Znani z tego, że są znani, mieli Polakom nie tylko wskazywać trendy, ale wyznaczać standardy. Odpowiadać na pytanie, jak żyć. Okazało się jednak, że celebryci nie zastąpią inteligencji – w obu tego słowa znaczeniach.
Pokazała to afera Tomasza Lisa, smutna w obu jej aspektach: chorobliwego – to zapewne właściwe określenie – zainteresowania przekazów głównego nurtu stanem zdrowia upadłego gwiazdora, któremu jak każdemu cierpiącemu trzeba raczej współczuć i życzyć powrotu do pełni sił; ale także medialnej samotności poszkodowanych w tej samej sprawie. Pozbawionych prawa do szerszej prezentacji własnej traumy, gdy środki masowego przekazu skupiają się bez reszty na jej sprawcy. Na pewno nie na problemie, chociaż pozostaje tak ważki i bolesny.
Kiedy bowiem wcześniej dziennikarz Wirtualnej Polski Szymon Jadczak ujawnił kryminalne powiązania kiboli Wisły Kraków i mechanizm faktycznego przejmowania przez nich zasłużonego klubu (jeszcze w 1979 r. jednego z ośmiu najlepszych w Europie), uznano go za bohatera, a inne media ciągnęły temat.
Dla Patryka Vegi reportaż stał się inspiracją do nakręcenia słynnego filmu “Bad boy”. Kiedy ten sam Jadczak porwał się na popularność Lisa – środki przekazu uciekły się do zapewne wszelkich możliwych sposobów odwrócenia uwagi od sprawy. Zupełnie znikł z ich oczu najważniejszy jej aspekt: koszty moralne i społeczne poniesione przez poszkodowanych. Co tym bardziej zdumiewa, że przecież są to media postępowe, zwykle eksponujące chętnie oskarżenia o molestowanie seksualne i mobbing. Pod warunkiem jednak, że nie dotykają przedstawiciela ich własnego obozu. A ofiary to w tym wypadku kobiety, często pozbawione pracy, nierzadko równowagi psychicznej za sprawą tej ponurej afery właśnie.
Prawie jak marszałek Tito
Gdy odchodził na zawsze dyktator Jugosławii Josif Broz Tito, wiosną 1980 roku, w szczytowej fazie choroby, komunikaty o stanie jego zdrowia ukazywały się co dwie godziny. Teraz demokratyczne media w Polsce z podobną – ma się wrażenie, częstotliwością, powiadamiają o kondycji celebryty Lisa po jego czwartym udarze. Jest w tym coś nieprzyzwoitego. To wyzucie z prawa do prywatności osoby kontrowersyjnej przecież, ale wciąż żadnym wyrokiem na śmierć cywilną nie skazanej.
Jak również podwójna zła intencja, złowrogo tu się sumująca. Jedne “przekaziory” w populistyczny sposób zabawiają publikę detalami, żeby nakarmić jej przeświadczenie, że “dobrze mu tak”. Inne, jak się wydaje, z premedytacją odwracają uwagę od istoty afery. Jakkolwiek bowiem nie będzie przebiegało leczenie Lisa i jego rehabilitacja – oby jak najlepiej, nie wpływa to na stan sprawy, gdzie w grę wchodzą poważne nieprawości, a prokuratura od lipca prowadzi śledztwo, w tym przesłuchuje świadków. Żadne, uzasadnione przecież współczucie, nie ma prawa zmienić jej ustaleń.
Afera Lisa, chociaż paskudna, bo w grę wchodzi nadużywanie pozycji zawodowej i na masową skalę krzywda ludzka, zapewne też pastwienie się nad słabszymi – nie okazuje się sprawą izolowaną.
