorii wojny gorącej. Ale i bez tej przesłanki warto czynić wszystko, by uniknąć najgorszego.

Lepiej byłoby w tej sytuacji oczywiście, żeby wspomniany art. 5 Traktatu Waszyngtońskiego nie okazał się wyłącznie odpowiednikiem słynnego Paragrafu 22 z powieści Josepha Hellera – właśnie Amerykanina – na który jak pamiętamy powołują się tam wszyscy, tyle, że nic z tego nie wynika. 

Racja stanu… A co to takiego?

Polska po raz kolejny w naszej historii odbiera lekcję, że egzotyczne sojusze nie zapewniają absolutnego bezpieczeństwa, zaś wszelkie działania na kierunku wschodnim – jak mawiają w swoim slangu dyplomaci i wojskowi – wiążą się ze szczególną dozą ryzyka. Rządzący u nas w kraju – nie tylko pisowskiej ekipy ta przywara dotyczy – w zbyt nikłym stopniu od momentu przełomu ustrojowego liczą na własne siły. W pierwszych latach transformacji wynikało to w znacznej mierze z zachłyśnięcia się otwarciem na świat, w parze z którym nie poszło wykorzystanie szans, jakie dawał choćby proces jednoczenia Niemiec. W ślad za wzajemnymi uściskami kanclerza Helmuta Kohla z premierem Tadeuszem Mazowieckim w Krzyżowej nie nastąpiły gwarancje, które dało się wtedy uzyskać. Zjednoczenie Niemiec odbyło się w formule “2 plus 4”, przybierając kształt rozmów “2 plus 5” tylko przy potwierdzaniu spraw granicznych. Zrealizowano zaledwie plan minimum, bez perspektyw na przyszłość. W kołataniu do drzwi NATO – które ostatecznie otworzył nam Clinton – staliśmy się petentami Amerykanów. Nie przeszkodziło nam to w późniejszym czasie w polityce wschodniej okazać się forpocztą berlińskiej i waszyngtońskiej dyplomacji, za co płaciliśmy cenę w postaci narastającej wrogości ze strony ekipy na Kremlu i odradzania się nieprzyjaznego nam w oczywisty sposób nacjonalizmu ukraińskiego jako paradoksalnego efektu ubocznego “pomarańczowej rewolucji” w potem “euromajdanu”.

Na plan dalszy odsuwano postulaty dające się załatwić, ale zaniedbywane, a dla racji stanu niezbywalne: poprawę sytuacji mniejszości polskiej za kordonem, upamiętnienia bohaterstwa Orląt Lwowskich i męczeństwa ofiar Rzezi Wołyńskiej. O dwulicowości amerykańskiego sojusznika i przedmiotowym traktowaniu przez USA Polski dobitnie świadczy fakt, że Waszyngton w ekspresowym tempie wymógł na nas wykreślenie z nowelizacji ustawy o Instytucie Pamięci Narodowej zapisów, penalizujących przypisywanie Polakom odpowiedzialności za Holocaust – chociaż zaliczanie nas do grona pomagierów Hitlera pozostaje krzywdzącym historycznym kłamstwem, o czym wiedzą doskonale obie strony. Za to ci sami Amerykanie przystali na pozostawienie w podobnej regulacji, ale uchwalonej przez parlament ukraiński, kar za przypisywanie UPA zbrodniczych działań i współpracy z hitlerowcami, chociaż oba penalizowane przez prawo u sąsiada stwierdzenia pozostają z kolei… oczywistą prawdą historyczna. 

Płacimy teraz za liczne niedawne zaniechania, a liczyć – jak zwykle w historii – możemy głównie na siebie. Zresztą wobec powagi sytuacji na Wschodzie społeczeństwo polskie zachowuje imponujący spokój i cierpliwość, nie ulegając panice ani wątpliwym pogłoskom. Podobnie jak w wypadku pandemii czy wcześniejszych klęsk żywiołowych jak powódź stulecia. Politykom w tej sytuacji pozostaje dostosować się do ich własnych wyborców i pokazać, że dorośli do tego, by ich reprezentować. Niech też pamiętają, że Amerykanie w dowolnym momencie mogą się z Europy wycofać. Zaś my na zawsze tu zostaniemy.       

[1] Jean-Bernard Cadier. Joe Biden. Droga do Białego Domu. Wyd. ARTI, Ożarów Mazowiecki 2021, s. 31, przeł. Natalia Zmaczyńska
[2] Bill Clinton. Moje życie. Świat Książki, Warszawa 2004, s. 469, tł. Piotr Amsterdamski i in.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 4

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here