Tomasz Merta zginął przed dwunastu laty w katastrofie smoleńskiej jako wiceminister kultury rządu Donalda Tuska. Wcześniej pełnił tę samą funkcję w ekipach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego. Działalność publiczną zaczął w prasie KPN jako student UW.
Na warszawskiej polonistyce, gdzie pochodzący z Kielc Tomasz indeks uzyskał w 1984 r. bez egzaminu jako laureat olimpiady, uchodził za jeden z najtęższych mózgów. We dwóch z Grzegorzem Siwkiem imponowali innym, na nudnych ćwiczeniach rozgrywając partie szachów… bez szachownicy, z pamięci: f7-f8 itd. Później obaj pisali książki, ale o ile Siwek pozostał przy ulubionej grze, opisując kunszt arcymistrzów od Capablanki po Kasparowa, to Merta zajął się głównie myślą konserwatywną, w tym autorami amerykańskiego przełomu myślowego w dobie Ronalda Reagana.
Zanim jeszcze napisał pracę dyplomową o literaturze stanu wojennego, przylgnął do środowisk Konfederacji Polski Niepodległej. Legitymacji członkowskiej nigdy nie pobrał, ale został członkiem redakcji “Orła Białego”, pisma jej organizacji akademickiej. Z pozoru egzotyczne zainteresowania intelektualne Tomka – zafascynowany buddyzmem, badał myśl społeczną Dalajlamy – przydały się w przełomowej chwili: tego samego dnia, gdy w Polsce odbyły się pamiętne wybory czerwcowe w 1989 r., na pekińskim placu Tienanmen czołgi rozjechały studentów demonstrujących na rzecz swobód demokratycznych. Artykuł Merty nosił tytuł “Chińskie kłamstwo”. Wcześniej, kiedy o zwycięstwie Solidarności nikomu się jeszcze nie śniło, pisał o Vaclavie Havlu, emigracyjnej publicystyce Leopolda Tyrmanda i konserwatyzmie amerykańskim. W studenckiej prasie publikował też wiersze, krótkie i trudne, inspirowane poezją E.E. Cummingsa i filozofią Wschodu.
Z jedną z promotorek tej twórczości, redaktorką “Materiałów Naukowych WKP” (przygotowana za czasów pierwszej Solidarności ustawa o szkolnictwie wyższym dawała kołom naukowym prawo swobodnego wydawania pism, stąd dziwaczny tytuł, oznaczający oczywiście nie partię bolszewicką lecz Warszawskie Koło Polonistów)… pobrali się po paru latach, już w kolejnej dekadzie. Bywalcy półjawnych projekcji w katakumbach kościoła Wszystkich Świętych przy placu Grzybowskim, gdzie można było zobaczyć “Blaszany bębenek” Volkera Schloendorffa według Guentera Grassa, nie dopuszczony na ekrany kin repertuarowych za sprawą sceny, jak żołnierze radzieccy gwałcą kobiety w zdobytym Gdańsku, i uczestnicy wieczorów autorskich na Freta, gdzie swoje wiersze czytali Ryszard Krynicki czy Jan Polkowski – doskonale znali “człowieka z Kielc”, który zawsze miał własne zdanie, chociaż nigdy nie rwał się pierwszy do dyskusji. Zwykle lubił posłuchać najpierw, co powiedzą inni.
W nowej Polsce odnajdował się stopniowo. Tempo przemian mu nie odpowiadało. W “Opinii”, też KPN-owskiej, ale już trafiającej do kiosków, a nie plecaków kolporterów, prowadził dział kultury. Pisząc o Ryszardzie Kapuścińskim trafnie przewidział, że następna książka słynnego reportażysty traktować będzie o rozpadzie ZSRR, chociaż z autorem kontaktu nie miał. Wkrótce rzeczywiście ukazało się “Imperium”.