Podatki niech płacą inni, bo ja jestem kimś
Kłopoty ma również Piotr Kraśko. I to w podwójnym wymiarze. Jak się okazało, nie płacił podatków, chociaż powinien. Kierował również samochodem bez prawa jazdy, które za wykroczenia drogowe utracił. W tym wypadku szkoda wydaje się bardziej abstrakcyjna, nie ujawnia się podobny, co w sytuacji upadłego redaktora naczelnego “Newsweeka Polska” Tomasza Lisa element drastyczności obyczajowej. Ale już zgorszenia publicznego – z pewnością tak.
Nie przypadkiem pojawiają się tu pojęcia z zasobu słownictwa i kodeksu dawnej polskiej inteligencji.
Celebryci, znów ich zdefiniujmy jako znanych z tego, że są znani, co nie od rzeczy w tym miejscu wypada przypomnieć, mieli tę inteligencję zastąpić. W jej miejsce budować normy i hierarchie. Opowiadać w studiach telewizyjnych, jak żyć. Stawali się bohaterami wyobraźni zbiorowej. Doradzali, jak pogodzić ze sobą role zawodowe i domowe. W gęsto przetykanych reklamami programach stawali się powiernikami ze szklanego ekranu. Bo coś im się udało. Najkrócej rzecz ujmując – głównie zaistnieć.
Niewiele warte było dziennikarstwo Lisa, z jego zacnie, ale powierzchownie brzmiącymi ogólnikami z “Co z tą Polską”. Pamiętam jeszcze z czasów TVP jego całkiem niedorzeczne materiały, jak korespondencja z USA o mundurkach szkolnych w tym kraju. Nikogo to w Polsce nie obchodziło, problemem naszych szkół pozostawały raczej upokarzająco niskie pensje nauczycieli, pogarszające się bezpieczeństwo (w tym dilerzy narkotyków, wpadający nawet do podstawówek na dużej przerwie, żeby szybko opchnąć towar) i wreszcie slumsująca z powodu niedoinwestowania infrastruktura. Podobnie nie przypominam sobie epokowych odkryć w rozumieniu życia publicznego, które zawdzięczalibyśmy Kraśce (też mającemu teraz kłopoty zdrowotne, tyle, że nie chodzi o udary, jak u Lisa, lecz depresję) i jego programom.
Wzorem dziennikarstwa poprzez doskonała informację zmieniającego też na lepsze świat przynajmniej w jakimś jego segmencie i aspekcie pozostaje raczej wspomniany już Jadczak, demaskator zarówno Lisa jak posługujących się na zmianę przemocą i intrygą wiślackich “kiboli”, ale także inni reporterzy śledczy: Jarosław Jakimczyk, po którego starannie dokumentowanych tekstach w “Życiu” wydalano z Polski pracujących pod dyplomatycznym przykryciem szpiegów rosyjskich czy Wojciech Czuchnowski, za którego sprawą dowiedzieliśmy się o nieprawościach, związanych z praktykami bliskiej PiS spółki Srebrna i o dwóch wieżach Jarosława Kaczyńskiego oraz interesach obozu władzy z austriackim deweloperem.
Wszyscy oni objawili talenty i przymioty, też z zasobem walorów tradycyjnej inteligencji się kojarzące. Krytycyzm, wnikliwość i dociekliwość. Pracowitość i umiejętność selekcji materiału, oddzielenia ziarna od plew w dobie upowszechnienia “fałszywek” udających dokumenty i fake newsów. Także nieprzekupność. Bo przecież Czuchnowski, przedtem pracujący w “Życiu” Tomasza Wołka, mógł śladem mniej zdolnych kolegów zamiast prześwietlać zaplecze biznesowe PiS, zatrudnić się w jakimś partyjnym “Nowym Państwie”, aby potem z kolei, wzorem Roberta Mazurka, uzyskać posadę w niemieckim radiu RMF, troszczącym się o trwałość koncesji, więc we własnym przekonaniu zmuszonym “mieć dobrze” z rządzącymi.
Zaś dawną koleżankę Piotra Kraśki z Wiadomości TVP, dziennikarkę polityczną z niepowtarzalnym analitycznym zmysłem Justynę Dobrosz-Oracz, widuję pięć razy w tygodniu w Sejmie, jak wspierana przez operatorów (na zmianę: Matyldę Wierietielny i Bartosza Kłysa) biega dzielnie za posłami i ministrami, pozyskując od nich, często na wyłączność, wypowiedzi interesujące dla odbiorcy internetowej telewizji “Gazety Wyborczej”. Poza tym nagrywa też “ekskluziwy” poza tym gmachem z politykami nie zaliczanymi do ulubieńców jej redakcji, którzy jednak, jak prezes NIK Marian Banaś, się z nią liczą. A też mogłaby przecież zasiąść w studiu i odcinając kupony od dawnych sukcesów rozprawiać o kremach i szamponach lub gładziach gipsowych najlepszych do remontu mieszkania, zanim pojawi się wreszcie blok reklamowy, dla którego podobne programy są robione.
Bo przecież mediami głównego nurtu rządzi niepodzielnie zasada najniższego wspólnego mianownika, opisana już przez półwieczem przez prof. Antoninę Kłoskowską w “Kulturze masowej”.
Dawny kolega Lisa, tak z TVP jak TVN, nieżyjący już Grzegorz Miecugow, zamiast własnego lansu (Lis aż się prosi o porównanie z lalą Barbie, jeśli o niewybredny marketing chodzi) i banału na antenie tworzył do końca programy ważnie, znaczące, a przy tym dowcipne i budujące sobie własną swoją publiczność do tego stopnia, że pojawiła się nawet formuła, że “Szkło kontaktowe” jest dla odbiorcy TVN tym samym, czym “Rozmowy niedokończone” dla słuchacza Radia Maryja. Kiedyś inteligencka publiczność miała swoje okienko w postaci zawsze trzymającego dobry styl “Kabaretu starszych panów”. W telewizji czasów transformacji ustrojowej ten target bolą uszy, gdy w programach szumnie zwanych publicystycznymi rozmówcy krzyczą na siebie nawzajem wytwarzając kakofonię (co pokazała po mistrzowsku w smutnie refleksyjnym finale filmu o katastrofie smoleńskiej Monika Sieradzka), albo – jak zwykle w TVP Info i coraz częściej w TVN – wszyscy są tego samego zdania.
Pozostają tylko role, które wypada im odegrać. Zero suspensu, chociaż to on buduje dramaturgię. Zamiast się czegoś dowiedzieć, widz może liczyć tylko na umocnienie swoich przekonań lub po prostu ugruntowanie stereotypów. Finalny przekaz da się z góry odczytać z paska na ekranie. W zależności od opcji: “Opozycja szkodzi Polsce” albo “Kompromitacja władzy”.
Pamiętam, jak przed laty, gdy pracowałem dla “Tygodnika Solidarność”, zostałem zaproszony do jednego z czołowych “gadanych” programów telewizyjnych i przedstawiony nazwą pisma. Jedną z największych satysfakcji zawodowych wówczas przeżyłem, gdy dowiedziałem się, że po emisji członkowie komisji zakładowych masowo wydzwaniali do redakcji z tą samą reklamacją: “jak dziennikarz związkowego tygodnika może takie rzeczy mówić?”. Dla mnie stanowiło to dowód własnej niezależności, zwłaszcza, że miałem rację. “Amicus Plato, sed magis amica veritas”, jak powiadał jeden z największych starożytnych myślicieli Arystoteles: Platon jest moim przyjacielem, ale prawda przyjaciółką większą…
Rodzimi celebryci słabo jednak znają angielski, o łacinie nawet nie wspominajmy, zaś z Aleksandrem Pociejem, niegdyś renomowanym adwokatem, teraz senatorem, dla mnie zaś przede wszystkim kolegą z Liceum Batorego, żartujemy czasem, że skoro obaj biegle mówimy po francusku (on ma nawet Legię Honorową, ja tylko dyplom Alliance Francaise), możemy uznać siebie za ścisłą elitę, również w kontekście zapowiedzi Jerzego Urbana sprzed lat prawie czterdziestu ograniczania nauczania i znajomości tego języka przez Polaków.