Pisma padały jednak jak muchy, po plajcie “Opinii” w formie tygodnikowej (sam tytuł ocalał, do dziś za sprawą ofiarności i talentów menedżerskich ówczesnego lidera środowiska Niezależnego Zrzeszenia Studentów Andrzeja Anusza ukazuje się jako kwartalnik) niedługo potrwała też przygoda z “Fortuną”, wbrew nobliwemu podtytułowi (“miesięcznik Klubu Kapitału Polskiego”) również efemerydą. W tej ostatniej Merta zamieszczał recenzje rozmaitych dzieł pisanych i filmowych, również za przykładem Stanisława Barańczaka “książek najgorszych”, wśród nich nawet wspomnień Marka Barańskiego z czasów pracy w Dzienniku Telewizyjnym w okresie stanu wojennego (“Tajemnice dt”). Merta opisywał to wszystko ze zjadliwą i inteligentną ale nieodmiennie wyzbytą agresji ironią.
Dawny poeta z polonistyki przez chwilę tłumaczył Arlekiny (bez nadmiernego znoju, skoro znajomość angielskiego pozwalała mu na lekturę amerykańskich myślicieli w oryginale), testował życiowe role naukowca i wykładowcy. Wreszcie trochę niespodziewanie został urzędnikiem państwowym. Z początku pokpiwano trochę, że nadaje się na głównego konserwatora zabytków (rzeczywiście tę funkcję pełnił), ponieważ ma żonę sporo od siebie starszą. Potem dostrzeżono w nim symbol pracy państwowej.
W resorcie kultury współpracował kolejno z ministrami Kazimierzem M. Ujazdowskim i Bogdanem Zdrojewskim. Z równą cierpliwością i skutecznością negocjował z posłanką Iwoną Śledzińską-Katarasińską ratowanie gmachów XIX-wiecznych łódzkich fabryk, które deweloperzy zamierzali wypatroszyć na lofty, jak z dawnymi kolegami z Teatru Akademickiego Uniwersytetu Warszawskiego dotacje na spektakle według autorów, co w międzyczasie z buntowników stali się klasykami.
Chociaż zajęty bez reszty pracą urzędniczą i pisaniem po godzinach – jego “Nieodzowność konserwatyzmu” ukazała się dopiero po śmierci autora [1] – nie pielęgnował kontaktów sprzed lat, w środowisku dawnej polonistyki od rana 10 kwietnia 2010 r. grzały się telefony komórkowe. Długo szukaliśmy zaprzeczenia tego, co z czasem okazało się straszne i oczywiste. Tomasz Merta znajdował się nie tylko na liście pasażerów, ale również na pokładzie samolotu do Smoleńska.
Urzędnicy nie ułatwiali nam jego upamiętnienia. Nominat Platformy Obywatelskiej, ówczesny szef Narodowego Centrum Kultury Krzysztof Dudek ponad podziałami wydzwaniał do Magdaleny Pietrzak-Merty, jednej z bardziej rozpoznawalnych “wdów smoleńskich” z kręgu Antoniego Macierewicza, niczym w wierszu rosyjskiego poety Jewgenija Jewtuszenki “Żeby-z-tego-czego-nie-bylcy”, byle by tylko książki o poecie-wiceministrze nie wydać ani nie dotować. Pomyśleliśmy wtedy, że te podchody biurokratów i fanatyków rozbawiłyby samego Tomka, który jako nastolatek przygotował szopkę o stanie wojennym, rozpowszechnianą w maszynopisie po kieleckich liceach. W tej kwestii jednak happy-end nastąpił.
“Poetę na urzędzie” autorstwa Beaty Mikluszki i mojego opublikowało bowiem prywatne wydawnictwo Akces, założone przed laty na Żoliborzu przez dawnych działaczy młodego pokolenia antykomunistycznej opozycji lat 80 [2]. Z generacji Merty właśnie… Książkę czytano wszędzie, dokąd po latach trafili dawni koledzy jej bohatera ze szkoły, uczelni i redakcji: w łomżyńskich kręgach nauczycielskich i warszawskich kancelariach adwokackich, wśród kieleckich przedsiębiorców i na emigracji w Kanadzie. Z poety urzędnik, z czasem dla wielu stał się symbolem niełatwej drogi roczników, współtworzących zmianę ustrojową.
[1] por. Tomasz Merta. Nieodzowność konserwatyzmu. Teologia Polityczna, MHP, Warszawa 2012
[2] Beata Mikluszka, Łukasz Perzyna. Poeta na urzędzie. Rzecz o Tomaszu Mercie. Akces, Warszawa 2011