Za to “znani z tego, że są znani” żadnej obcej mowy znać nie muszą, w uchu mają bowiem słuchawkę z tłumaczeniem. Ale też wieczny stres: co zrobić, gdy wypadnie… Zresztą, jeśli strawestować znany radziecki jeszcze dowcip o Piotrze Czajkowskim, my ich krytykujemy nie za to…
Zaliczają wpadki
Godziną próby dla celebrytów okazał się czas pandemii, katastrofy nieznanej w podobnym wymiarze od stu lat czyli złowieszczej epidemii grypy hiszpanki pod koniec I wojny światowej. Nieliczni niemrawo jakoś włączyli się w akcje charytatywne i prozdrowotne, związane z próbami powstrzymania pochodu COVID-19. Bardziej jednak celebryci dali się wtedy poznać ze złej strony. Wykorzystując status “znanych z tego, że są znani”, poza kolejnością zaszczepili się m.in. aktoreczka Anna Cieślak, Edward Miszczak (wtedy dyrektor programowy TVN, teraz już w Polsacie) czy założyciel TVN Mariusz Walter – wszyscy jeszcze w momencie, gdy szczepionka przeciwko koronawirusowi pozostawała wciąż dobrem trudno dostępnym i limitowanym. Jeśli komuś tu nie pasuje słowo wstyd, zaliczane do repertuaru dawnej inteligencji, pozostają inne. Choćby najpopularniejszy “obciach”. Kucharze pomimo niezłej oglądalności swoich programów nauczą nas przyrządzania pizzy, ale niewiele powiedzą o złożoności świata. Aż w programie celebrytki znanej od dziesięcioleci, Elżbiety Jaworowicz, trochę na zasadzie rozpaczy prowadzącej, pojawi się nagle celebryta skrajny, twór medialny, którego kariera ucieleśnia absurd, bo jest postacią niczym bohater “Wystarczy być” Jerzego Kosińskiego, ale całkiem z realu, acz to świat wirtualny uczynił z niego bohatera wyobraźni zbiorowej: dawny kandydat na prezydenta Białegostoku Krzysztof Kononowicz. Ten, co obiecywał, że jeśli tylko wygra “nie będzie złodziejstwa, nie będzie bandyctwa, nie będzie niczego”.
Mówiąc językiem opisujących ich życie portali, tych wszystkich pogodnych i niewątpliwie potrzebnych ludziom dla poprawy nastroju i animuszu “Pudelków” i “Pomponików” – celebryci zaliczają wpadki. Jedną za drugą. Widać coś w tym jest. Od lansu do obciachu droga niedaleka. W gruzy wali się koncepcja wymiany elit, pielęgnowana w pierwszym okresie transformacji. Nowe się nie sprawdzają, stare okazują niezawodne. Inteligentowi, jak sama nazwa wskazuje, podpowie jak wyjść z trudnej sytuacji… inteligencja, doktorat można napisać o obu znaczeniach tego słowa w języku polskim i ich wzajemnej relacji. Zaś celebryta pozostaje mądry co najwyżej mądrością swoich researcherów. A tej czasem nie wystarcza nawet do końca programu ani newsweekowego lub innego wstępniaka. Strach zaś pomyśleć, co będzie, gdy ten pierwszy lub drugi się straci. Zaś kto sam się boi, ten nie doradzi ani niczego nie podpowie innym zaniepokojonym. I na tym również polega wyższość tradycyjnego inteligenta, pełnego zawsze empatii i poczucia misji, nad jego samozwańczym następcą, trendmakerem czy celebrytą…